Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin/Tatry od Kiezmarku, Szmeks i Pięć Stawów węgierskich

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Steczkowska
Tytuł Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin
Data wyd. 1872
Druk Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Tatry od Kiezmarku, Szmeks i Pięć Stawów węgierskich.

......Łomnica
Świeci polskiéj ziemi do dnia
Nad Tatrami jak pochodnia,
A na pełni jak gromnica....

W. P.

Poznawszy Tatry nowotarskie, zwiedziwszy kolejno najpiękniejsze, a nam dostępne doliny i szczyty w tém paśmie, życzyliśmy sobie dla uzupełnienia obrazu, zobaczyć Tatry od strony Węgier, skąd, jak niejednokrotnie zdarzyło nam się słyszeć i czytać, wyglądają nierównie wspanialéj. Łomnica szczególniéj zaostrzała ciekawość naszę. Łomnica! Któż o niéj nie słyszał? Ten nawet kto nie zna z nazwiska żadnego ze szczytów tatrzańskich, wie że ona najwyższą polskiéj ziemi strażnicą. A lubo najnowsze pomiary przyznały berło wyższości szczytowi Gierlachowskiemu, mimo to z poważnego czoła Łomnicy nie spadła wieńcząca je od wieków korona, bo pod względem wspaniałości, Gierlach nie wytrzyma z nią porównania i ona pozostanie nadal Tatrów królową.
Jak każdy przyjeżdżający dla zwiedzenia tych gór, tak i my najprzód pytaliśmy o Łomnicę, ją chcielibyśmy byli zobaczyć z każdego wierchu. Ale położenie téj wspaniałéj turni jest takie, że nie można jéj widzieć z najwyższych nawet szczytów nowotarskich i dopiero ze Spiża od Kiezmarku przedstawia się ona w całéj okazałości. W pobliżu Kiezmarku, na południowo-wschodnim stoku Tatrów, u podnoża Łomnicy, leży Szmeks, miejsce zabawy i letniego pobytu Węgrów, główna kwatera podróżnych udających się dla zwiedzenia Łomnicy i innych spizkich szczytów. Nasłuchawszy się opowiadań o piękności Szmeksu, i kwaśnych źródłach tamtejszych, mieliśmy niezmyśloną ochotę poznać zarazem to urocze miejsce.
Ze Zakopanego rachują do Kiezmarku 8 mil drogi, a ztamtąd do Szmeksu jeszcze trzy mile; na długim jednak dniu, wyjechawszy o świcie, można choć późnym wieczorem stanąć na miejscu. Gdy więc ustaliła się pogoda, wybraliśmy się w tę podróż dnia 13 Sierpnia. Droga do Bukowiny już nam znana z poprzednich obrazków. W miarę jak się oddalamy od Zakopanego, łańcuch Tatrów niby kolumna wojska w coraz dłuższą rozwija się liniją. Zniżają się zachodnie wierchy tego pasma, a natomiast występują coraz wspanialéj spizkie turnie, które mieliśmy okrążyć i dziś jeszcze stanąć u ich stóp od strony południowo-wschodniéj.
Widok z Bukowiny już także opisałam, tu tylko dodam, że po tylu latach, po tylu widzianych już potém pięknościach, w mych oczach nie stracił on nic ze swéj wspaniałości, a wspomnienie wrażeń jakich tu doznałam w pierwszéj naszéj wycieczce, nowym urokiem oblokło ten obraz cudny. Będąc tu po raz pierwszy, patrzyłam na Tatry jakby na gród zaklęty, którego ogrom zdumiewał, tajemniczość nęciła, a dziwy rozpowiadane o niebezpieczeństwach grożących temu kto się zapuści w ten labirynt dzikich dolin i niezgłębionych przepaści zawalonych śniegiem i lodem, podniesione siłą wyobraźni, pomimowolnym przejmowały mię dreszczem. Z nieopisanym zapałem, ale obok tego z jakąś obawą wstępowałam w te piękne doliny, a na szczyty wznoszące się dumnie do koła, nieśmiały wźrok podnosiłam, uważając je za niedostępne dla mnie. Takato jest moc uprzedzeń, taka nieufność we własne siły, która nieraz w życiu odstręcza nas od wzniosłych przedsięwzięć i cel życia wytknięty nam przez Boga wielki, szczytny, nieba dosięgający, jak ów olbrzym tatrzański, każe uważać za niedościgły. Oby! tak jak się stało ze mną w moich górskich wędrówkach, mógł się każdy przekonać w pielgrzymce życia, że chęć szczera i wytrwałość, zdolne przełamać wszelkie przeszkody; że trudności które z daleka zdają się nieprzezwyciężonemi, maleją i nikną w miarę jak z nimi walczymy. Oby wszystko co prawdziwie wielkie, piękne, Bogu chwałę a bliźnim szczęście przynoszące, pociągało ku sobie dusze i serca, pobudzając do ofiar i poświęceń szlachetnych!
Z wielkim moim żalem nie jechaliśmy na Łysą polanę, i nieznaną mi wówczas Jaworzynę spizką, którędy byłoby bliżéj i piękniéj, ale spuściliśmy się z góry bukowińskiéj ku Białce. Kapryśna to i swawolna rzeka, zepsute, rozpieszczone Morskiego Oka dziecię. Czasem płynie spokojnie w swojém łożysku, a szum jéj dolatuje zdala niby melodyja wesołéj, półgłosem nuconéj piosenki; ale gdy wzbierze, niktby jéj nie poznał. Szmaragdowe wody zmienione w brudny kał, nie znają hamulca, nie ulękną się żadnéj przeszkody, nic oprzeć się nie zdoła ich szalonemu pędowi. Jeżeli napotkają wzgórze, póty biją gwałtownym nurtem o kamieniste ściany, póty je podmywają, póki nareszcie wzgórze nie rozsypie się w gruzy i napastnicy wolnego nie otworzy przejścia. Jeżeli zawadza bryła granitu, Białka unosi ją na falach i wszelkie przełamawszy zapory, rozlewa się szeroko po pastwiskach i polach, które po ustąpieniu wody, przedstawiają straszny obraz zniszczenia. Wielkie przestrzenie kamieńców po obu brzegach, to nieme świadki spustoszenia jakie tu szerzy rozhukany żywioł. Dziś Białka płynęła cicho i skromnie tak, że przejechaliśmy ją w bród bez innéj przeszkody, prócz ogromnych kamieni któremi dno jéj zasłane.
A więc jesteśmy już na Spiżu, Białka bowiem jak nam wiadomo, stanowi tutaj granicę pomiędzy Galicyą a Węgrami. Wieś Jurgów przez którą najprzód przejeżdżamy, porządnie jest zabudowaną; domy duże, z pięknego drzewa stawiane, ziemia żyźniejsza niż w Bukowinie a nawet w Zakopaném. Prócz owsa, sieją tu dosyć żyta które wcale pięknie się udaje; konopie nieznane wcale na Podhalu naszém, rozrastają się bujnie na zagonach; lnu jednak sieją więcéj, widać że jest właściwszy tutejszym gruntom. Okolica nie miała zrazu nic zajmującego prócz widoku na Tatry spizkie, które występowały coraz majestatyczniéj, przyćmione lekką zasłoną mgły, a raczéj srężogi która zazwyczaj pokazuje się przy dniu pogodnym a upalnym. Niebawem olbrzymie to pasmo zaczęło się zwijać i skracać, cofnął się gdzieś w głąb szczyt Lodowy, a naprzód wystąpiła jedna turnia, a raczéj grupa skalista bardzo wspaniała i piękna, znana pod nazwą Murania. Z jednego pnia że się tak wyrażę, wyrastają trzy szczyty t. j. Murań od zachodu, (5945) daléj Hawrań Wielki (6185) i Mały. Ogromną tę skalistą masę odziewają do znacznéj wysokości najpiękniejsze lasy, po większéj części bukowe. Oko przywykłe do ciemnéj barwy świerków, mile uderza świeża i jasna zieloność powiewnych listków buczyny, wśród których wychylają się tu i owdzie koralowe jarzębiny grona.
Te bukowe lasy nadają całkiem odmienną fizyjognomiję malowniczéj okolicy u stóp Murania. W mglistéj oddali sterczą groźnie i nadzwyczaj wspaniale, szczyty Granatu, Koszystéj i Wołoszyna, a pomiędzy ich granitowemi ścianami widać dzikie, śniegiem zawalone doliny Roztoki, Pięciu Stawów i głęboką Morskiego Oka kotlinę. Nad brzegiem szumnéj Białki około któréj prowadzi droga, widać rozległe polany, na nich rozrzucone szałasy, mnóstwo ludu zajętego zbiorem siana i liczne stada bydła pasącego się na skoszonych miejscach. Górale ze wsi spizkich Jurgowa, Czarnéj hory, Zdżaru, Rzepisk, Pod-Spadów i innych, na pierwszy rzut oka nie różnią się niczém od naszych Podhalan; mowa ich i ubiór mężczyzn ten sam co u tamtych. W ubiorze kobiet widziałam korzystną różnicę. Głowę ich osłania dość duża chusteczka biała rąbkowa, tiulowa lub muślinowa, mocno krochmalna, związana pod brodą w ten sposób, że odstaje naokoło twarzy tworząc dość obszerny okrąg. Twarze Śpiszanek o delikatnych rysach i bladéj cerze, bardzo pięknie, idealnie prawie wyglądają w téj śnieżnéj i przejrzystéj obsłonie. Koszula na ramionach suto wyszywana czerwoną taśmą, gorset wycięty na przodzie w głębokie i śpiczaste zęby, lamowany galonem lub kolorową taśmą; u korali wisi mnóstwo medalików, bąbelków i innych świecących ozdób. Kiedy tak strojnie były ubrane przy robocie w dzień powszedni, ubiór ich świętalny musi być rzeczywiście bardzo piękny i malowniczy.
Polany wśród których przejeżdżaliśmy zachwycając się okolicą tak czarującą, że chyba we śnie można wymarzyć coś równie pięknego, należą do wsi Pod-Spady. U samych stóp Murania stoi porządna leśniczówka, tartak i karczma. Tu wypadł nam popas. Jadąc daléj ciągle jeszcze po pod ścianą Murania, zapuściliśmy się w głęboki las drogą dość bystro prowadzącą w górę, a wyjechawszy niebawem na otwarte miejsce, spuściliśmy się znowu na obszerną, ale nie tak już malowniczą dolinę. Bok jéj prawy stanowi skaliste ramię Murania zwane Średnicą. Piękne polany z mnóstwem szałasów, ścielą się wśród lasów już tutaj przeważnie świerkowych, lubo tu i owdzie widać jeszcze buki, jarzębinę, a nawet całkiem prawie nieznane w polskich Tatrach sosny. Na wspomnionéj poprzednio dolinie, leży dość nędzna, ale bardzo rozległa wieś Zdżar po madziarsku Zdjar, którato nazwa wypisana jest na wysokim słupie pomalowanym węgierskiemi barwami t. j. czerwoną i zieloną. W końcu wsi stoi mały murowany kościołek.
Niebawem dolina się zwęża, po obu stronach podnoszą się wysokie góry ponurym lasem odziane; dziko tu, posępnie, nic nie przerywa jednostajności głębokiego lasu, wśród którego jedziemy zrazu ciągle na dół, potém zaś równiną, drogą szeroką i dobrze ujeżdżoną; tędy bowiem ciągną liczne karawany naszych Podhalan po zboże do Kiezmarku. Na kraju tego lasu stoi karczemka zwana Szarpaniec; ztąd droga, dzieląc się na trzy ramiona, biegnie równiną po większéj części wśród pól licho uprawnych, do miasteczka Białéj i Kiezmarku.
Tu muszę nawiasem wspomnieć jakiemu przypadkowi zawdzięczamy niespodziewane poznanie Białéj. Nasz furman, parobek, czyli jak tu nazywają pachołek pewnego zamożnego gazdy, który nam wynajął konie do Szmeksu, jeździł już kilka razy do Kiezmarku, a zatém miał doskonale znać drogę. Pokazało się jednak inaczéj: gdyśmy przyjechali na rozstajne drogi, zaczął się wahać nie wiedząc którą obrać; a chociaż pasterze zapytani przez nas wskazywali drogę na prawo, uparł się i pojechał na lewo. Wkrótce ukazały się z za drzew wieże i dachy miasta. Góral pokazuje z tryumfem że to Kiezmark i przechwala się jak dobrze zrobił nie słuchając pasterzy, bo bylibyśmy pobłądzili. Na wstępie do miasta stoją słupy z napisem: Bela. Widoczna zatém że jesteśmy nie w Kiezmarku, ale w Białéj.
Miasteczko Biała, po węgiersku Bela, jest osadą niemiecką z XIII wieku. Po strasznym napadzie Tatarów, król węgierski Bela IV sprowadził tu Niemców, i od jego to imienia ta osada nazwaną została Bela. Dawniéj miasteczko to prowadziło znaczny handel winem i żelazem; obecnie przemysł ogranicza się na rolnictwie, hodowaniu bydła, płóciennictwie i rozmaitych rzemiosłach na małą skalę prowadzonych. Biała ma pozór bardzo starożytny, prawie średniowieczny. Po ulicach i w rynku stoją staroświeckie kamienice z wysokiemi, śpiczastemi dachami, z ganeczkami i wystawkami dziwnego kształtu, dziwacznie pomalowane. Znaki rozmaitych rzemieślników, na każdym widzieć można domu. Są tu dwa kościoły: protestancki dość wielki z wysoką wieżą i katolicki maleńki. Widać że katolików musi być mało. Na rynku i ulicach pusto, przed niektóremi tylko domami siedzą Niemcy, zajęci jakąś robotą, w kapeluszach z wielkiemi skrzydłami i sukiennych granatowych kaftanach. Kobiety noszą ciemno szafirowe spódnice, takież kaftany, a na głowach białe, płócienne czepki. Ubiór to bardzo brzydki.
Jakkolwiek zaraz na wstępie poznaliśmy żeśmy zbłądzili, sądząc jednak że może przez Białę dojedziemy do Kiezmarku, rozglądaliśmy się ciekawie po miasteczku, nie pytając nikogo o drogę, tém bardziéj że nasz furman bynajmniéj nie zakłopotany, jechał daléj a daléj, nie pytając także nikogo i milcząc według swego zwyczaju. Ale gdyśmy spostrzegli że wyjeżdżamy z miasta wązką, polną dróżyną, zrobiliśmy uwagę, że niepodobna aby ta droga prowadziła do Kiezmarku. Zapytaliśmy więc pierwszego lepszego mieszczanina. Ten w pół po słowacku, w pół łamaną i dziwną jakąś niemczyzną, powiedział nam żeśmy źle pojechali i posłał z nami swego klapca (chłopca) żeby nam pokazał drogę. Znowu więc wróciliśmy się na rynek i boczną ulicą wyjechaliśmy na bity gościniec ku Kiezmarkowi wiodący.
W zakłopotaniu naszém pobłądzeniem, nie wiele zwracaliśmy uwagi na okolicę; a jednak było co widzieć do koła. Przed nami równina spizka gęsto zasiana wsiami, na prawo Tatry, wznoszące się okazałą, prostopadłą grupą. Szczyt górujący nad innemi w samym środku, to Łomnica, a obok niéj inny nieco niższy, to wierch Kiezmarski. Zachodzące słońce nie oblewało purpurą tatrzańskich olbrzymów, jak to bywa na północnéj, t. j. polskiéj stronie, ale świetna zorza gorzała gdzieś za nimi, a na tém tle rysowały się ostro czarne, groźne wierchy niby obwiedzione złocistym brzeżkiem; z poza turni wystrzelały daleko sięgające promienie białawego światła. Zmrok zapadł, mgła wieczorna przyćmiła okolicę; wjechaliśmy do Kiezmarku.
Kiezmark położony nad Popradem, znanym jest w historyi jako miejsce zjazdów Jagiełły z cesarzem Ferdynandem w r. 1410 i 1423. W dziesięć lat późniéj 1433 w czasie wojen husyckich, 20,000 Taborytów wraz z Polakami którzy przyjęli naukę Husa, wtargnąwszy na Spiż i szerząc wszędzie zniszczenie, zdobyli Kiezmark, złupili i spalili. W wojnach cesarza Ferdynanda z Janem Zapolskim, wiele także ucierpiał Kiezmark należący wówczas do Hieronima Łaskiego, któremu Zapolski nadał hrabstwo Spizkie. Od rodziny Łaskich przeszedł Kiezmark w posiadanie Tökölich; mieli oni tu obronny zamek, co do wspaniałości i bogactw nie mający podobno równego sobie na Węgrzech. Stefan Tököli słynął jako najmożniejszy pan w północnych Węgrzech. Podejrzany o spisek, schronił się na Orawę gdzie wkrótce umarł. Wojska cesarskie zajęły Kiezmark, który w r. 1682 odzyskał syn Stefana Emeryk, podburzywszy powstanie w Siedmiogrodzie i wezwawszy na pomoc Francuzów. Wyniósł on się na godność księcia, ale klęska jego sprzymierzeńców Turków pod Wiedniem 1683 r., wpłynęła nieszczęśliwie na dalsze jego losy i spowodowała upadek. Mieszczanie kiezmarscy nienawidzący Tökölich, chcąc się raz na zawsze uwolnić od nieprawych panów, przy zdarzonéj sposobności kupili zamek w r. 1702, posprzedawali wszystko co można było spieniężyć, resztę zaś zniszczyli. Zewnętrzne mury zamku stojącego w północnéj stronie miasta, są jeszcze całe, lecz wnętrze w zupełnéj prawie ruinie.
Kiezmark był od dawna miastem przemysłowém: kwitnął tu niegdyś handel winem, obecnie idzie ztąd bardzo wiele płótna do Pesztu i Debreczyna. W tém schludném miasteczku liczącém kilka tysięcy mieszkańców, po większéj części Niemców lub zniemczonych Słowaków, jest wielu rozmaitych rzemieślników: szyldy krawców, szewców, siodlarzy, garbarzy, farbierzy, mydlarzy, zegarmistrzów, mosiężników i innych, widać nad drzwiami domów i kamienic, które nie tylko okalają rynek, ale i przy główniejszych stoją ulicach. Na rynku wznosi się ratusz z wysoką wieżą, który niegdyś stanowił część zamku Tökölich. Katolickich kościołów jest dwa, protestancki jeden, lubo daleko większa część mieszkańców jest tego ostatniego wyznania.
Nie mając ochoty jechać nocą do Szmeksu, lubo księżyc pięknie przyświecał, zanocowaliśmy w Kiezmarku. Nazajutrz wyjechaliśmy o świcie, bitym gościńcem wiodącym pod Tatry do Szmeksu o dwie czy trzy mile odległego, bo prawdziwéj odległości nikt mi nie umiał powiedzieć. Dziś dopiero mogłam lepiéj poznać okolicę Kiezmarku, a szczególniéj przypatrzyć się temu wspaniałemu obrazowi który był głównym celem naszéj przejażdżki. Właśnie słońce wschodziło, a czém zachód dla naszych Tatrów, tém jest wschód słońca dla spizkich. Cała okolica drzemała jeszcze w półsennym zmroku, gdy sam wierzchołek Łomnicy, zarumienił się purpurowém światłem. Zwolna niby ognista lawa spływały po skalistéj ścianie jaśniejące smugi, rozlewając się coraz szerzéj. Wkrótce zapłonęły i inne szczyty, a w téj powodzi jasności odznaczały się ostremi cieniami głębie przepaści, widać było wyraźnie stopniowanie roślinności: od ciemnych lasów gorejących dziwném, złotawém światłem, szarzejący pas kosodrzewiny, stanowił przejście do litéj opoki, któréj rzeźba uwydatniała się przecudnie na ostrych szczytach. Ale jakkolwiek Tatry spizkie o wschodzie słońca przedstawiały widok tak czarodziejski, że nic nie zdoła zatrzeć go w mojéj pamięci, jednakże muszę tu wyznać, że zawiodły one całkiem moje oczekiwania. Wznoszą się one rzeczywiście wprost z równiny, bez żadnych prawie przedgórzy, opasane u spodu lasami ciemniejącemi na lekkiéj pochyłości. Nie jestto pasmo, ale rzecby można piękna, okazała grupa, a raczéj trzy oddzielne grupy spodem połączone z sobą. Sam środek zajmuje najwyższa ze wszystkich Łomnica (8342) a obok niéj wiérch Kiezmarski (8082) cokolwiek niższy i nie tak wysmukły. Po obu stronach tych olbrzymów, wznoszą się w oddzielnych grupach znacznie niższe góry, na prawo szczyt Sławkowski (Schlagendorfer spitze) (7860) z za którego wyziera niby mur poszarpany, grzbiet Gierlacha, (Gerlsdorfer, Kesselspitze) (8414) wydający się stąd tak niepozornie, że nawet nie zwraca uwagi. Po prawéj stronie wznosi się podobna grupa gór odzianych lasami, ponad któremi wystrzelają skaliste wierzchołki.
Mnóstwo takich ostrych, granitowych zębów wystercza z poza téj głównéj grupy. Są to szczyty najwyższych tatrzańskich turni jak: Biała Turnia (Weisse See spitze) (7190) Głupi wierch (Törichter Gern) (6530) Zielona Turnia (Grüne See spitze) (8013). Ratzenberg, (6508). Szczyt Batyżowiecki (Botzdorfer spitze) (8051) Baranie rogi (Karfunkelturm) (7303) i t. d. Nie znając atoli ich nazwisk, niktby się tego nie domyślił, bo wszystkie cofnione w głąb, zasłania i przyćmiewa niejako ogromem swoim Łomnica. Ona jedna wygląda majestatycznie, ona prawdziwie królową.
Niema tu owych malowniczych przedgórzy, owych pięknych naszych regli; nie widać roskosznych dolin i polan, tych niepoliczonych szczytów, téj rozmaitości barw i kształtów. Jedném słowem Tatry od Kiezmarku, to wspaniała facyjata gotyckiéj katedry, budowy pełnéj majestatu, ale w zupełném odosobnieniu stojącéj. Widziane z północnéj strony, np. z Bukowiny lub Głodówki, to istny gród olbrzymów po którym błądzi zdumione oko nie wiedząc gdzie ma spocząć, co pierwéj podziwiać; czy te niebotyczne wieże, czy okazałe kopuły świątyń, czy zębem czasu poszczerbione mury i baszty warowni, czy wspaniałe pałace i niepożyte wiekiem pomniki; czy nareszcie wźrok zapuścić w głębie przepaści i dolin, gdzie zima drzemie bezpiecznie w swym białym płaszczu, który tak pięknie srebrzy się w blasku słońca. I téj ostatniéj ozdoby nie dostaje Tatrom spizkim; zaledwie w paru miejscach bieleją płaty śniegu, zresztą wszystkie szczyty i grzbiety zupełnie nagie, odarte z téj pięknéj, właściwéj górom śnieżnéj szaty. Układ spizkiéj grupy tak jest symetryczny, że w kilka chwil już ją znamy, już potrafimy zrobić jéj zarys, gdy tymczasem Tatry od strony Galicyi przedstawiają takie bogactwo, taką rozmaitość i fantastyczność kształtów, że widząc je kilkanaście razy, więcéj powiem, mieszkając pod niemi i patrząc na nie ciągle, jeszcze nie możemy powiedzieć, że je znamy dokładnie, jeszcze uderzać nas będą majestatem i ogromem swoim.
Równina spizka, jak już mówiłam, jest zasiana miasteczkami i wsiami, wyglądającemi także jak miasteczka. W każdéj bowiem wsi są dwa kościoły murowane, obok siebie stojące, katolicki i protestancki; lubo to ostatnie wyznanie przeważa zwłaszcza w okolicach Kiezmarku. Ksiądz katolicki bywa zazwyczaj jeden na trzy kościoły, w których kolejno odbywa nabożeństwo. Wsie tutejsze mają domy murowane, lub na podmurowaniu stawiane, wszystkie bielone, schludnie i porządnie wyglądają. Mieszkańcy, zniemczeni Słowacy lub Niemcy, prócz rolnictwa trudnią się rzemiosłami, bo rozmaite szyldy widać nade drzwiami domów. Prócz ziemniaków i owsa, uprawiają tu dosyć żyta i jęczmienia, które jednak dość licho wyglądały. Byłato właśnie pora żniwa, mnóstwo ludu pracowało w polu. Uderzyło mię to, że mężczyźni ubrani w granatowe kaftany i kapelusze z wielkiemi, w górę podniesionemi skrzydłami, wszyscy mieli zapasane fartuchy z grubego płótna, co wyglądało dziwnie i śmiesznie. Kobiety w czarnych krótkich spódniczkach, w kaftanach lub gorsetach z bardzo krótkiemi stanami, z szerokiemi rękawami od koszul podwinionemi wysoko poza łokieć, i w białych czepcach na głowach, niezgrabnie wyglądały.
Miasteczka i wsie spizkie, mają w Tatrach swoje pastwiska i ztąd nazwiska szczytów i dolin gdzie są położone te hale, odpowiadają nazwom wsi do których należą. I tak: są miasta: Kiezmark, Biała (Bela), Felka; wsie: Łomnica (Lomnitz), Gierlachówce (Gerlsdorf), Sławków Wielki (Gros Szlagendorf), Batyżowce (Botzdorf), Mięguszowce (Mengsdorf) i t. d.
Jadąc do Szmeksu widzieliśmy nad brzegiem Popradu miasteczko Poprad (Deutsehendorf) a daléj Felkę; bliżéj zaś Tatrów wsie: Nową i Starą Leśną (Neu- und Alt-Walddorf), Spizką Sobotę (Georgenberg), Folwarki (Forberg) i t. d.
Na drodze z Kiezmarku, napotkaliśmy najprzód wieś Hunsdorf, która to nazwa ma pochodzić od Hunnów z któremi Rzymianie stoczyć tutaj mieli wielką bitwę w r. 441, co zdają się potwierdzać znajdowane przy uprawie pól tutejszych, broń, moneta i inne zabytki starożytne, tak rzymskie, jak i do Hunnów należące. Przejeżdżaliśmy następnie przez wsie Łomnicę i Mühlenbach. Widząc zwracającą się w bok drogę a nie ufając już naszemu furmanowi, pytaliśmy pierwszego lepszego przechodnia czy dobrze jedziemy do Szmeksu? Niemiec idący w tężsamą stronę, postąpił kilka kroków obok naszego wozu, wskazał ręką przed siebie mówiąc: że tędy droga, ale zarazem nadstawił kapelusz prosząc o wynagrodzenie za tę przysługę. Oto uczynność niemiecka.
Wygodna i szeroka droga wznosząc się coraz bystrzéj pod górę, zapuściła się w piękny las świerkowy. Wkrótce na tle ciemnéj zieleni ukazał się czerwony dach szwajcarskiego domku, zwolna jeden po drugim wysuwało się z lasu coraz więcéj takich domków. To Szmeks. Przy odgłosie cygańskiéj muzyki, która grywa dla przyjemności bawiących tutaj gości, wjechaliśmy do téj malowniczéj osady. Rozgościwszy się w porządnéj i obszernéj stancyi zajezdnego domu, poszliśmy na obejrzenie Szmeksu.
Szmeks, ulubione miejsce letniego pobytu a poniekąd i kuracyi Węgrów, zwany przez nich łaźnią tatrzańską (Tatra Füred) leży na północno-wschodnim krańcu Tatrów (3201 st. n. p. m.), na pochyłości góry Bierbrunn. Szczawy tutejsze nie mające żadnych własności leczniczych, są wyborne dopicia. Woda ta zimna jak lód ma smak tak przyjemny i jest tak orzeźwiającą, że jéj się odpić nie można. Z bliższych okolic przyjeżdżają po nią i zabierają w beczki. Są tu łazienki urządzone do odbywania wodnéj kuracyi; daléj oberża, t. j. piękny dom piętrowy o dwunastu oknach; prócz tego kilkanaście ślicznych i gustownych domków szwajcarskich, rozrzuconych w malowniczym nieładzie, a służących za mieszkanie gościom. W obszernym i pięknym domu zbudowanym także w szwajcarskim guście a stojącym na wstępie do Szmeksu, jest wspólna sala jadalna, a oprócz tego sala zebrań towarzyskich, gdzie się odbywają bale, koncerta i tym podobne zabawy. Z ganku i wystawy tego domu, jest bardzo rozległy widok na spizkie Podhale. Przede drzwiami jest jedno z kwaśnych źródeł pięknie ocembrowane. Patrząc na te klomby drzew i bujnych krzewów liściastych, na te prześliczne trawniki i grzędy najpiękniejszych ogrodowych kwiatów, możnaby zapomnieć, że się znajdujemy u podnoża tatrzańskich olbrzymów, ale gdy podniesiemy wźrok w górę, widzimy poważne głowy tych sędziwych patryjarchów. Łomnica, szczyt Sławkowski i Gierlachowski, Królewski Nos, to najbliższe Szmeksu sąsiady, spoglądające na tę osadę co niby kwiat nadobny u ich stóp rozkwita. Tak główna, szeroka droga jak i wszystkie ulice i ścieżki, są wysypane twardo ubitym piaskiem, czy jakąś téj okolicy właściwą ziemią czerwonawéj barwy. W czasie suszy niema tu wcale pyłu, po deszczu zaś żadnego błota. Ścieżki te wiją się wśród domów i kwiatowych klombów, zapuszczają się w las, plączą się i krzyżują w różnych kierunkach, tworząc najprzyjemniejsze dzikie przechadzki, przyozdobione w różnych miejscach altankami, ławeczkami, mostkami itp. Sztuka zrobiła tu wiele, a nie przekształcając natury, uwydatniła tylko jéj piękności i uczyniła je dostępniejszemi.
Jakkolwiek w Szmeksie zbiera się bardzo liczne towarzystwo i przebywają nieraz węgierscy magnaci, jednakże jak słyszałam nie przesadzają się bynajmniéj w wystawności i elegancyi. Niema tu nudnéj etykiety, a następnie komerażów, niechęci i wzajemnego niezadowolenia które tak nużącym i niemiłym czynią pobyt w niektórych naszych kąpielach, a zwłaszcza w Szczawnicy. Panuje tutaj zupełna swoboda, któréj każdy używa pojąc się czystém powietrzem górskiém i korzystając z przyjemności dobranego towarzystwa. Przyjemne spędzenie letniéj pory i wzmocnienie zdrowia, jest głównym celem bawiących w Szmeksie.
Nie wiem do kogo Szmeks należy; od roku 1833 dzierżawcą jego był Reiner Niemiec, rodem ze Spizkiéj Soboty. Jemu to winien Szmeks urządzenie, rozwinienie i upięknienie swoje, gdyż przedtém było tu zaledwie parę domów. Późniéj Reiner zajmował się tylko polowaniem z bawiącemi tutaj Węgrami, cały zaś zarząd prowadziła żona bardzo obrotna, gospodarna i miła kobieta. W porównaniu z innemi miejscami kąpielowemi, Szmeks tak pod względem mieszkania jak utrzymania, jest nadzwyczaj tanim. Po śmierci Reinerowéj przed trzema czy czterema laty, dzierżawa Szmeksu przeszła w inne ręce, ale jak słyszałam nic się tam nie zmieniło.
Mówiłam już że Tatry spizkie nie mają przedgórzy, niema tu więc owych dolin i polan, które tak się uśmiechają, bawiącemu w Zakopaném i dostarczają miłéj a nie trudzącéj przechadzki tym nawet, którzy nie mogą się odważyć na dalsze wyprawy w góry. Ze Szmeksu wyruszają zwykle konno na zwiedzenie doliny Felki u stóp Gierlacha, na Łomnicę, na szczyt Sławkowski, wreszcie do doliny Wielkiego lub Małego Kolbachu. W téj ostatniéj, u stóp Łomnicy, leży Pięć Stawów węgierskich; po drodze zaś można widzieć słynne wodospady Kolbachu.
Chcąc przecież zajrzeć w głąb Tatrów spizkich, umyśliliśmy odbyć nazajutrz tę wycieczkę i w tym celu według miejscowego zwyczaju, udaliśmy się do p. Reinerowéj prosząc o przewodnika i prowiant na drogę. Obszedłszy przechadzki które niepostrzeżenie gubią się w pięknym lesie, wypoczywaliśmy wieczorem siedząc na dużych kamieniach ustawionych niby krzesła i ławki około ogromnéj, naturalnéj płyty granitu, która zastępowała miejsce stołu. Nie zapomnę nigdy tego wieczoru. Dokoła nas kwiaty wydające woń upajającą, nad nami ciemniejący błękit, a na nim rysował się ostremi liniami wspaniały szczyt Łomnicki, wynurzający się z ciemnych lasów. Leciuchna mgła śnieżnéj białości, otulała do połowy tę poważną i piękną turnię, a ścieląc się ponad lasy, opadała coraz niżéj. Wkrótce Łomnica zajaśniała w księżycowym blasku. Szmeks i Łomnica w powodzi księżycowego światła, to obraz z tysiąca i jednéj nocy.
Gdyśmy powrócili do naszéj kwatery, doleciały nas dźwięki muzyki; byłto ognisty, namiętny Czardasz. Mieszkanie nasze było w pobliżu domu w którym znajduje się sala zabawy, gdzie właśnie bal się odbywał. Byliśmy niezmiernie ciekawi tego narodowego węgierskiego tańca, ale znając wymagania zwykłéj etykiety, nie sądziliśmy, żeby można wejść na salę inaczéj jak w balowym stroju. Poprzestaliśmy zatém na przysłuchiwaniu się muzyce. Po niewczasie dopiero dowiedzieliśmy się, że w Szmeksie i pod tym względem zupełna panuje swoboda: każdy przychodzi na salę w codzienném ubraniu, i nasze więc skromne suknie byłyby tam uszły. Układaliśmy sobie, że następnego wieczora przypatrzymy się czardaszowi, ale jakby na przekór zamiast balu był koncert.
Nazajutrz przypadał dzień 15ty sierpnia, dzień uroczysty Wniebowzięcia N. P. Wybierając się do Szmeksu, wiedzieliśmy że tam jest kaplica gdzie się odprawia msza św. Ale spotkał nas zawód: kaplica jest wprawdzie, ale ksiądz nie mieszka stale, czasem tylko trafi się jako gość i wtedy bywa msza św. Wczoraj właśnie wyjechał ksiądz bawiący tu jakiś czas. Tak więc w dzień ten uroczysty myślą tylko mogliśmy być przytomni najświętszéj ofierze, jednocząc się z tłumami wiernych, które napełniają świątynie nasze i modły swoje składają u stóp Téj, któréj tryumf kościół dziś głosi. Mieliśmy przytém podziwiać cuda boskiéj potęgi, cuda téj przyrody, która jest arcydziełem Jego wszechmocnéj ręki, a taki widok w duszach wierzących rozbudza zawsze religijne uczucia, usposabia je i nastraja do wzniosłéj modlitwy.
Gdyśmy wyruszyli w drogę, niebo przyćmione było mgłą, która zasłaniała szczyt Łomnicy i inne wynioślejsze wierchy; ale byłato mgła lekka i biała przerywająca się i rozpływająca w powietrzu w miarę jak słońce wznosiło się wyżéj; nie budziła więc najmniejszéj wątpliwości co do pogody. Minąwszy oberżę, stojącą o ile pamiętam najwyżéj ze wszystkich domów mieszkalnych w Szmeksie, zapuściliśmy się w las ścieżkami wijącemi się wśród gęstych zarośli borówek. Idąc zwolna, ale ciągle pod górę, przyszliśmy do źródła pięknie ocembrowanego kamieniami, które dawniéj nosiło nazwę Prisnitza, późniéj zaś nazwaném zostało źródłem Reinera i Elżbiety. Około tego źródła i daléj jeszcze po bokach pięknie utrzymanych ścieżek, widać mnóstwo najrozmaitszych drzew liściastych, strojnych świeżą zielonością. Taką przyjemną drogą dochodzimy do miejsca zwanego Kämmchen (4048 st.). Jestto dość obszerna polanka, zkąd najpiękniejszy przedstawia się widok. Na lewo wyziera w dali wspaniały, szeroki szczyt Gierlachowski, a bliżéj nas wierch Sławkowski. Przed nami piętrzą się nadzwyczaj urwiste, zupełnie prostopadłe i dzikie opoki, grzbiet strasznie poszarpany, zwany Mittelgratt, lub Kalbachergratt (7808 st.).
Pomiędzy tymto grzbietem a szczytem Sławkowskim, otwiera się szeroka i długa dolina Wielkiego Kolbachu. Dno jéj zalegają masy śniegu, a w głębi leży kilka jeziór. Mittelgratt oddziela dolinę Wielkiego, od doliny Małego Kolbachu, położonéj znacznie wyżéj od tamtéj, pomiędzy owym urwistym grzbietem, a olbrzymią ścianą Łomnicy. Łomnica! ach jak ona pięknie ztąd się przedstawia! Stoi tuż przed nami; szczyt jéj wznosi się majestatycznie obstawiony piórami, jak nazywają nasi górale. Są to istne wieżyczki granitowe, równie jak sam szczyt przecudnie rzeźbione. Nie trzeba zbyt bujnéj wyobraźni, aby w tych wysmukłych, skalistych iglicach, dopatrzeć podobieństwa do pysznéj, gotyckiéj budowy, któréj szczyt stanowi sam wierzchołek Łomnicy. Jeżeli Łomnica od Kiezmarku jest wspaniałym olbrzymem, ztąd widziana, jest majestatyczną i niezrównanéj piękności królową.
Wkrótce głuchy huk zapowiedział nam bliskość Wodospadu Wielkiego Kolbachu (Grosser Kolbachwasserfall). Jestto jeden z najpiękniejszych wodospadów tatrzańskich, wprawdzie nie ze względu wysokości spadku, jak raczéj wielkiéj obfitości wody. Powstaje on w miejscu połączenia nadzwyczaj bystrego potoku nadpływającego z doliny Wielkiego Kolbachu, z innym, spływającym z doliny Małego Kolbachu. Widać tu olbrzymie zwaliska skał granitowych, potężne bryły nagromadzone jedne na drugie w strasznym nieładzie niby ruiny mostów lub wodociągów wzniesionych przed wieki ręką Tytanów, a potém okropną jakąś katastrofą obróconych w gruzy. Z tychto granitowych progów z wierzchu prześlicznie ustrojonych mchem, krzewami, a nawet kwieciem, rzuca się dwoma ramionami ogromna masa spienionéj wody; burzy się, kłębi, wre, kipi, przewalając się i spadając w najrozmaitszych podskokach, a promienie słońca odbijając się w rozpryskujących się kroplach, tworzą piękną tęczę o bardzo żywych barwach.
Nie daleko ztąd, lecz znacznie wyżéj, napotykamy drugi wodospad, powstający ze spadku potoku płynącego z doliny Małego Kolbachu i dla tego zwany Kleiner Kolbach Wasserfall. Masa wody jest więcéj niż o połowę mniejsza od poprzedniego, ale spadek według mnie piękniejszy. Woda rzuca się prawie prostopadle z bardzo znacznéj wysokości, jednostajną wstęgą, nie odbijając się nigdzie, w głębokie, skaliste łożysko. Patrząc z daleka, cudnie się wydaje ten śnieżny bałwan spienionéj wody na tle bujnéj zieloności świerków, limb i kosodrzewia.
Za wodospadem wstępując coraz wyżéj i stromiéj przez tak zwane Schodki (Treppchen), zdążamy do doliny Małego Kolbachu, położonéj, jak już mówiłam, pomiędzy Łomnicą a skalistym grzbietem zwanym Mittelgratt. Olbrzymia, skalista ściana, tak zwany Grzebień Łomnicki (Lomnitzer Kamm), piętrzy się po prawéj stronie doliny, a nad tą dopiero ścianą, wznosi się sam szczyt nie wydający się tak wysmukłym i pięknym jak patrząc ze Szmeksu. Jestto niby olbrzymia głowa jakiegoś Sfinksa nieco na bok skłoniona. Grzebień Łomnicki nie jestto naga, lita opoka, owszem do samego prawie wierzchu porasta na nim trawa, a dołem ciemnieją bujne krzaki kosodrzewia. Naprzeciw Łomnicy t. j. po lewéj stronie doliny, wznoszą się urwiste ściany zwane Mittelgratt. Trudno sobie wystawić dziksze, straszniéj poszarpane skały jak te opoki nagie, prawie całkiem pionowe, nie umajone nigdzie zielonością, nie przystrojone nawet śniegiem; czarne, chropawe jakby przepalone i okopcone od ognia. Przypominały mi one podobny koloryt i dzikość Granatu. Mittelgratt jednak wygląda jeszcze straszniéj. Grzbiet, a raczéj ostra grań jego, jest jakby poszczepana na drzazgi sterczące groźnie tuż nad głową wędrowca, który z mimowolną trwogą myśli o gwałtownym wichrze, któryby, jak się zdaje mógł postrącać te filigranowe iglice.
Od samego wstępu w dolinę, ukazuje nam się w głębi jakby wał, a raczéj teras skalisty. Na tejto wysokości leży Pięć Stawów węgierskich, które były celem naszéj dzisiejszéj wycieczki. Na téj skalistéj ścianie lśniły się zdala dwie srebrzyste wstęgi. Jestto potok odpływający z Pięciu Stawów i spadający na dolinę dwoma ramionami. Dno doliny przerznięte tym obfitym i bystrym potokiem, jest ustrojone bardzo piękną i bujną roślinnością, a jednak niema tu życia i wdzięku dolin na północy Tatrów położonych. Głucho i pusto do koła; niesłychać hukania juhasów, ani dzwonków bydła, nie widać nigdzie szałasu. Podobno Spiszaki pasają tu konie i woły; za naszéj jednak bytności nie spotkaliśmy ich nigdzie.
Uszedłszy znaczny kawał doliną, na komendę naszego przewodnika, zniemczonego Słowaka, poczciwego o ile się zdawało człowieka, choć bez iskierki żywości i dowcipu właściwego naszym góralom, zatrzymaliśmy się dla wypoczynku przy Feursteinie. Wyznam szczerze iż lubo przewodnik wymówił wyraźnie to nazwisko, nie wierzyłam mu i nieprzypuszczałam nawet żeby to był ów sławny Feurstein, owa grota o któréj nieraz czytałam w niemieckich opisach wyprawy na Łomnicę. Dopiero gdy w pięknym opisie K. Łapczyńskiego wyczytałam, że i jemu Feurstein podobnego wypłatał figla, uwierzyłam że ów pochyło leżący, ogromny kamień okopcony od ognia, jest rzeczywiście sławnym Feursteinem. Za daleko posuwacie swe żarty, panowie Niemcy! zdaje wam się zapewne, że nikt nie pójdzie w wasze ślady i na ten rachunek prawicie nam o grocie Feursteinu. O podobne kamienie nie trudno w Kościelisku i innych dolinach tatrzańskich.
Feurstein jest punktem, od którego udający się na Łomnicę, zaczynają wstępować na Grzebień. Widać dobrze tę ścieżkę wspinającą się w górę wśród skał i kosodrzewia; ale chociaż wejście na Grzebień i tak zwane Pole Łomnickie, nie ma nic niebezpiecznego, jest jednak dość utrudzającém, a jak zapewnia Łapczyński, nie opłaci się widokiem jaki się ztamtąd przedstawia, bo szczyt Łomnicki sterczący jeszcze bardzo wysoko, wszystko zasłania; nim zaś kto się odważy wejść na ten szczyt, musi wprzód dobrze się obrachować z siłą nóg i głowy.
Wejście na ów teras około 6600 st. n. p. m. wzniesiony, na którym leży Pięć Stawów, jest dosyć przykre, bo trzeba wspinać się bardzo bystro pod górę po ogromnych złomach granitu. Dostawszy się tam nareszcie, mamy przed sobą widok uderzający. Zdaje nam się, że nagle zostaliśmy przeniesieni w jakąś okolicę północnéj Norwegii, takie ogromne masy śniegu zalegają tę obszerną kotlinę objętą w ramiona Kolbachu i Łomnicy w foremne zatoczone półkole. Dno téj kotliny nie jest zawalone skalistemi złomami, ale jakby wyłożone granitowemi płytami. Zaraz na wstępie spostrzegamy pierwszy, maleńki stawek, z którego wypływa ów potok rzucający się w dolinę. Daléj na prawo pod samą ścianą Łomnicy, leży drugi staw największy ze wszystkich i bardzo piękny w kształcie podkowy. Trzeci także dość znacznéj wielkości, na lewo ku Kolbachowi; czwarty najmniejszy, leży najwyżéj (6600 st.); piąty także maleńki. Stawy te są tak blisko siebie położone, że w pół godziny wszystkie obejść można.
Zdaje się że zima która w kotlinie Pięciu Stawów obwarowanéj potężnemi ścianami Kolbachu i Łomnicy, znalazła bezpieczne schronienie, odpłacając doznaną gościnność, powstrzymała swój lodowaty oddech, bo nie zmroziła bynajmniéj bujnéj roślinności jaka się tu rozwija tuż obok śniegu. Wprawdzie prócz paru karłowatych krzaków kosodrzewia, nie widać tu innego drzewa lub krzewu, ale trawa gęsta, bujna, usiana różnobarwném kwieciem, zaprasza do wypoczynku. Gdy odwrócimy wźrok od olbrzymich turni opasujących kotlinę i skierujemy go w przeciwną stronę, mamy widok przecudny. U stóp naszych malownicza dolina Kolbachu, a w mglistéj dali równina spizka, gęsto zasiana wsiami, których białe domki i wieże kościołów, bardzo pięknie się wydają.
Gdy tak rozpatrywaliśmy się po okolicy, zwróciło uwagę naszę ciche, urywane świergotanie ptasząt: byłyto siwarniki. Zdziwione jak się zdaje przybyciem naszém w tę odludną ustroń, podlatywały blisko nas, siadały na kamiennych brzegach stawów, a szczebiotaniem swojém zdawały się pytać, pocośmy tu przyszli? Biedne ptaszęta nie znające ludzi, nie obawiały się zdrady. Widzieliśmy tu i motyle przelatujące z kwiatka na kwiatek. W okolicy tak odludnéj i dzikiéj, cieszą i zajmują te objawy życia; otoczeni martwą przyrodą, witamy każdą żyjącą istotę przyjacielskim uśmiechem jakby nam pokrewną.
Jeszcze słońce było wysoko gdy powróciliśmy do Szmeksu, a nazajutrz o świcie pożegnaliśmy to urocze miejsce, które długo potém i dotąd jeszcze, przedstawia się pamięci mojéj jak senne widzenie. W powrocie pojechaliśmy z Kiezmarku już nie na Białą, ale na wieś niemiecką Rakuzy (Roks), którędy droga znacznie bliższa[1]. Tegożsamego dnia późnym wieczorem stanęliśmy w Zakopanem.

Opisawszy szczegółowo ważniejsze wycieczki moje, wspomnę jeszcze pokrótce o kilku miejscach godnych zwiedzenia w razie dłuższego pobytu w Zakopaném, tak w jego pobliżu, jak i głębiéj w Tatrach położonych.








  1. Ktoby nie chciał powracać ze Szmeksu do Zakopanego, może się udać bitym gościńcem prowadzącym z Kiezmarku na Białą i Starą Wieś do Czerwonego Klasztoru i stamtąd w sposób opisany przezemnie w dalszym ciągu tego dziełka, zwiedzić Pieniny i Szczawnicę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Steczkowska.