Ocean (Sieroszewski, 1935)/XLIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ocean |
Podtytuł | Powieść |
Pochodzenie | Dzieła zbiorowe |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dzień zapowiadał się skwarny, szafirowe niebo bez chmur i skazy twardo opierało się na zielonych wzgórzach, ku którym dążyło wojsko. Biała, szeroka droga wiła się wśród niw, szumiących dostałem zbożem. Przeważały miedziano-żółte prosa, zgięte w pałąk pod ciężarem bogatych kit; bujnie wyrosły ryż krył pod szczeciną jasnej słomy blask wód, zraszających pola.
Na miedzach chwiały się zlekka w słabym wietrze zarośla goaljanu i wiły się na długich tykach grochy i boby, z których jedne jeszcze kwitły, podczas gdy na innych wisiały już duże aksamitne strąki.
To tu, to tam u drogi, rzucając na nią przyjemny cień, stały wielkie słodkie kasztany, a wdali z poszycia zwichrzonych lasów wytryskały twarde kryzy palm.
Kurz i gorąco mocno dokuczały żołnierzom Beniowskiego. Wszyscy jechali konno, mimo to oblewali się potem. Nie śmieli jednak zdjąć futrzanych bermyc, czego Beniowski surowo zabronił w obawie porażeń słonecznych. Sam dawał przykład rozumnej cierpliwości i jechał na czele oddziału, mając obok siebie Hiszpana a poza sobą Stiepanowa i Sybajewa.
— Tu, w tej dolinie, stolica Huapy!... Ot, widać ją tam!... — objaśniał don Hieronimo, wskazując na bielejące woddali wśród pól miasteczko.
— Czy aby pewni jesteście, że wysłani w awangardzie krajowcy nie prześlepią nieprzyjaciela?... — spytał Beniowski.
— O, niema obawy!... Ze strachu mogą raczej zobaczyć to, czego niema!...
— Nie należą do odważnych?...
— Nie. Sam Huapo tak się w pochodzie ociąga nie dlatego tylko, że obóz za sobą prowadzi, jak mówił!... Na pociechę jednak muszę dodać, że i przeciwnicy nie lepsi...
O dziewiątej, gdy potoki białego światła słonecznego zamieniły i drogę i okolicę w nieznośny piec ognisty, wojsko zatrzymało się pod lasem w oczekiwaniu chłodu. Każdy posilił się owocami i garścią gotowanego ryżu, jaką miał w torbie. Koniom też naczepiono zaraz na mordy wory z ryżem. Wierzchowce i ludzie dobrze już obeschli, gdy tumany kurzu, tętent i gwar na drodze zwiastowały nareszcie, że król zbliża się ze swoją dywizją. Z białych obłoków pyłu wynurzyły się rychło pióropusze i ciemne ciała nagich wojowników przedniej straży. Z wielkim hałasem zaczęli zajmować zarośla i czynić miejsca dla rozbicia królewskich namiotów. Zjawił się Bamini i, przystąpiwszy do Beniowskiego, krytycznem okiem oglądał jego strzelców, pytając, czy nie potrzebują czego.
— Owszem, potrzebujemy was! Chciałem zrobić uwagę, że nie należy rozciągać tak bardzo pochodu. W razie niespodzianej napaści nieprzyjaciela, awangarda łatwo może zostać rozbita przez siły przeważne...
— Cóż kiedy nie można, nie możemy... przyśpieszyć!... — bąkał Bamini i zaraz się oddalił. O czwartej po południu ruszono dalej. Droga wiodła przez obszerną równinę. Spiekota zwolniała. Słońce szybko staczało się po horyzoncie. Złoto-purpurowa zorza rychło rozsypała po lazurze niebios swój pył ognisty, poczem światłość raptem zgasła, na pociemniałych niebiosach zabłysły gwiazdy, a na czarnej tarczy równiny zaświeciły czerwone dalekie ogniki.
— Co to? — pytał zaniepokojony Beniowski.
— Nic, nic!... To swoi!... Jeszcze jesteśmy w przyjacielskiej krainie!... — uspokajał go Hiszpan.
Raźno posuwał się oddział Beniowskiego, rzeźwe koniki rwały się i rżały zcicha w stronę ogni. Niedługo jadąca na czele pikieta dała znać, że widzi ludzi — tłum ludzi, koni i bydła.
— To dla nas żywność!... — oznajmił Hiszpan.
Przy płonących ogniskach kupiły się gromady półnagich mężczyzn i kobiet; kosze owoców, wozy ryżu, wiązki jarzyn kupą leżały tuż obok nich na ziemi, a w cieniu krzewów bielały tułowia siwych wołów. Nie brakło też i wybornej wódki ryżowej. Krajowcy zaraz wzięli się do rżnięcia bydła i warzenia strawy, a strzelcy Beniowskiego, rozstawiwszy warty i złożywszy broń w kozły, chodzili wśród nich, spoglądając łakomie na niewiasty. Nie było jednak wcale wśród nich młodych i ładnych.
— Psiakrew, takie czarne i pomarszczone, jak skóra krokodyla!... Wierz mi, że innych tu niema!... Na takiej spiekocie inne nie wyżyją!... — dowodził Urbański swemu przyjacielowi Sybajewowi.
— Są, są, przyjacielu!... Sam widziałem, kiedym przejeżdżał koło jednej chaty!... Wyjrzała z okienka, jak myszka... Oczy jak gwiazdy, ale zaraz dała nura!...
— Widzisz, dała nura!... Co mi z takiej!?...
— Jak zabawimy tu dłużej, to się obłaskawią... Będziemy prosili Beniowskiego... Bardzo mi się tu podoba!... Po zwycięstwie zostaniemy, zobaczysz... Wtedy sobie nagrodzimy!...
— Nagrodzić sobie, owszem!... Zawsze skłonny do tego jestem, ale zostać... na wieczne czasy wśród tych wędlin... nie!... Niema głupich!... Nigdy człowiek nie jest pewny, czy wśród karesów mu taka nosa nie odgryzie!...
— Masz rację, że tak swego nosa strzeżesz!... Do róży podobien, więc ma wartość!... — wtrącił się do rozmowy Stiepanow. — Co się zaś tyczy pozostania tutaj, to wątpliwą jest rzeczą, aby Beniowski się zgodził!... Nie takie mu się rzeczy śnią, jak tutejsze panowanie!...
— Co przed czasem o tem mówić!... odrzekł politycznie Sybajew i odciągnął towarzysza za łokieć w inną stronę.
O trzeciej po północy oddział, nie czekając na Huapę, ruszył dalej, aby skorzystać z chłodu nocy.
Nie lubili strzelcy tych pochodów, kiedy to wszystko tonęło w czarności, a przed nimi ino niewyraźnie bielała droga, a nad nimi gorzał obce, nieznane gwiazdy. Ściskali tak szeregi, że kolanami trącali nieledwie kolana sąsiadów. Wsłuchiwali się pilnie w hasła straży krajowych, naśladujących ptasie przekrzyki. Szły one przodem oraz krążyły wśród zarośli po bokach.
W ciszy głębokiej dudniały kopyta koni i niewidzialny kurz utrudniał oddech, ślepił i bez tego mało widzące oczy. To też świt zawsze witano radośnie.
Cóż dopiero, gdy w różowem świetle zorzy zabłękitniało nagle ogromne zwierciadło jeziora, chłodno połyskujące w lesistych brzegach, a obok zabielała wioska.
Wioska okazała się pusta; po rozrzuconych w pośpiechu rzeczach, naczyniach i sprzętach domowych poznał Beniowski, że musiała to być już sadyba nieprzyjacielska, co Hiszpan, rozpytawszy się przewodników, potwierdził. Swoje więc warty rozstawił Beniowski gęściej i z nakazem wielkiej baczności. A ponieważ postanowił doczekać się tutaj Huapy, rozkazał więc krajowcom sieciami, znalezionemi w chatach, łowić napoczekaniu ryby w jeziorze. Na tej zabawie upłynął wesoło czas całemu oddziałowi. Ryb nałapano tyle, że odłożono i dla oddziałów królewskich.
Te nie śpieszyły się wszakże i dopiero dobrze po piątej po południu przybyły wśród kłębów kurzu i w wielkim nieporządku.
Na wymówki Beniowskiego król odpowiedział, że więcej się to już nie powtórzy, że on sam doskonale rozumie niebezpieczeństwo płynące z rozdwojenia sił, szczególniej na wrogiem terytorjum. Prosił tylko, aby wojsku dano wypoczynek; musiał się zgodzić Beniowski, choć to nie odpowiadało wcale jego zamiarowi niespodziewanej na wroga napaści.
Nazajutrz przede dniem, gdy jeszcze gwiazdy w całej swej wspaniałości odbijały się w cichej powierzchni jeziora, podniosło się wraz czarne wojsko, spoczywające na ziemi dookoła namiotu swego króla, i zaszemrało niby obudzony rój szerszeni. Zabłysły w powietrzu tysiące dzid; buchnęły krwawemi dymami wzniecone odnowa ognie polowe; zarysowały się czarnemi plamami w ich płomieniach wielkie kotły miedziane, w których gotowano ryż i mięsiwo dla żołnierzy. Jazda poiła konie w jeziorze, czyściła i siodłała wierzchowce; toż samo czynili pachołkowie stajenni, przydani do oddziału Beniowskiego, całkiem nadzy, ciemni, jak świeży bronz, uzbrojeni jeno w krótkie miecze, zawieszone po malajsku na szyjach za plecami.
Biegli oni w tropy za oddziałem a tak szybko, że nie o wiele pozostawali w tyle, obsługując na postojach pilnie i sprawnie wszelkie potrzeby jezdnych wojowników.
Pierwszy wyruszył na czele awangardy Beniowski ze swoją konnicą, a za nimi sunął drogą, podnosząc niesłychane tumany kurzawy, wielotysięczny tłum krajowej armji, z trudem utrzymującej jaki taki szyk i porządek. O brzasku dostrzeżono pierwszy podjazd nieprzyjaciela, wysłany pewnie na zwiady. Przemykał się wzdłuż linji wojska Huapy uboczną drożyną, kryjąc się w zaroślach. Beniowski ruszył ku niemu sam z Hiszpanem, z sześcioma towarzyszami i kilkoma krajowymi piechurami. Gdy zbliżyli się na strzał muszkietu, nieprzyjaciel zmienił nagle front i, złożywszy spisy do ataku, ruszył z wielkim impetem. Beniowski kazał swym strzelcom wyczekać i dać z koni ognia na bliski dystans.
Zakotłowało się wród napadających i prysnęli na rozszalałych koniach na wszystkie strony, zostawiając na placu kilku rannych. Ale nieprzyuczone do strzałów konie strzelców też rzucać się zaczęły i gdyby nie pachołkowie, co je pochwycili za uzdy, poniosłyby jeźdźców być może w tę samą stronę, w którą uciekał nieprzyjaciel, albo, gorzej jeszcze, wtył, szerząc popłoch wśród własnych szeregów.
To przekonało Beniowskiego, jak rozsądnym był jego rozkaz zaopatrzenia swych jeźdźców w koły okute dla wbijania ich w ziemię i przywiązywania do nich koni przed bitwą, którą postanowił był prowadzić pieszo, a jeno ścigać wroga konno. Zbadani przez Hiszpana jeńcy zeznali, że niebawem całe wojsko Hapuasingi ma zamiar bitwę rozpocząć i że stąd do stolicy nieprzyjacielskiej zaledwie sześć godzin marszu.
Szły więc od tej chwili wojska połączone w szyku bojowym, wysyłając gęste naokoło posłuchy.
Kraj był ludny i dobrze uprawny, ale nigdzie nie dawało się dostrzec mieszkańców. Wszyscy uciekli, pozostawiając na Bożej opiece liczne stada bydła, koni, kóz oraz cały sprzęt domowy.
Wszedłszy w bliskie czucie z nieprzyjacielem przez podjazdy i wywiady, Beniowski przekonał się o istotnej bliskości głównych jego sił, wybrał więc odpowiednie miejsce i obóz półwarowny założył. Około południa dano mu znać, że oddział, ze stu koni złożony, podsunął się pod polne straże.
Pozwolił mu Beniowski przejść swobodnie, chcąc przyjrzeć się zbliska ich szykom i uzbrojeniu oraz ludzi swych z widokiem nieprzyjaciela oswoić.
Byli to tacy sami półnadzy wojownicy w piórach i barwnych jedwabnych opończach, zbrojni w łuki, spisy i maczugi, jak właśni ich sprzymierzeńcy.
Ale dopiero nazajutrz około drugiej po południu zaczął się zbliżać w szyku bojowym cały korpus Hapuasingi. Składał on się przeważnie z piechoty, zbrojnej w łuki i siekiery. Szedł przed nią mały oddziałek jazdy, który starł się ze strażami, ale, powitany wystrzałami z muszkietów, umknął wbok, dając miejsce pędzącej w tropy za niemi całą masą piechocie.
Przywitani zbliska salwą, krajowcy zmieszali się na krótko, lecz natychmiast sprawiwszy znowu szyki, natarli na obóz z wielkiem męstwem, puszczając chmury strzał.
Rażeni jednak nieustannym ogniem, oślepieni blaskiem i dymem, ogłuszeni niemilknącym prawie hukiem muszkietów, zachwiali się, nie dopadłszy okopów. Wtedy kazał Beniowski wsiąść swym strzelcom na koń i ścigał nieprzyjaciela do późnej nocy, wspomagany usilnie przez jeźdźców krajowych.
W ten sposób daleko odbiegli od głównych sił i Beniowski już myślał o cofaniu się, zagrożony możliwością osaczenia, gdy nadciągnął wreszcie Huapo z wojskiem. Złożono natychmiast radę wojenną, na której zdecydowano się pod wpływem Beniowskiego napaść zkolei co rychlej samym na nieprzyjaciela.
Beniowski z częścią strzelców objął przywództwo nad środkiem wojska wyciągniętego w linję, a po obu skrzydłach postawił jazdę ze Stiepanowem i Sybajewem na czele. W tym szyku podstąpili pod obóz nieprzyjaciela, lecz atak wstrzymali do świtu.
Ledwie rozpaliła się zorza za dalekiemi górami, jak zagrzmiały salwy muszkietowe, niecąc szalony popłoch w zaskoczonym w półśnie obozie Hapuasingi.
Widziano, jak część jego wojska próbowała nadaremnie sformować szyki, rozbijana przez uciekające w strachu panicznym niesforne hordy. Małe ledwie oddziałki, ukrywszy się za drzewami i budowlami, starały się ostrzeliwać z łuków, lecz i te nie dotrzymały placu, skoro ruszyło naprzód wojsko Huapy, mające na czele nieustannie strzelających muszkietników.
Wszystko uciekło przed siebie w popłochu, co widząc, wojownicy Huapy, o wiele rączejsi od ludzi Beniowskiego, wysforowali się daleko naprzód, szerząc nielitościwą rzeź wśród uchodzących.
Wszelako wyskok ten o mało źle się nie skonczył, gdyż plemiona Hapuasingi, widząc z kim mają do czynienia, zwróciły się nagle ku nim twarzą i uderzyły z takim impetem, że porażka Huapy stawała się prawdopodobną, tem bardziej, iż strzelcy Beniowskiego musieli zaprzestać ognia, by nie razić swych sprzymierzeńców. Groziło im nawet niebezpieczeństwo, że cofające się w przerażeniu szeregi Huapy zdepczą ich, porwą i wniwecz obrócą całe zwycięstwo.
Wtem Beniowski dał znak swym ludziom i, przeprowadziwszy ich pośpiesznie na tyłach wojska wzdłuż linji walczących, zaszedł nieprzyjaciela zboku i jął razić ogniem skrzydłowym.
Po paru salwach nieprzyjaciel podał tył i zniknął w zaroślach. Szli za nim też w tropy, nie dając spoczynku, strzelcy Beniowskiego, miejscami pieszo, miejscami dosiadając koni, prowadzonych za nimi luzem przez krajowców, aż w ten sposób dotarli do stolicy Hapuasingi. Tu don Hieronimo nie radził zapuszczać się w sieć niewiadomych ulic, lecz wysłać raczej drogą okólną silny oddział ku przeprawie na rzece, aby odciąć odwrót nieprzyjacielowi i wziąć do niewoli samego króla, co zwykle kładzie tu kres wojnie.
Beniowski posłuchał rady i znaczną część swych ludzi wysłał we wskazanym kierunku, a z resztą czekał u bram miasta na nadciągającego Huapę. Wojsko jednak krajowe, nie słuchając rozkazów Beniowskiego, wtargnęło do stolicy, napełniając ją jękami mordowanych, wrzaskami rabowanych i dymem pożarów.
Rychło na tyły wysłany oddział dał znać, że przeprawą owładnął, a niedługo potem silny konwój przyprowadził pojmanego króla Hapua-singę wraz z czterema żonami i całą familją.
Gdy nieszczęsny padł pokornie na twarz przed Beniowskim, ten go podniósł i uspokoił, oświadczywszy, że uszanuje go w niedoli i nietylko nie pozwoli nikomu mścić się na nim poniżeniem i śmiercią, lecz owszem przywróci mu tron, jeżeli on, Hapuasinga uczyni satysfakcję Huapie, którego niesprawiedliwie skrzywdził przy poparciu Chińczyków. Nawpół umarły z przerażenia królik na wszystko się zgodził i wyraził wielką radość oraz wdzięczność Beniowskiemu za postawienie mu umiarkowanych warunków.
— Czy aby ich Huapo dotrzyma? — pytał z powątpiewaniem.
— Moja w tem rzecz, aby słowo moje nie zostało złamane. Porzuć trwogę i spokojnie układaj z twoim zwycięzcą!... — uspokoił go Beniowski.
Huapo, który znalazł się na polu bitwy już po skończonej walce, kwaśną zrobił minę, gdy Beniowski, oddając mu królewskiego jeńca, postawił swoje warunki; zato Hapuasinga uważał już zwycięzcę za swego przyjaciela i obrońcę i prosił go o dalszą pamięć o sobie oraz o opiekę.