Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin/Krzyżne
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin |
Data wyd. | 1872 |
Druk | Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy się przed człekiem świat ten rozłoży
I tak wesoło i tak szeroko,
Aż serce skacze że téż Bóg tworzy,
I góry takie i w głowie oko.
Jedném z miejsc godnych zwiedzenia a jednak dotąd mało komu znaném, jest przełęcz pomiędzy trzema skalistemi i wyniosłemi grzbietami, Koszystéj, Granatu i Wołoszyna, zwana Krzyżne. Bez zaprzeczenia jestto jedyny punkt w Tatrach nowotarskich, z którego tak majestatyczny przedstawia się widok, z którego zajrzeć można w samo wnętrze, w samo gniazdo najwyższych, najgroźniejszych tatrzańskich olbrzymów.
Jeden z największych miłośników górskich widoków, a który może pierwszy z obcych był na Krzyżném, zachęcał nas bardzo do odbycia téj wycieczki, zaręczając że nie pożałujemy trudów. Rozpytawszy się o drogę, uważaliśmy wprawdzie że nie obejdzie się bez zmęczenia, bo droga daleka i nie łatwa; ale przemogła ciekawość i ten jakiś niepojęty zapał, ta nieprzeparta siła jaka nas pociąga na śnieżne szczyty tatrzańskie. „A chociażby na czworaku, to muszę tam pójść i zobaczyć te cuda!“ zawołał mój Ojciec z zapałem. Tak więc stanął układ że jak tylko ustali się pogoda, odbędziemy tę wycieczkę, do któréj obiecał się przyłączyć Ks. Proboszcz zakopiański, zapalony gór miłośnik. Długo czekaliśmy z upragnieniem na pogodę; nareszcie zapowiedział ją Wala dnia 16 Sierpnia i wyprawa na dzień następny nieodwołalnie ułożoną została.
Jakkolwiek nasza gaździna obiecała zbudzić nas z pierwszym brzaskiem dnia, ja jednak z siostrą, w obawie żeby nie zaspała, wreszcie uszczęśliwione nadzieją jutra która sen nam odbierała, przez całą noc nie zmrużyłyśmy oka. Jeszcze nie zagasła na niebie zorza zachodnia gdy wybiegłyśmy przed dom, a chociaż przekonałyśmy się że jeszcze daleko do świtania, nie było chęci wracać do izby. Ale bo téż i noc tak cudna zachęcała do czuwania i rozpatrywania się w jéj majestacie prawie całkiem nieznanym mieszkańcom miasta, którzy, gdzieś tam wysoko wśród murów, widzą zaledwie mały płateczek nieba i nie mają nawet wyobrażenia o wspaniałości tego lazurowego przeźrocza, co jakby namiot wszechmocną ręką rozpięty, sklepi się nad głowami naszemi zasiany gwiazd miryjadami.
Biaława jasność ukazująca się na wschodniéj stronie nieba, była hasłem do podróży. Jakoż wkrótce nadbiegł Wala, przyszedł p. R. mający wraz z nami odbyć tę wycieczkę i wyruszyliśmy drogą wiodącą do Kuźnic, na któréj połączył się z nami Ks. Proboszcz. Było jeszcze tak ciemno, że o kilkanaście kroków nie mogliśmy się rozpoznać; zwolna jednak przerzedzały się nocne cienie, przechodząc w szarą barwę poranku, która na całą okolicę tajemniczy rozlewała urok. O nigdy, nigdy nie zapomnę tego widoku jaki w téj chwili przebudzenia ze snu nocnego, przedstawiały góry! Byłoto coś niezwykłego, czarodziejskiego. Pierwsze promienie ukrytego jeszcze pod poziomem słońca, oblewały purpurowym blaskiem śnieżne Tatrów iglice, które na szarém tle nieba, gorzały jakby wulkany rozpalone podziemnym ogniem, a tumany mgły pędzonéj silnym wiatrem, niby kłęby dymu z ognistéj buchające paszczy, słały się ciemnemi chmurami ponad doliny i lasy. Wiatr gorący, suchy, jakby spiekły oddech wulkanu, tém złudniejszém czynił to podobieństwo.
Atoli to widowisko jakkolwiek wspaniałe i piękne, zdawało się złowrogiém dla nas. Chociaż bowiem niebo było pogodne i najpiękniejszy wschód słońca rokował dzień równie piękny, jednak owa mgła powiewająca na wierzchołkach gór, niby krwawy sztandar targany na szmaty gwałtowną siłą wiatru i ciepło niezwyczajne o tak rannéj porze, odbierały prawie nadzieję powodzenia naszéj wycieczki. Pod tak smutną wróżbą zapuściliśmy się w las zwany Nieborakiem znaną nam już drogą poza dworem zakopiańskim. Wyszedłszy z lasu na grzbiet Boconia, byliśmy zachwyceni okazałym i rozległym widokiem jaki nas tutaj otaczał. Na zachód sterczał wspaniały Giewont, a na szczycie jego niby pióropusz, na hełmie rycerza powiewała biała mgła w różnokształtne rozpływająca się obłoczki. Stroma, urwista, strasznie poszarpana Kasprowa ze smugami śniegu w rozpadlinach, dzikością swoją mimowolną zgrozę budziła. Przed nami wznosił się skalisty grzbiet Koszystéj i Murań, niby narożna baszta strzegąca od wschodu potężnego grodu Tatrów. Jasne promienie słońca padając ukośnie, oblewały świetnym blaskiem ten wspaniały krajobraz, nie mogły jednak rozpędzić mgły kryjącéj szczyty gór. Szare jéj bałwany przewalały się ciągle po wierchach, a gnane gwałtownym wiatrem, rozpierzchały się w postaci lekkich obłoczków i rozpływały w błękicie. Ksiądz Proboszcz i Wala, nie dobre wyprowadzali wróżby z téj mgły tak upornie czepiającéj się szczytów, a Babia góra śnieżnym przysłoniona rąbkiem, owym złowrogim czepcem, odbierała prawie całkiem nadzieję powodzenia.
Pomimo to szliśmy spiesznie owym skalistym grzbietem po nad doliną Jaworzynki. Wiatr coraz się wzmagał, a z ogłuszającym szumem i świstem jego, mięszał się łoskot staczających się w przepaść drobnych kamyczków. Chwilami zapędy wiatru tak były gwałtowne, że z trudnością przychodziło utrzymać się na nogach i mimowolnie dreszcz przejmował spojrzawszy w otwartą paszczę otchłani, nad którą droga się wije. Zmęczeni ciągłém pasowaniem się z wiatrem, przybyliśmy wreszcie na polanę Królową. Tu zaczęła się ostateczna narada czy iść daléj, czy téż poczekać do południa i jeżeli mgły się rozejdą, wejść na Kopę Magóry skąd także piękny widok a wstęp bardzo łatwy. Ks. Proboszcz z zupełną słusznością utrzymywał, że byłoby nierozsądkiem tyle trudów łożyć na niepewne, bo na Krzyżne droga daleka, a około południa zazwyczaj mgły się zgęszczają i spuszczają niżéj, zalegając doliny. Prócz tego wiatr tak mocny tutaj, kto wie czy wyżéj nie będzie jeszcze silniejszym, a w takim razie podróż byłaby nie tylko bardzo trudzącą, ale nawet niebezpieczną. Wszystkie te uwagi trafiały zupełnie do mego przekonania, ale chęć dopięcia celu, wsparta zwodniczą często lecz niemniéj zawsze łudzącą nadzieją powodzenia, przemagała rozsądne rozumowania. Nie śmiałam jednak słowa powiedzieć i tylko oczy, do których już prawie łzy się cisnęły, zwracałam ciągle to na gromadę olbrzymich szczytów zanurzonych we mgle, to na cel naszéj podróży, ów skalisty wzgórek obok Koszystéj, która piękna i czysta, zdawała się wabić nas ku sobie.
Już niemal wyrzeczoném było ostateczne słowo: nie pójdziemy, zostaniemy tutaj, gdy w tém nadbiegł młody, dzielny góral, Szymek Tatar, którego ks. Proboszcz zamówił do niesienia żywności i pomocy w trudniejszych przejściach. Zaspał on zrana, i dopiero w parę godzin po naszém wyjściu, przybiegł na plebanią, a dowiedziawszy się, że już dawno wyruszyliśmy w drogę, co tchu podążył za nami i tu nas dopiero dopędził. „No cóż słychać Szymku? widzieliście góry na wschodzie, czy tam tak pomglone jak tutaj?“ — „O nie, tam zupełna pogoda i te mgły zaraz się rozejdą“ odpowiedział ochoczo i proroczo. W téj bowiem chwili jakby na czarodziejskie zaklęcie, ukazały się szczyty Kościelca, Swinnicy i Granatu, jasném oświecone słońcem, a mgły pierzchały i rozpływały się w powietrzu jak senne mary. Wiatr także nacichł, nowa otucha, nowy zapał wstąpił w nas wszystkich. Pierwszy ks. Proboszcz zerwał się z miejsca mówiąc: „Nie traćmy czasu, chodźmy, a da Bóg że wygramy.“ Szymek jako zwiastun pogody, poszedł teraz w cenę, a Wala jako fałszywy prorok który byłby nas pozbawił przyjemnéj wycieczki, nie mało nasłuchać się musiał przymówek, w których rozumie się nie było ani połowy prawdy.
Tak więc wesoło, ochoczo spuszczaliśmy się z Królowéj na rozległą, a już nam znaną z opisu Czarnego Stawu halę Nad-Stawami. Kilka razy byłam w tém miejscu, a piękność jego coraz silniejsze czyni na mnie wrażenie. Bo téż tyle przedmiotów i tak rozmaitych, tak sprzecznych na pozór złożyło się na ten obraz cudny! Przez chwilę stoimy w zdumieniu, patrząc to na tę miękką murawę pod stopami, to na te urwiste, śniegiem ubielone opoki, nie mogąc pojąć jakim cudem u podnóża tych olbrzymów, których lodowate tchnienie zdaje się że powinnoby zmrozić wszelkie zarody życia, rozkwitła ta wdzięczna polana zdobna młodocianą krasą wiosny. Ale gdy oko oswoi się z widokiem tak rażącéj na pozór sprzeczności, tém więcéj lubuje się ono i zachwyca tém niezrównanym obrazem, wszystkie jego zarysy i barwy spływają w harmoniją pełną wdzięku, która czaruje i unosi duszę, budząc w niéj jakieś błogie zadowolenie, a oraz uczucie radości i szczęścia. Wszyscy byliśmy pod wpływem tego miłego wrażenia, które pomimo woli objawiało się to wykrzykiem podziwu, to słowem zwracającém uwagę drugich na przedmiot szczególniéj kogoś uderzający. Przepyszny kobierzec murawy narzucony bogatym haftem różnobarwnego kwiecia; olbrzymia ściana granitowych turni z najdziwaczniéj poszarpanemi szczytami; a wreszcie ten przeczysty błękit sklepiący się nad nami niby okazała kopuła i słońce tak cudnie oświecające tę rozkoszną halę, złocące nagich opok krawędzie, były kolejno przedmiotem naszego zachwytu.
Wala, który także ze szczególném upodobaniem przyglądał się okolicy, uderzony najwięcéj majestatem piętrzących się tuż przed nami turni, odezwał się: „Moje państwo, już to bardzo dobrze nazwał ktoś tę turnię Kościelcem, bo patrzcież tylko: ten wierch co to taki kończysty, to zupełnie jak wieża, a ten grzbiet ku nam, to jakby dach, a ten drugi znowu wierszycek co przed nami, to rychtyk jak sygnaturka na kościele.“
Z hali „nad Stawami“ mogliśmy już poniekąd ocenić trudność drogi na Krzyżne; dzieliła nas bowiem od niego skalista, piramidalnego kształtu Żółta turnia wznosząca się po przed Granatem i Koszystą. Przez tę więc turnię trzeba było przeprawić się do doliny Pańszczycy pod Koszystą, a stamtąd dopiero wchodzić na Krzyżne. Nie mieliśmy wprawdzie przeprawiać się przez sam szczyt Żółtéj turni, lecz przez znacznie niższy, łączący się z nią grzbiet Dubrawiskiem zwany; widoczném jednak było że to droga daleka i wcale nie łatwa. Rozległy, kamienisty grzbiet Dubrawisko okrywają zarośla kosodrzewia a po nad niemi tu i owdzie wznoszą się pojedynczo limby, świadczące najlepiéj na jak znacznéj znajdujemy się już wysokości. Drzewa te tak wspaniałe i piękne w innych miejscach, tu jakby zapomniane sieroty stoją smutne, wyciągając ku niebu konary na w pół uschłe, odarte z wiecznie zielonych szpilek, które wieńczą same tylko ich wierzchołki i wydają się jakby cierniowa korona na czole biednych wygnańców.
Przeprawiwszy się przez Dubrawisko, znużeni i spragnieni wypoczęliśmy na ogromnych granitowych złomach przy obfitém źródle w dzikiéj dolinie Pańszczycy. Wszystkie źródła tatrzańskie nie tylko że mają wodę wyborną i zimną, ale orzeźwiającą i wzmacniającą zarazem, byle tylko nie pić jéj zbyt wiele, bo to szkodliwém być może. Ileż to razy w naszych wędrówkach zmęczeni przykrą drogą, znużeni upałem i prawie już bezsilni, padaliśmy przy źródle, a po paru szklankach wody, wracały siły, ustępowało utrudzenie i po krótkim wypoczynku, ruszaliśmy w drogę rzeźwo, ochoczo, jakbyśmy dopiero z domu wychodzili.
Kto zwiedzał zachodnią część Tatrów, t. j. dolinę Kościeliską, Miętusię, Mało-Łąkę, Strążyska, ten zna góry nasze jedynie ze strony romantycznéj, sielankowéj. Są tu wprawdzie szczyty do bardzo znacznéj dochodzące wysokości, ale kształty ich są łagodnie zaokrąglone, bujna trawa i gęste porosty okrywają te góry do samych wierzchołków. Doliny u ich stóp czarują wdziękiem i krasą, a skaliste ściany wznoszące się nieraz zupełnie prostopadle, dodają im malowniczego uroku. Wszystko tu rozkoszne, lube, wypieszczone ręką przyrody która z macierzyńską hojnością wyposażyła te miejsca całém bogactwem najrozmaitszych ozdób.
Wschodnia strona Tatrów całkiem odmienny przedstawia widok. Jak pierwszéj wybitnym charakterem wdzięk malowniczy, tak drugiéj olbrzymi majestat i dzika wspaniałość główne stanowi piętno. Tutajto strzelają w obłoki granitowe iglice, ostre, urwiste, strasznie poszarpane, z odwiecznym śniegiem w szczelinach, z głębokiemi przepaściami dokoła. Prostopadłemi a chropowemi ścianami, lub kamienistemi upłazami, spadają te turnie w doliny dzikie, odarte z wszelkiego łagodniejszego powabu. Dno tych dolin zalegają stosy granitowych złomów, świadki gwałtownych wstrząśnień naszéj ziemi. A wśród tych zwalisk tytanicznego grodu, zwierciedlą się niezgłębione jeziora, spokojne, milczące, niby stróże tych miast i zamków zaklętych, które w swém zimném zamknęły łonie. Roślinność tu niezmiernie uboga; lichy kosodrzew, różnobarwne porosty, miejscami gruba trawa, oto cała tych stref podniebnych ozdoba. Nie ozwie się tu hukanie pasterzy, nie zadźwięczą dzwonki trzód, nie słychać beczenia owiec, ryku krów i psów szczekania; głucha, posępna cisza zalega te niedostępne doliny. Przerywa ją tylko huk wodospadów podobny do oddalonego grzmotu, lub szum potoków burzących się w skalistém łożysku. Czasem po granitowych rypach przemknie lekka, swobodna, wesoła mieszkanka tego olbrzymiego grodu, dzika koza; czasem doleci przeraźliwy gwizd świstaka, lub ozwie się urywany, krótki głos maleńkiéj ptaszyny (siwarnik), niby tęskna piosenka wygnańca, ze zbolałéj wyrywająca się piersi. I znowu cicho, głucho, posępno. Ale i te okolice na pozór odarte z wszelkiego wdzięku, mają swoję piękność, swoję poezyją, swój powab właściwy. Piękność to dzika, surowa, ale jak wspaniała, jak silne czyniąca wrażenie!
Do rzędu okolic których rys ogólny tutaj skreśliłam, należy także dolina Pańszczycy. Trudno zaiste wyobrazić sobie straszniejszą ruinę. Dolinę tę wązką, długą, ciągnącą się z północno-wschodniéj, ku południowo-zachodniéj stronie, okala pasmo skał wyniosłych i dzikich. Na lewo wznosi się Wielka Koszysta (7047 st.) od góry do dołu poorana w bruzdy, któremi w czasie nawalnych deszczów spływają potoki, staczając na dolinę ogromne kamienie. Na przeciwnéj stronie t. j. na prawo, sterczy piramidalna Żółta turnia (6631 st.), tak nazwana od żółtego porostu okrywającego strome i urwiste jéj ściany. Zamyka dolinę olbrzymi, w ostre zęby poszarpany Granat (7090 st.). W Tatrach nowotarskich nie widziałam nic równie dzikiego i zgrozą przejmującego jak ta opoka straszliwą jakąś siłą wyparta z łona ziemi i zdająca się nosić jeszcze ślady ognia, który ją na twardy wypalił granit. Granat spada w dolinę Pańszczycy kamienistym upłazem, wyżéj jednak piętrzy się zupełnie prostopadle. Ściana jego chropowata, czarna, podarta w głębokie rozpadliny, nie umajona nigdzie najmniejszym kosmykiem trawy lub mchu, świeci tylko smugami zlodowaciałego śniegu.
Dno doliny Pańszczycy pogarbione wzgórzami, zawalają ogromne bryły granitowe. Przeprawa przez te zwaliska niezmiernie mozolna. Postępując zwolna z kamienia na kamień, przychodzimy niebawem nad brzeg niewielkiego jeziorka zwanego Zielonym stawem, którego widok powiększa jeszcze wrażenie zgrozy jakiéj doznajemy patrząc na te olbrzymie gruzy, świadczące o okropnéj katastrofie jaka tu niegdyś zajść musiała. Woda jeziorka zielona, przejrzysta, brzegi zawalone ogromnemi złomami granitu czerwonéj barwy. Nie jestto ów wonny, purpurowy porost strojący tak pięknie brzegi niektórych potoków tatrzańskich, ale raczéj rdzawy osad który pozostawia woda rozlewająca się szeroko po wielkich deszczach. Potwierdza ten mój domysł ta okoliczność, że czerwone kamienie opasują w koło jezioro jakby wstęga jednakowéj wszędzie szerokości; przy brzegu, gdzie woda płytsza, widać takieżsame kamienie na dnie; zresztą wszędzie na dolinie zalegają szare głazy, obleczone żółtym, białawym lub zielonawym porostem, czerwonych zaś nigdzie się nie napotyka. Z Zielonego stawu wypływa dość znaczny potok, lecz wkrótce ginie pod ogromnemi bryłami i tylko huk przytłumiony zdradza bystry pęd ukrytéj wody. Wielkie płaty śniegu który zapewne nigdy nie topnieje, rozpościerają się po brzegach stawu i skalistych urwiskach.
Nieskończenie długą wydawała nam się droga przez dolinę Pańszczycy, bo téżto przeprawa rzeczywiście trudząca. Wspominaliśmy sobie owo osławione przejście około Pięciu Stawów, które teraz zdawałoby nam się miłą przechadzką, raz dla tego, że bez porównania krótsze, a powtóre że były tam miejscami ścieżki wcale wygodne, tu zaś jednego kroku nie można postawić na równéj ziemi lecz ciągle przestępować trzeba z kamienia na kamień, co dla nas nie mających zręczności góralskiéj, bardzo było trudzącém. Ujrzeliśmy nakoniec zbliska cel naszéj podróży, owo siodełko łączące Granat z Koszystą i Wołoszynem, którego stąd jeszcze nie widać. Kres podróży naszéj był już nie daleki, ale ileżto trudów kosztować miało dojście do niego!
Pomiędzy dwiema skalistemi ścianami t. j. Koszystą i Granatem, widać kilkanaście stóp szeroki, kilkaset wysoki, stromy, kamienisty upłaz. Oto droga na Krzyżne, droga mozolna i bardzo przykra, bo tak drobny zwir, jak i większe kamienie stanowiące to niemal prostopadłe usypisko, upłożą się i usuwają pod nogami i rękami któremi tutaj koniecznie dopomagać sobie potrzeba. Tu nawet pomoc przewodnika nie na wiele się przyda, bo i on nie może stanąć pewnie i silnéj podać ręki; każdy więc sam sobie zostawiony, radzi sobie jak umie.
Wdzierając się pod górę z utrudzeniem które dech zapierało i gorącym potem oblewało czoło, nie mogliśmy przecież wstrzymać się od wykrzyku podziwu na widok prześlicznego kwiecia strojącego te martwe zwaliska. Niezapominajki błękitne i różowe, złote kwiaty kozłowca niezwyczajnie piękne i bujne, splecione w krasne wianki, emaliową świetnością barwy, cudnie odbijały na tém kamienistém usypisku. Tuż przy śniegu, kwitnął właśnie jaskier (ranunculus glacialis), roślina okazalsza niż inne tym wysokim strefom właściwe, z bogatym liściem, z pośród którego wystrzelają piękne, białe kwiaty na dość wysokich szypułkach. Inna odmiana tegoż jaskru, ma koniuszki listeczków kwiatowych ubarwione jasno-amarantowo. Wązkie smugi trawnika majowéj zieloności, rozścielają się także miejscami wśród tych granitowych złomów. Co za dziwna igraszka przyrody! Tu, na grobie wszelkiego życia, na zimnym, nagim głazie, tak piękne kwiaty, tak bujna roślinność! Czy to wieniec grobowy, znak tkliwéj pamięci i miłości matki przyrody? Nie wiem czemu to przypisać, że widok tych kwiateczków tęskne jakieś i rzewne budził we mnie uczucie, chociaż ich oczka wdzięczyły się i uśmiechały wesoło.
Już od paru godzin wdzieramy się pod górę, groźne, dzikie turnie obstępują nas zbliska; przed nami piętrzy się jeszcze wysoko wał kamienisty, a nigdzie żadnéj przerwy, żadnego na dal widoku; nic nie zapowiada owego cudnego obrazu jaki wkrótce ma się odsłonić przed spragnioném okiem i być sowitą nagrodą całego mozołu, albo może zawieść wszystkie nadzieje, jeżeli mgła zaległa na szczytach. Jeden z towarzyszów wyprawy, wyszedł pierwszy na górę i doniósł że pogoda zupełna. Ta pewność dodała nam odwagi, podwoiliśmy ustające siły. Ks. Proboszcz stanął drugi u celu, a za nim i ja dostałam się na Krzyżne! Spojrzałam przed siebie i wykrzyk podziwu skonał na ustach; stałam przez chwilę w niemém zdumieniu, bez myśli, bez ruchu, nie mogąc przyjść do siebie po tém silném, a tak nagłém wrażeniu. Pierwszém uczuciem jakie się wysnuło z chaosu powstałego w méj duszy, było uczucie żalu na myśl że rodzice i siostra jeszcze z mozołem dobijają się celu. Łzy stanęły mi w oczach, odwróciłam się natychmiast od czarodziejskiego obrazu, nie rozpatrując się w nim daléj, bo nie chciałam, nie umiałam używać sama takiéj rozkoszy, podczas kiedy biedni rodzice każdy krok okupują wysileniem. Ale otóż i oni są już na miejscu, nie tyle nawet zmęczeni jak sobie wystawiałam, a nie mniéj uradowani najcudniejszym widokiem który przewyższył wszystkie oczekiwania i w jednéj chwili zatarł pamięć przebytych trudów.
Ależ bo co to za widok! Najwyższa, najwspanialsza część Tatrów od Spiża do Liptowa, roztacza się przed nami szerokiém pasmem. Piętrzą się olbrzymie szczyty to ostre jak iglice, rozpływające się prawie w błękicie, to w najrozmaitsze poszczerbione zęby, niby tytanicznych murów zwaliska, niby baszty i wieże obrócone w ruinę. Sterczą one tuż przed nami, majestatyczne, groźne, a zdumieni ich ogromem, nie wiemy doprawdy co więcéj podziwiać, czy wspaniałość i rozmaitość kształtów, czy cudną rzeźbę granitowych opok jaśniejących w najświetniejszym blasku południowego słońca. W pośród tych potężnych turni, otwierają się głębokie, dzikie i przepaściste doliny, poprzedzielane urwistemi grzbietami. Na dnie ich widać snujące się potoki lub jeziora, których powierzchnia ciemno sina, połyskuje od słońca niby magiczne zwierciadło. Śnieg zalegający szerokiemi smugami tak ściany dolin jak i urwiste boki turni, podnosi jeszcze dziką piękność tego widoku. A gdy oko, szukające zawsze nowości i rozmaitości, wybiegnie po za ten dziwny, cudowny, olbrzymi świat górski, wtedy płynie swobodnie po szerokich rozległych równinach, na których patrząc z téj wysokości, znikają zupełnie grzbiety Bieskidów i jedna tylko Babia Góra rysuje się kształtnie niby niewielki pagórek. Po za nią, po nad nią, piętrzą się odległe góry w pobliżu Myślenic i Krakowa, przyćmione błękitnawą mgłą oddalenia.
Aby znającym Tatry dać jakiekolwiek wyobrażenie o rozległości widoku z Krzyżnego, wyliczę szczyty i doliny w tym porządku jak nam się przedstawiają. Najprzód jednak należy opisać dokładnie ów punkt tak niepozorny, a tak szczęśliwie położony, iż zdaniem znawców pod względem widoku, niema prawie równego w Tatrach. Nie wielka, trawą zasłana równinka, zwana Krzyżne (6846 st. a zatém przeszło o 300 st. wyższe od Zawratu), jestto, jak już nadmieniłam poprzednio, przełęcz łącząca trzy grzbiety skaliste t. j. Granat od zachodu, Wołoszyn sterczący ku południo-wschodowi i Wielka Koszysta w stronie północo-wschodniéj. Pomiędzy temi olbrzymiemi ścianami, w zawrotnéj głębi, otwierają się u stóp naszych rozległe doliny. I tak: w stronie północno-zachodniéj, widzimy ową dziką dolinę Pańszczycy, objętą w potężne ramiona Granatu, Żółtéj Turni i Koszystéj. Pomiędzy Koszystą a Wołoszynem, leży dolina Waksmundzka. Skaliste jéj ściany pokrywa kosodrzew, dno przerznięte krętym potokiem, ubarwia zieloność, co czyni tę dolinę nierównie powabniejszą niż Pańszczyca. Zapuściwszy wźrok daléj w kierunku doliny Waksmundzkiéj, t. j. ku wschodowi, widzimy rozległe lasy u podnóża Tatrów około Bukowiny i Białki, która niby wąż srebrną połyskujący łuską, wysnuwa się z łona gór i w niezliczonych zakrętach wije się po rozległym obszarze nowotarskiéj doliny. U stóp Krzyżnego legła także dolina Roztoki, ciągnąca się pomiędzy urwistą ścianą Wołoszyna a wyniosłym grzbietem zwanym Opalone. W niezmiernéj głębi wije się na dnie doliny szalona Roztoka jakby wąziuchna wstążeczka, a na południowym jéj brzegu widać czepiającą się po urwiskach ową ścieżkę dobrze nam znaną z wędrówki do Siklawéj wody. Widać tu i ten wodospad, ale z tak znacznéj wysokości, traci on zupełnie swą wspaniałość i niktby się nie domyślił że te połyskujące pręgi na skalistym wale, dzielącym dolinę Roztoki od doliny Pięciu stawów, są owém pyszném zjawiskiem przyrody. Przy wschodnim wietrze ma tu być słychać głuchy huk wodospadu, my nie słyszeliśmy go wcale.
Obok doliny Roztoki, otwiera się o wiele płytsza, bo nierównie wyżéj położona, rozległa, wspaniała, samą dzikością swoją piękna dolina Pięciu Stawów. Panują nad nią urwiste opoki Granat, Kotelnica, Miedziane, oraz Swistówka, gdzie widna ścieżka prowadząca do Morskiego Oka. Na téj płaszczyźnie zawalonéj bryłami granitu, zwierciedli się Wielki Staw z którego wypływa Siklawa, i dwa mniejsze jeziorka, tesame około których przechodzimy udając się do Morskiego Oka. Dwa wyżéj położone stawy, kryją się w zakręcie doliny za turnie Granatu. Oto najbliższe otoczenie Krzyżnego.
Podniósłszy wźrok wyżéj, siągnąwszy nim nieco daléj, widzimy najprzód w stronie zachodniéj groźną twierdzę Liptowa, zupełnie prostopadłą, skalistą masę Hrubego Wiérchu, nad którego grzbietem strasznie porozrywanym, Krywań wznosi dumnie swe czoło. Daléj ku południowi wystrzelają urwiste turnie liptowskie Szczerbska i Niekcyrka, a tuż za nimi Szpiglas, Mięguszowska, Rysy i inne turnie, których szczyty przeglądają się w niezgłębionych toniach Morskiego Oka. Widać stąd, ale do pewnéj tylko głębokości, kotlinę, na dnie któréj leży to czarodziejskie Tatrów zwierciadło; widać po części i dolinę Białki. Posuwając wźrok dalej w kierunku wschodnim, zwraca uwagę naszę wyniosły szczyt zwany Gankiem, a tuż za nim wspaniała, piramidalna turnia Wysoka. Jestto najpiękniejsza, najmajestatyczniejsza z gór widzianych z Krzyżnego. Za Wysoką wznoszą się dzikie turnie nad Żabiemi stawami, leżącemi w przepaścistéj dolinie, którą zalegają wielkie masy śniegu. Teraz następuje gromada olbrzymich spizkich szczytów jakoto: Staroleśna, Królewski Nos, szczyt Gierlachowski, najwyższy w Tatrach, ma bowiem 8414 st., gdy tymczasem wysokość Łomnicy wynosi 8342. Bardzo wspaniale występuje także szczyt Lodowy (8324 st.) olbrzymia, piramidalna turnia, któréj boki zalegają ogromne płaty śniegu, usprawiedliwiające nazwę dawaną temu wierchowi tak od naszych górali, jakotéż od Niemców spizkich Eisthalerspitze. Lodowy szczyt ogromem swoim zasłania Łomnicę, tak że jéj nie widać nie tylko z Krzyżnego, ale nawet z najwyższych szczytów w Tatrach nowotarskich, lubo usłużni przewodnicy, dogadzając ciekawości podróżnych, zwykli ją pokazywać z każdego wynioślejszego miejsca. Za Lodowym sterczą tak zwane Baranie rogi (7302 st.) i Szeroka Jaworzyńska (6924 st.); daléj, nie tak już wyniosłe i ostre szczyty Murań i Hawrań, stanowiące ostatnie strażnice Tatrów na wschodzie.
W pośród turni spizkich otwierają się także głębokie doliny; szczególniéj zwraca uwagę bardzo obszerna i długa, skalistemi ścianami zamknięta dolina Staroleśna, którą widać w całéj rozległości. Daléj dzika dolina pod Lodowym szczytem, także Jaworowa, Kołowa, Koperszady, Gałajdówka i inne których dna nie widać, lecz tylko skaliste boki do większéj lub mniejszéj głębokości.
Widok tego wspaniałego łańcucha śnieżnych szczytów tak jest zdumiewającym, że z trudnością przychodzi oderwać od niego zachwycone oko i zwrócić je w przeciwną stronę, gdzie także piękna przedstawia się okolica. Wspaniały Giewont panuje stąd nad całą grupą zachodnią, która zajmuje nas już nie ogromem i dzikością, lecz raczéj wdziękiem i malowniczą pięknością polan, lasów, skał fantastycznych, wierchów odzianych zielonością, a wszystko razem stanowi obraz pełen rozmaitości i życia.
Więcéj niż godzina zeszła nam na Krzyżném; nikt z nas po tak trudzącéj podróży nie czuł nawet potrzeby wypoczynku i prócz krótkiéj chwili użytéj na posiłek, nie siedzieliśmy wcale. Tu miałam nowy dowód, że piękne okolice, a szczególniéj górskie, nie powszednieją, nie tracą uroku po pierwszém widzeniu, lecz zawsze czynią głębokie wrażenie na tym co ich piękność uczuć i ocenić umie. Ks. Proboszcz który nieraz już zwiedził Tatry we wszystkich kierunkach, był niemal na każdym szczycie, w każdéj dolinie, wyszedłszy na Krzyżne także nie pierwszy raz, może więcéj od nas był zajętym i zachwyconym przecudnym stąd widokiem. I nie tylko że sam nie spoczął na chwilę, ale nikomu spocząć nie pozwolił, wyszukując miejsca, skąd widok najpiękniejszy, skąd lepiéj widać tę lub ową turnię, tę lub ową dolinę. Jeżeli góry spowszednieć mogą, to najwięcéj zapewne spowszedniałyby temu, kto na nie patrzy ciągle przez lat kilkanaście.
Była godzina czwarta z południa, a zatém czas naglił do powrotu, chociaż żal było nad wszelki wyraz żegnać się z tak zachwycającym widokiem, a żegnać zapewne na zawsze. Nie było rady, trzeba gwałt zadać oczom i oderwać je od cudnéj Tatrów panoramy. Nad wszelkie spodziewanie spuszczanie się z Krzyżnego nie było tak trudném jak się zdawało; wkrótce téż bez żadnego przypadku stanęliśmy w dolinie Pańszczycy. Idąc zwolna po pod Koszystą, ujrzeliśmy na jéj krawędzi dzikiego kozła. Stał on nieporuszony na urwisku skały, przyglądając nam się ciekawie. Jędrzéj i Szymek wówczas zapaleni myśliwi, pożerali go chciwém okiem, świstali, wołali na niego, ale piękne zwierze czując się bezpieczném, podnosiło dumnie głowę i patrzyło śmiało na nas jak na drobne robaczki pełzające u stóp jego warowni.
Z niemałém utrudzeniem, ale daleko spieszniéj niż pierwéj, przebyliśmy dolinę Pańszczycy i Dubrawisko, zmrok bowiem już zapadał a do domu było jeszcze daleko. Na Królowéj, zaskoczyła nas noc zupełna, noc bez księżyca rozjaśniona jedynie światłem gwiazd migocących na sklepieniu nieba, które od poziomu zasłaniały bałwany chmur czarnych. Na Krzyżném i w dolinie Pańszczycy, była w powietrzu prawie zupełna cisza. Ale teraz znowu zerwał się wiatr tak mocny, że nawet w szałasach nie palono ognia. Ponura ciemność panowała na polanie, psy owczarskie ujadały na nas wstrzymywane przez pasterzy, którzy po głosach poznali zapóźnionych podróżnych. W nocy niepodobna było zapuszczać się zwykłą drogą przez las, ale wypadało zejść do doliny Jaworzynki. Lecz i ta droga wcale nam się nie uśmiechała w ciemności, a zwłaszcza przy wietrze, który w dolinie Jaworzynki dochodzi czasem do takiéj gwałtowności, że strąca kamienie które jak grad spadają w przepaść. Szczęściem dla nas nie był on dzisiaj tak silnym, a lubo utrudniał bardzo schodzenie, dzięki przezorności i doświadczeniu naszych przewodników, przebyliśmy tę przykrą drogę bez żadnego przypadku.
Z prawdziwą wdzięcznością wspominam o tych poczciwych ludziach, którzy dopomagali nam jak mogli na téj drodze zasłanéj ostrym, usuwającym się pod nogami zwirem, gdzie wśród nocnych ciemności, a do tego mając tuż obok przepaść głęboką, jednego kroku nie można było postawić śmiało i pewnie. Widząc ile się trudzą prowadząc nas, chcieliśmy iść sami w miejscach bezpieczniejszych. „Nie, nie, odrzekł jeden z nich, tylko się nie starajcie o nas, mnie to daleko więcéj męczy jak widzę że się ktoś morduje.“ Czyżbyśmy się spodziewali w prostym góralu tak delikatnego czucia?
Stanąwszy na dolinie Jaworzynki, zdawało nam się że po najmiększym stąpamy kobiercu i pomimo wielkiego znużenia, dość spiesznie zdążaliśmy do Kuźnic, skąd dochodził nas już zdala szum wody i kół warczenie. W Kuźnicach gdzieniegdzie jeszcze błyszczały światła w oknach, ale nie było już żadnego ruchu. Mała nasza gromadka przesuwała się w milczeniu jak nocne cienie piękną drogą do wsi wiodącą. Wiatr zrywał się chwilami z taką gwałtownością, że woda porwana jego pędem z kół młyna stojącego przy drodze, oblała nas niespodzianie niby deszcz ulewny. Tumany piasku wzbijały się w górę, a grube drzewa połamane świadczyły, że we wsi wicher był jeszcze nierównie silniejszym niż w górach.
O północy stanęliśmy szczęśliwie w domu z wielką radością poczciwéj naszéj gaździny bardzo o nas niespokojnéj.
Wycieczka którą tu opisałam, jest rzeczywiście bardzo trudzącą; gdyby jednak Krzyżne weszło w poczet miejsc uznanych za godne zwiedzenia, górale trudniący się przewodnictwem obmyśliliby zapewne drogę dogodniejszą.