<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ocean
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
L.

— Muszę wracać. Pora spóźniona nagli mię, iżbym jak najśpieszniej w dalszą puścił się żeglugę!... — przekładał Beniowski Huapie, który wraz z Baminim usiłował go dłużej zatrzymać.
Obozowano pod Ksiguamają, zdobytą stolicą Hapuasingi, którą wedle zwyczaju oddano na trzydniowy rabunek zwycięskiemu wojsku.
Był to jeszcze jeden powód, dla którego śpieszył z odwrotem Beniowski. Lękał się, by żołnierze jego, złakomieni łatwą zdobyczą, nie wzięli udziału w grabieży, co mogło dać powód do rozmaitych zatargów a takoż rzucić cień na stosunek zawiązującej się między nim i Hapuasingą przyjaźni.
Zgodził się jedynie Beniowski zostawić przy boku Huapy, jako swego konsula i zastępcę, młodego Łoginowa, brata zabitego oficera. Huapo, który bał się powstania zwyciężonych, ucieszył się bardzo z tego widocznego dowodu przymierza z „Władcą broni ognistej“ i mianował Łoginowa generałem swojej artylerji, zostawionej nad brzegiem morza, a o której nieomieszkał szeroko rozpuścić wieści wśród tubylczej ludności.
Rano w dzień wyjazdu Beniowskiego przyniesiono mu uroczyście podarunki królewskie, składające się z kilku pięknych drogich kamieni, z ośmiu centnarów srebra i dwunastu funtów złota. Oświadczył przytem wysłaniec Huapy, że monarcha jego przeprasza, iż tak skromnie wynagradza rycerskie usługi swych gości, lecz że wielka odległość od własnej stolicy, gdzie ma swój skarbiec, oraz szybkość odjazdu Beniowskiego są tego przyczyną. Prócz tego wysłaniec Huapy wręczył Beniowskiemu, jako wyłączny dlań upominek, kształtną szkatułkę, zawierającą sto sztuk złota ważących razem trzynaście funtów.
Ze swej strony Beniowski przy pożegnaniu z Huapą, po ponownem potwierdzeniu wszystkich umów i przysiąg, ofiarował mu znaczną część swej amunicji wojennej, prochu i kul oraz muszkietów, których znaczny zapas z sobą zabrał, mniemając, że wojna dłużej potrwa.
Bamini ze stu dwudziestu jeźdźcami miał odprowadzić wracający oddział Beniowskiego i troszczyć się, aby mu niczego nie brakło w drodze powrotnej i aby żadna nie zdarzyła się przygoda.
Rozstanie odbyło się z wielką czułością. Huapo udawał, że płacze, a Łoginow miał istotnie łzy w oczach. Pocieszali go rozrzewnieni towarzysze obietnicą rychłego powrotu na wyspę. Beniowski raz jeszcze polecił go przyjaźni króla i siadł na konia.
Marsz bardzo był miły i wielce pośpieszny, gdyż oddział dostał świeże, dzielne konie, drogi były wyborne, a przystanki dobrze zaopatrzone w wodę i wszelką żywność. Tłumy wyspiarzy wylęgały wszędzie na spotkanie zwycięskich wojowników, niosąc w darze najrozmaitsze przedmioty własnego wyrobu.
Beniowski według swego zwyczaju za wszystko suto płacił, tak, że ilość wiezionego, jako żołd, srebra znacznie się zmniejszyła. Resztę chciał Beniowski podarować Baminiemu i jego ludziom za świadczone w czasie podróży posługi, lecz krajowiec stanowczo odmówił przyjęcia najmniejszego podarunku.
Ujrzeli wreszcie po dwu dniach podróży banderę amarantową z białym orłem, powiewającą w wycinku zielonych brzegów na głównym maszcie „Ś-go Piotra i Pawła“. Powiało od morza miłym chłodem na uznojone twarze strzelców, zmordowanych upałami i niewywczasem.
Dostrzeżono ich natychmiast w obozie i na okręcie. Cała załoga wybiegła tłumnie witać ich przed wrota.
— Urra!... Niech żyje!... — wołali radośnie.
— Beniowski!... Beniowski!...
— Caliście?... Wszyscy?... Szczęśliwcy!... Zwycięzcy!... Słyszeliśmy!... Cóż?... Trudno było?...
— A gdzie Łoginow?...
— Został z Huapą!... Mianowany jenerałem!...
— Ho, ho!... Każdy z nas mógłby czemś zostać!... Abo nie!...
— Zapewne!... Cuda nam opowiadano o wasszych bitwach... Niejeden z nas tu płakał z radości i zazdrości!...
— Tak!... Rozmaicie bywało!... Powiemy o wszystkiem, potrochu wszystko opowiemy!...
— A łupy gdzie? — Są, ale małe... Żołd nam wypłacono srebrem i złotem, lecz Beniowski go rozdał...
— Rozdał?... Jakże to?
— Zawsze tak!...
— Nie bójcie się, nie skrzydzi was!...
— Głowacz!... Co prawda, to prawda!... Bez niego nicby nie było!... O mało nas przecie nie zmięli w powszechnem zamieszaniu... On dopiero nas zebrał i wyprowadził na bok z zamętu!...
— Ba! Znamy go!... Wojak!...
— Nieulękła dusza, lwie serce!...
— Stary wyga!...
— Ojciec nasz!... Bez niego nicby nie było!... Hurra!...
Co chwila wybuchały przeróżne okrzyki w zmieszanym tłumie.
Beniowski tymczasem, nie schodząc z konia, słuchał Chruszczowa, który, położywszy lewą rękę na łęku siodła i podniósłszy do góry swoją białą brodę, mówił i mówił bez końca.

Wzrok Beniowskiego tymczasem ślizgał się po rzeszy, która obstępowała zakurzonych strzelców. Byli tam marynarze i oficerowie załogi, były okrętowe niewiasty, byli brunatni robotnicy oraz goście krajowi, były miejscowe zalotnice z wachlarzami w rękach, z ogromnemi srebrnemi kolcami w uszach, opasane jaskrawemi płachtami materyj poniżej nagich, stożkowatych, jędrnych piersi.
— Jakże się ma Nastazja? — spytał nagle po francusku Beniowski Chruszczowa.
— Dobrze się ma!... Owszem lepiej!... — odrzekł ten, zdejmując rękę z siodła i oglądając się za siebie.
— Nie widzę jej!...
— Ha!... Nie wiem!... Chodziła, cały czas chodziła tutaj po brzegu! Sam widziałem...
Beniowski pochylił nad karkiem konia schmumiałą twarz i zsiadł z siodła.
— Jak się wszystko uspokoi, rozdasz przywiezione złoto i srebro między całą osadę.
— Między tych, co byli, i tych, co nie byli?...
— Tak!... Podzielisz równo, nawet niewiast nie opuścisz... I to też im oddasz!... — dodał, wyjmując z sakwy siodła skrzyneczkę z podarowanem mu złotem i diamentami.
Chruszczow odszedł trochę zakłopotany dziwnym rozkazem, a Beniowski udał się do swego namiotu, gdzie już czekał nań miejscowy niewolnik z naczyniami z wodą do mycia i świeżemi szatami.
Ledwie zdążył się przebrać i posilić, gdy przyszła deputacja od ogólnego zgromadzenia, prosząc, aby zatrzymał część złota i drogich kamieni, ofiarowanych mu przez Huapę, gdyż załoga wzdraga się przyjąć tak kosztowną ofiarę. Jednocześnie wysłańcy powtórzyli powszechną prośbę, iżby Beniowski pozostał z nimi na wyspie i założył niezwłocznie potężną kolonję, ku czemu wszelkie są warunki, a takoż czemu sprzyja niezmiernie odniesione teraz zwycięstwo i wielka za nie wdzięczność i życzliwość tubylczej powszechności.
— A co do europejskiej protekcji, to nic łatwiejszego, jak w upatrzonej porze wyprawić delegatów z propozycjami do jakowego potężnego mocarstwa!... — zauważył w końcu przemówienia Stiepanow.
Zżymnął się Beniowski i, udawszy się niezwłocznie na zgromadzenie, tak przemówił:
— Miło mi bardzo, iż pamiętaliście o mnie, lecz proszę was, przyjmijcie mój dar, którym pragnę wyrazić wam przy końcu tej naszej podroży całe moje serdeczne uznanie dla waszego męstwa, zapału i posłuszeństwa. Wielekroć przekonaliście się sami, że bez tego nie powiodłoby się nam nietylko uwolnić z więzów kamczackich, lecz takoż po wielekroć razy nie uszlibyśmy zagłady, która już zaglądała nam w oczy... Wierzcie mi, że, to tylko mając na uwadze, nastaję, abyśmy doprowadzili do końca rozpoczęte przez nas przedsięwzięcie. Już nie mówię, że uzyskanie protektoratu państwa nie jest łatwą rzeczą i dokonane przez delegację mogłoby nie tak pomyślnie wypaść, jak to sobie wyobrażacie, gdyż rozbudzona chciwość komersantów zapragnęłaby na pewno zupełnie zawładnąć zdobytemi już przez nas owocami. Wiadomo, iż przez posły wilk nie syty!... Wywiedziawszy się przez naszych delegatów wszystkiego, co im trzeba, wysłaliby jedynie okręty dla zawojowania nas i całej wyspy... Tyle mielibyśmy nagrody, iż pomordowanoby tych, coby się opierać chcieli lub nie wydawali nowym panom swego dobytku... Co innego, gdy, przedstawiwszy nasz plan, wykażemy znajomość krajów i spraw do tego potrzebną, nie dając więcej wiadomości owym mocarstwom nad to, co niezbędne jest dla pozyskania ich wiary i omówienia warunków... Nareszcie sam widok was, którzy tyle pokonaliście niebezpieczeństw, inaczej usposobi do naszego przedsięwzięcia mocarstwowych statystów i ministrów, niż blady wykład delegacji. Zaiste naiwnym trzeba być człowiekiem, aby tak ważne sprawy załatwiać zdaleka... Żadną więc miarą nie mogę dać wam swego przyzwolenia. Róbcie, co chcecie, ale bez mej zgody i mego udziału, gdyż czy z wami, czy z najemnymi Chińczykami, czy z innymi marynarzami na tym lub innym okręcie ja do Europy dotrzeć postanowiłem, aby obaczyć się wreszcie z dawno porzuconą rodziną i uporządkować moje sprawy majątkowe... Powtarzałem wam to już tysiąckroć razy i, zamiast świadczenia mi swych uczuć w pustych wyrazach, pomoglibyście mi raczej do osiągnięcia upragnionego celu, co i wam na korzyść wyjdzie, jak to już wam wykazałem. Pomyślcie więc i dziś jeszcze wieczorem dajcie mi odpowiedź!
Skończył i, kiwnąwszy głową zebranym z pewną oschłością, odszedł w stronę szałasu Nastazji.
Dziewczyna wpółleżała na wygodnem krześle, mając na kolanach księgę „Żywotów Świętych“, darowaną jej niegdyś przez Chruszczowa, pięknie iluminowaną, a dobrze znaną Beniowskiemu jeszcze z Bolszej. Na szelest kroków podniosła opuszczone powieki i spojrzała zmęczonym wzrokiem na stojącego u progu.
— Jak się masz, Maurycy!... Wróciłeś nareszcie!...
— Wróciłem. Czyż nie wiedziałaś?... — Owszem, domyślałam się z okrzyków, a potem powiedziano mi...
— Jednakże... nie wyszłaś!... Czyż jesteś tak chora?...
— Nie, nie jestem... owszem...
Milczeli przez długą chwilę.
— Więc co?... Więc o co ci chodzi?...
— Bijesz murzynów!... — odrzekła z pewną cierpkością. — Pomagasz temu niecnocie Huapie, ciemięzcy i łupieżcy, o którym mi tu najgorsze opowiadają rzeczy...
— Któż to ci opowiada? Bo jeden Hiszpan, o ile wiem, włada tutejszym językiem...
— Znaleźli się tacy... Nie o to zresztą chodzi!... Słyszałam, że chcą cię zrobić wice-rojem tutejszym, że całą załogę mają obdarzyć włościami. Będziecie mieli poddanych i niewolników.
— Ależ doprawdy, któż ci to mówił?...
— Sami mi mówili marynarze. Nawet Chruszczow potwierdził!...
— Szkoda, że ci nie dodał, iż najdalej jutro wieczorem w dalszą ruszamy drogę...
— Doprawdy!... — zawołała radośnie, podnosząc się i przysiadając.
— Że jeżeli nie wszyscy, to przynajmniej ja z kilkunastu stronnikami oraz... łudzę się nadzieją, że... z tobą... w dalszą puścimy się podróż... Mam wszakże niepłonną pewność, że wszyscy ustąpią. Znam ich przecie!
— Więc znowu bunt! — spytała cicho.
Przysiadł obok niej na małym z korzenia wyrobionym stołeczku i opowiadał szczegółowo ostatnie zajścia, żądanie załogi, wyprawę swą z Huapą, spory i pertraktacje z królem i z Hapuasingą, któremu uratował życie oraz tron, wreszcie ponowne prośby załogi, iżby tu pozostał dla założenia kolonji, i swoją im na to odpowiedź.
Skończył i, nie puszczając jej drżącej ręki ze swej dłoni, patrzał na nią tkliwie i szczerze, jak dawniej.
— Jak to dobrze, Maurycy, jak to dobrze!... A ja myślałam... mówiono mi... — szeptała cicho i gorączkowo.
— Widzisz! jak mało mi ufasz!?
— Ach, nie to! Ludzie nawet silni często ustępują pokusom, mylą się!... Bałam się, Maurycy... i... wciąż się... boję... o moje... marzenie... o moje jedyne w życiu... Nic mi już nie zostało... — urwała wstydliwie i pochyliła głowę, aby ukryć nabiegające pod rzęsy łzy. Ale wnet podniosła ją, zaczęła głosem pełnym stanowczości i zapału: — Bo widzisz, gdybyśmy tu zostali, gdybyś został tym tam wielkorządcą, a ci wszyscy grubjańscy majtkowie twoimi wasalami i zaczęli rządzić ludźmi i osadami, które dostaliby w poddaństwo, to co stałoby się z wolnością, dla której przecie uciekliśmy?... Czyż można założyć kolonję, gdzie panuje wolność, równość, sprawiedliwość, mając w rozporządzeniu swem niewolników?... Nawet najlepsi zwolna staliby się tyranami, podobnymi do tych, od których uciekliśmy...
— Sam o tem myślałem. Choć, czy nie przypuszczasz, że starałbym się o złagodzenie tutejszych obyczajów pod memi rządami!?
— Nie wątpię, jednak... lepiej uciekajmy!...
— Zresztą to już postanowione i dla wielu innych względów... Lecz znowu boli mię, że tak mi mało ufasz!
Spojrzała nań tak smutno a tkliwie, że oczy zaszły mu nagle łzami. Powstał i, pochyliwszy się, chciał ją ucałować, lecz odwróciła usta i szepnęła, podstawiając policzek:
— Jeszcze się ode mnie zarazisz moją... złą gorączką!... Doktór powiedział, że mam suchoty!
— Do widzenia więc, kochana, do jutra!... Muszę już iść!... Więc do jutra!... Bądź zdrowa!
Gdy wyszedł, zakryła twarz rękoma i zalała się już dowoli rzęsistemi łzami.
Tak płaczącą zastał Bielski, lecz miasto ją pocieszać, obrócił się cicho na palcach i wyszedł niepostrzeżony.
W tym czasie wracającemu do siebie Beniowskiemu zastąpił drogę Stiepanow i, ukłoniwszy się grzecznie, poprosił:
— Dość już mam kłótni i swarów... Niemało zrobiłem wam wszystkim, a szczególniej tobie, Maurycy, przykrości!... Pragnę zacząć nowe życie. Wszystko dawniejsze umarło już dla mnie... Niema już Panowa!... Bądź więc do końca wspaniałomyślnym względem mnie i pozwól mi zostać tutaj. Tutaj wśród tych ludzi mało mi znanych, z którymi żadne jeszcze nie dzielą mię zawiści i gniewy, odrodzę się. Będę, jak marzyłem w młodości, dobrym i wyrozumiałym, zostanę ustępliwym i czułym... tak mi ciężą wady moje, Maurycy... Pomóż mi!... Wszak i ty znałeś mię innym...
Umilkł szczerze wzruszony. Beniowski podniósł opuszczone powieki i utkwił ciężkie spojrzenie w niespokojnej twarzy oficera, poczem odpowiedział z namysłem:
— Owszem!... Pragnę bardzo, abyś się zmienił i chętnie ci w tem dopomogę. Pamiętasz pewnie, jak lubiłem i ceniłem cię dawniej. Ach, gdybyś istotnie został owym dawnym, gdybyśmy mogli odtąd iść ręka w rękę?... Tyle pracy, tyle świetnych spraw nas czeka! Ale zbyt jest ważnym dla nas stosunek dobry z tutejszymi wyspiarzami, bym mógł decydować o twojem tu pozostaniu samodzielnie. Coby powiedziano mi, gdyby znowu uniosły cię namiętności i gdybyś znowu przez jaki czyn nierozważny narobił tu sobie i nam wrogów. Muszę więc prośbę twoją przedstawić do osądzenia zgromadzeniu...
— Odmówią!... — bąknął cicho Stiepanow. Ale... zawsze dziękuję ci!
Zwiesił jeszcze niżej opuszczoną głowę i odszedł wolno w stronę szałasu Nastazji.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.