Ocean (Sieroszewski, 1935)/XXXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ocean |
Podtytuł | Powieść |
Pochodzenie | Dzieła zbiorowe |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ludzie pracowali niechętnie; łazęgowali od kupy do kupy pod pozorem pożyczenia narzędzi lub zasiągnięcia wskazówek. Nie ustawały szepty i tajemnicze rozmowy. Nie pomagały napomnienia i groźby oficerów, doglądających robót; często odpowiadano im grubjaństwem, które musieli puszczać płazem łub udawać, że go nie słyszą. Beniowski stanowczo zabronił im zatargów z załogą i awantur; sam chmurny obchodził obozowisko, nie czyniąc zresztą żadnych uwag na spotykane niedbalstwo.
Niezwykle obfity połów ryb podniecił i zespolił na chwilę wszystkich. Z wesołemi krzykami obstąpili tułacze wyciągnięte na piaski matnie, gdzie wśród ciemno-zielonej morszczyzny trzepotały się stosy srebrnych stworów wodnych. Połowę ułowu natychmiast oddzielono na wieczerzę, a połowę, na wyraźny rozkaz Beniowskiego, oczyszczono, osolono i ułożono w beczkach.
Podczas gdy uwaga powszechna tem była zajęta, Beniowski polecił Urbańskiemu wyznaczonych zawczasu ludzi poprowadzić na polowanie do lasu, gdzie niebawem sam z Panowem i Winblathem pośpieszył. Sybajewa zostawił dla dozoru nad cieślami.
Poszli wzdłuż potoku; las tu był jeszcze bujniejszy, jeszcze bogaciej podszyty paprociami, bambusem, rozmaitemi krzewami, spowitemi bluszczem oraz innemi pnączami, ale w łożysku, gdzie woda płynęła w czas posuchy wąskim strumieniem, dużo było mielizn, po których łatwo było zapuścić się w głąb wyspy, mijając splątane, nieprzebyte gęstwiny. Brnęli więc częścią w wodzie, częścią Osuchami ku widniejącym wdali wzniesieniom lądu, gdzie miały się znajdować owe złotonośne skały.
Po drodze Beniowski nieraz się zatrzymywał, badając bogatą roślinność, nawet wdrapywał się na urwisty brzeg, aby zbliska obejrzeć jaki owoc lub spróbować go. W pewnem miejscu spłoszyli znaczne stado dzików, które z głośnem chrząkaniem porwało się z bajoru, prawie z pod ich nóg i pomknęło w las. Już chcieli puścić się za niemi, gdy okrzyknął ich zdala głos i ujrzeli biegnącego ku nim Polisowa, jednego z wiernych jeszcze strzelców, wyznaczonych do polowania.
— Jakto?... Sam przybywasz?... Gdzie reszta?
— Kuźniecow mię posyła, a gdzie reszta, nie wiem. Nic nie mówił... Kazał jeno powiedzieć, że Stiepanow zaraz po opuszczeniu obozu przez Waszą Miłość zebrał ludzi, gadał im długo, i poprowadził w las niby dla przysięgi a potem dalej miał wieść, ale zupełnie nie w tę stronę, w którą wedle rozkazu należało...
— A co?... Nie powiedziałem!... — wybuchnął Panow.
— Wracajmy więc, nie mamy tu co robić!... — zadecydował Beniowski. — Czy wiesz, gdzie odbywa się to zgromadzenie?
— A no wiem!... Bo i mnie zapraszali... W tym lesie!
— Więc prowadź!
— Na zgromadzenie?...
— Na zgromadzenie!...
Polisow spojrzał na słońce, już chowające się za las, na rzeczkę i, wyjąwszy z za pasa kordelas używany dla przecinania pnączy, poprowadził ich naprzełaj w sam ciemny bór. Wkrótce znaleźli się w ciemnościach tak głębokich, jak noc; zieleni nigdzie tu widać nie było, jeno olbrzymie, grube, okorzaste pnie, jakby zamulone błotem i pleśnią, często kosmate, niby futrem pokryte...
Z niewidzialnych gdzieś w ciemnościach konarów zwieszały się liany kręte, bezlistne, do wężów podobne; potworne żebra korzeni drzew gumowych, wysokie jak płoty, co krok zastępowały podróżnikom drogę. Musieli wdrapywać się na nie i iść krętemi ich grzbietami, bacząc pilnie, by nie pośliznąć się i nie wpaść do sadzawek pełnych brudnej, stęchłej wody, zastałej w okach roślinnych sieci. Bagnisty zaduch truł im oddechy.
Beniowski niebawem chciał wrócić nad rzeczkę, ale majtek upewniał, że to zaraz, że to zupełnie niedaleko...
Okazało się wszakże, że zbłądził, i z wielkim mozołem udało im się zapomocą kompasu wydobyć z leśnej matni dobrze po północy.
Beniowski, który podejrzewał w tem wszystkiem wybieg chytrego przewodnika, pełen milczącego gniewu oddzielił się zaraz od towarzyszy i skierował się przez śpiący obóz wprost do namiotu Chruszczowa. Zmęczony Panow ledwie za nim pośpieszał. Chruszczów chrapał spokojnie na łożu, pogrążony w głębokim śnie. Gdy go Beniowski targnął za ramię, zerwał się i zawołał wystraszonym głosem:
— Kto... tu?... Ktoo!?...
— Ja... Beniowski!
— Co się stało?...
— Właśnie chcę się dowiedzieć!... Co nowego narobił Stiepanow?...
— Stiepanow!?... Nic nie wiem!... Nie odstępowałem go na krok, jakeś przykazał...
— Któż więc posłał Polisowa?
— Nie wiem... Może Kuzniecow!...
— Aha, prawda!... Biegnij, Panow, każ Sybajewowi aresztować Polisowa i przywołaj do mnie Kuzniecowa!... Pamiętasz więc dobrze, żeś nie odstępował na krok od Stiepanowa i że on nic występnego nie czynił?... — zwrócił się Beniowski ponownie do Chruszczowa.
— Ależ tak!... Cały czas był w najlepszym humorze, bawił mię zabawnemi anegdotkami!... Wprawdzie odwołali mię na chwilkę, na maluchną chwilkę łatacze, abym im dał płótno do naprawy żagli, lecz to trwało tak krótko, że nie mógł żadną miarą w tym przeciągu czasu uknuć żadnego spisku!
Odchodzący Panow odwrócił się we drzwiach i roześmiał.
— Nie potrzebuję pewnie już aresztować Polisowa. Nie wątpię, że mówił prawdę! Wy nie znacie wszystkich wybiegów mego siostrzeńca!... Sam zapewne bawił Chruszczowa, aby łacniej jego przyjaciele mogli urządzić chryję. Jedyna rada, że pójdę zaraz i strzelę mu w łeb...
— Nie, nie, to zbyteczne!... Może to jeszcze kłamstwo!... Pomyłka głupiego chłopaka, który nie zrozumiał polecenia!... — sprzeciwiał się Chruszczów, odziewając się pośpiesznie.
— Idź, Panow, i przyprowadź do mnie Kuzniecowa... A ty, Winblath, uprzedź Baturina... Niech zwołają co prędzej wszystkich naszych stronników do mego namiotu... Uczyńcie to bez hałasu i szybko!... Czekam za chwilę!... — rozkazywał Beniowski.
Nie minęło kwadransa, jak cicho, niby cienie, przemknęło się i skupiło w namiocie Beniowskiego trzydziestu kilku ludzi. Była to mniejszość załogi, wszystko ludzie starsi, rozważniejsi, nie brakło też ani jednego z żonatych, na co zaraz z uśmiechem zwrócił uwagę Urbańskiego Sybajew. W krótkich, ostrych wyrazach powtórzył Beniowski zgromadzonym wczorajsze zarzuty przeciw planowi dłuższego na wyspie pobytu, napierając na niebezpieczeństwo, jakie grozi białogłowom ze strony bezczynnych zuchwalców. Wszyscy żonaci byli niezmiernie tem poruszeni, twierdzili jednak, że w cnotę swych żon wierzą niezłomnie i że nie o to im chodzi, lecz że lękają się głównie, aby rząd imperatorski swemi staraniami nie zaskoczył wyprawy w portach japońskich.
— Bądź co bądź nie możemy pozwolić tym szaleńcom gubić wszystkich!... Rozkazuj Beniowski, myśmy na wszystko gotowi!... — oświadczył blady, jak śmierć i pełen wściekłości Kuźniecow.
— Dobrze więc, ale musicie spełniać ślepo, co rozkażę, i zachować jak najgłębszą tajemnicę, gdyż wtedy tylko możemy być pewni powodzenia. Niech zaraz Czurin poprowadzi sześciu z was na okręt i zluzuje tamtejszą wartę; Winblath z dwunastoma niech zawładnie niepostrzeżenie armatami. Można to uczynić, zmieniając straże otwarcie w należnym czasie, i niech zdwoi je niepostrzeżenie, korzystając z ciemności. Wszystkie inne posterunki również obsadzić w nadchodzącą zmianę naszymi ludźmi, czego dokona Sybajew. Reszta zostanie pod bronią w ukryciu... tu w moim namiocie!... Idźcie niezwłocznie spełnić moje rozkazy, a ci, co zostaną, niech kładą się spać!... Mamy jeszcze czas wypocząć do rana!...
Poczem sam w ubraniu, jak tylko wysłani wyszli, wyciągnął się na łożu, a inni za jego przykładem pokładli się pokotem na ziemi.
Tak przespali spiskowcy do rana przez nikogo nie trwożeni.
O świcie przyszli oficerowie po rozkazy dzienne do Beniowskiego, a nie zauważywszy żadnego poruszenia w obozie, pełni otuchy, przypisywali wczorajsze swoje strachy wyłącznie plotkom i fantazjom urodzonym w ciemnościach nocy.
Doświadczone oko Beniowskiego dostrzegło jednak niepokojące oznaki, tak wszakże drobne, że nie mogłyby przekonać dusz bardziej ufnych i prostych.
Milczał więc, ale wcale się nie zdziwił, gdy strzelcy, wysłani przezeń na polowanie, rychło wrócili zpowrotem, twierdząc, że łowy wcale im się nie powiodły, że nie trafili nawet na ślady zwierzyny. Niedługo potem przybiegł Urbański i dał znać, że bednarze oraz latacze żagli porzuciii pracę. Nie skończył jeszcze swej relacji, jak Beniowski wstał i śledził badawczo z pod podniesionej połaci namiotu zbiegowisko, tworzące się w obozie dokoła jakiegoś oficera, który wydał mu się podobnym do Sybajewa. Jednocześnie rozkazał, nie tracąc chwili, Urbańskiemu śpieszyć po Chruszczowa, Panowa i Kuźniecowa.
— Powiedz im, że zwołuję Radę Naczelną, gdyż, z powodu wymówienia mi posłuszeństwa przez załogę, chcę zdać dowództwo... Niech wezwą innych i sami śpieszą.
Ciężki Urbański pomknął z chyżością młodzieńca.
Gdy wezwani przybyli, musieli przepychać się prawie gwałtem przez zwarty tłum rebeljantów. Beniowski, stojąc przed namiotem, przemawiał do nich surowo:
— Przeprowadziłem was przez część drogi najtrudniejszą, pokonałem niebezpieczeństwa i przeszkody niesłychane, spowodowane po większej części waszym uporem i krnąbrnością, wyrzucałem sobie nieraz następnie, widząc wasze cierpienia, iż ustąpiłem wam... Mam-li więc popełnić tę samą omyłkę i teraz, gdy jesteśmy u progu zbawienia?... Nie, po tysiąc razy nie!... Widzę jasno zgubę, która nas czeka przy dalszym tutaj pobycie... Widzę większość was umierających od zjadliwej febry, gnieżdżącej się w lasach, które zdają się wam tak cudnemi... Widzę niebezpieczną biegunkę, szerzącą się wśród was od wyłącznego spożywania owoców, do których nie jesteście przyzwyczajeni... Widzę bratobójcze swary — rezultat bezcelowego wałęsania się i próżniactwa... Widzę wreszcie pościg rządu Imperatorowej, który zaskoczy was niespodzianie zdemoralizowanych i umniejszonych w liczbie oraz sile... I poco?... Wszak rzekomę złoto okazało się, jak przepowiedziałem, nędznym markasytem, co wam udowodnili właśni wasi wybrańcy... Czego chcecie więc i na co jeszcze czekacie, nieszczęśni?... Mało wam doświadczeń, jakieście przeżyli?... Zastanówcie się, zaklinam was, i powiedzcie sobie i mnie wyraźnie, czego chcecie, gdyż, doprawdy, nie widzę, abyście dobrze to rozumieli... Wypoczynku? Owszem, zgadzam się na najdłuższy, ale wy jakieś inne, słyszę, macie zamiary... Więc jakie?... Powiedzcie nareszcie... Chcecie-li powrotu do krajów cywilizowanych, wolnych, czy nie?
Umilkł.
Oczy wszystkich zwróciły się na Stiepanowa, który z głową dumnie wzniesioną stał w środku półkola zgromadzonych.
— Ha, nareszcie!... Co słyszę?... Wszechwiedzący Bóg, przezorny prorok, mąż jedynie mądry wśród nas, ba, na całej ziemi — pan hrabia Beniowski, szlachcic węgierski i polski, przyznaje się, że nie rozumie nas, że nie wie, czego chcemy?... Prosi, abyśmy mu to powiedzieli, nawet zaklina nas!... Owszem, z chęcią to uczynimy... A więc pragniemy przedewszystkiem: spokoju i jeszcze raz spokoju, za wszelką cenę spokoju! Dość mamy już gwałtów, tyraństw, rozlewu krwi... Nie poto wyrwaliśmy się z niewoli ojczystego imperjum, aby dostać się pod jarzmo człowieka mało znanego nam, awanturnika, którego pochodzenia nawet nikt nie zna, a którego czyny nie najlepsze dają nam o nim wyobrażenie... Bo my nie potrzebujemy się wcale ani domyślać, ani prosić go o wyjaśnienie powziętych przezeń celów... My je znamy! My bardzo dobrze odczuwamy je na własnej skórze... Jedynym jego celem jest tyranja!... Dobrzy dlań ci tylko, co się przed nim płaszczą, którzy uznają go za genjusza, za zbawcę, za dobrodzieja, co słuchają go jak wyroczni, wyrzekłszy się zupełnie własnego zdania, własnej woli, własnych sądów, własnych oczów, własnego interesu i wszystkiego, co przynależne jest człowiekowi. Takimi tylko on się otacza, od takich tylko przyjmuje rady, z takimi tylko dzieli się swemi myślami. Mamiąc nas widziadłem tyraństwa rządowego, strachami pościgu, morskiemi prawami mocarstw cudzoziemskich, sam nakłada nam na barki niepostrzeżenie własne, gorsze jeszcze tyraństwo... Chce robić zawsze to, co jemu się podoba, tak rzeczy obrócić, aby z nich płynęły dla niego jednego pomyślne skutki i korzyści... I teraz oto, gdy nakoniec, wbrew jego omyłkom i nieuctwu, los dobroczynny w ostatniej chwili zgonu wybawił nas i rzucił na wyspę czarowną, gdy nareszcie wytchnęliśmy i rozprostowali stężałe od nadmiernych trudów członki, gdy wodą słodką ożywiliśmy zsiadłą od gorączki krew naszą, gdy możemy zażyć nareszcie tej wolności, której dobywaliśmy z narażeniem zdrowia i życia — on chce nas gwałtem stąd uprowadzić, straszy nas pościgiem, głodem, morem, tysiącem egipskich plag, aby wylękłych i ogłupiałych znowu ugiąć pod ciężką swą prawicę... Mylisz się, tyranie!... My odtąd będziemy już żyli nie dla ciebie a dla siebie.
Mówca zatrzymał się, głęboko odetchnął i płonącem okiem objął zasłuchany tłum, poczem zaczął znowu głosem głębokim i mocnym:
— My pragniemy, aby chore nasze wróciły do zdrowia i aby zdrowe wzmocniły się, aby kości nasze pokryły się ciałem, zaleczyły rany nasze, a dusze nasze zapomniały niedawno przeżytych okropności... Słowem znowu chcemy stać się ludźmi, chcemy przestać służyć jeno twym celom i twym namiętnościom, pyszny człowieku!... My posiadamy też same uczucia i potrzeby i mamy na nie równe, jak ty, prawo... My zostaniemy tu, aby założyć wolną gminę, która trwać tu będzie tyle czasu, ile jej się podoba, ile trzeba będzie dla jej szczęśliwości... My żyć tu zamierzamy bez panów, bez ciemięzców, bez innych nakazów oprócz przykazań Boskich, równi z równymi i wolni z wolnymi... Przecież w tym celu uciekliśmy z Kamczatki, przecież to obiecywałeś nam sam, zdrajco przeklęty!... A teraz, gdy owa cicha wyspa znalazła się nareszcie, co mówisz?... Nie, bracia moi, raczej śmierć, niż dalsza u tego niegodziwca niewola!... Na szczęście widzę, że tym razem ręce ma on przykrótkie, że nawet najbardziej zaślepieni opuścili go i że nie my jego, lecz on raczej nas słuchać musi... Otóż zapowiedzcie mu to w oczy i wyraźnie, że skończyło się panowanie jego, że stał się on od tej chwili równym nam, zwykłym człowiekiem, i wyznaczcie mu narówni z każdym z nas od jutra łatanie żagli lub solenie ryby, albo zróbcie go, jak on mnie niedawno — kuchtą! obaczymy, czy będzie umiał równie dobrze spełniać te swoje obowiązki, jak umiał tego od innych wymagać... Niech żyje wolność i równość, bracia! Niech żyje powszechna szczęśliwość!... Niech żyje Nowa Rzecz Pospolita Rosyjska, a nie polska ani węgierska!... Hura!...
— Hura!... — powtórzyło wiele głosów z zapałem. Krzyczeli jednak nie wszyscy, niektórzy nawet zaczęli wołać:
— Cicho!... Cicho!... Sza!... Niech mówi Beniowski!...
Gdy wrócił spokój, Beniowski odpowiedział nadspodziewanie krótko i ustępliwie:
— Ha, skoro tak, skoro uważacie, iż z przybyciem na tę wyspę osiągnęliście swój cel najgłówniejszy, to muszę przyznać, że rola moja istotnie skończona i nie pozostaje mi nic innego, jak złożyć dowództwo!... Proszę was więc, abyście sobie obrali kogo innego!... Ponieważ zaś odsądzono mię od czci i wiary, i sądy te zasłużyły na powszechną pochwałę, nie pozostaje mi jak zupełnie opuścić waszą społeczność, gdyż doprawdy przyjemniej mi będzie żyć na przyszłość z dzikiemi zwierzętami, niźli z wrogami mymi.
Odwrócił się i odszedł w głąb namiotu.
— Co powiedział?...
— Powiedział, że woli żyć z dzikiemi zwierzętami, niż z nami!... Psia dusza!... Pyszałek!...
— A co miał powiedzieć?...
— Wykręca się!...
— Chce drapnąć!...
Krzyczeli wokoło rozgorączkowani i groźni majtkowie.
— Obiecywał złote góry: a to, a sio!... Będziecie wolni, szczęśliwi, bogaci!... A teraz, kiedy przyszło co do czego, kiedy chwila nastała najważniejsza, kiedy trzeba zdać ze wszystkiego rachunek i zacząć życie urządzać, daje nura!... Hola!... Nic z tego!... Przedewszystkiem trzeba związać Sybajewa i wszędzie ustawić nasze straże!... — dowodził Stiepanow.
Odszedł, uprowadzając z sobą znaczną część zebranych. Wahająca się reszta w rozterce snuła się dokoła namiotu Beniowskiego, zatrzymując i zapytując wchodzących i wychodzących stamtąd oficerów, co mają czynić. Wtem przybiegł Bielski i, odepchnąwszy wstrzymującego go Urbańskiego, wpadł do namiotu.
— Stiepanow obstawił strażą domek Nastazji, chciał koniecznie wejść do niej, ledwie go wstrzymał Meder ostrzeżeniem, że może całą jej kurację wniwecz obrócić swem pojawieniem, że za pogorszenie lub śmierć chorej wkłada na niego całkowicie odpowiedzialność... Wtedy dopiero wstrzymał się zuchwalec, ale straże swoje postawił przy namiocie i zabronił puszczać do środka kogokolwiek, prócz nas medyków, a nadewszystko kazał bronić przystępu tobie, Beniowski!... Co więc to wszystko znaczy? Czy istotnie wszystko już pod jego poszło władzę!?
— Wcale nie!... To bezprawie!... Nie odbyliśmy jeszcze wyborów!... I ja zaraz pójdę sam zrobić tam porządek! Kto ze mną, panowie?... — krzyknął Kuźniecow.
Położył rękę na rękojeści szpady i spojrzał na otaczających; było ich dość dużo w namiocie, nikt się jednak za nim iść nie kwapił.
Wstrzymaj się, Kuźniecow!... — zwrócił się do niego Beniowski. — Niech sobie samozwaniec tymczasem rządzi!... Zobaczymy jutro, co przyniosą wybory. Teraz najmniejszy krok nierozważny z naszej strony może spowodować walkę bratobójczą... Zostaw więc jego straże w spokoju!... Meder i Bielski nie puszczą nikogo do środka, tego jestem pewny... My tu zdala będziemy wreszcie czuwać... Zato radzę wszystkim małżonkom sprowadzić co rychlej tutaj swoje żony, gdyż niepodobna przewidzieć, w co się obróci wolność w rękach tych szaleńców... Wracaj więc, Bielski, do siebie, a wy idźcie do obozu i niepostrzeżenie ściągajcie tutaj do mego namiotu ze swemi niewiastami i dobytkiem... Z tego pagórka panujemy nad obozem i armaty mamy pod bokiem...
— Ba, kiedy przy nich obok naszych straży już postawił swoje ten potępieniec!... — rzucił posępnie Panow.
— To nic, to nic!... Wszystko zmienić się może w jednej chwili!... Zróbcie, co kazałem! — nastawał Beniowski.
Wdrożeni już do posłuszeństwa jego rozkazom oficerowie rozeszli się po obozie, aby werbować ludzi, przekonywać ich o niebezpieczeństwie i skłaniać do przenoszenia się wraz z żonami oraz swem mieniem do namiotu Beniowskiego.
Noc zapadająca sprzyjała tym przedsięwzięciom. Wprawdzie w obozie u gorejących ogni wszędzie gromadziły się kupy stronników Stiepanowa, rozprawiających gorąco o swem przyszłem, niezmiernie szczęśliwem na wyspie życiu, miotających gromy i przekleństwa na „zdrajcę Beniowskiego“, na bogaczów, którzy zawładnęli wywiezionemi z Bolszej skarbami, na konieczność przymusowych dla wszystkich, nawet dla „panów oficerów“ równych robót polowych, lecz ponieważ nie było wódki, nie doszło do żadnych wybryków. Chmurno i niespokojnie śledzili stiepanowcy za wszelką partykularną na boku rozmową, wszelako przeszkadzać stronnikom Beniowskiego jeszcze nie śmieli.
Zebrało się więc wkrótce sporo ludzi i wszystkie niewiasty w namiocie Beniowskiego. Byli tam nietylko żonaci, wszystkiego osiem rodzin, i nietylko ich krewniacy oraz przyjaciele, ale takoż ci wszyscy, co mieli trochę ukrytych pieniędzy, futer, srebrnych lub złotych naczyń, albo innych skarbów, niezawsze swoich, wywiezionych z Bolszerecka w czasach pogromu. Rozumieli oni wybornie, że rzeczy te stracą wszelką wartość na wyspie, gdzie będą zmuszeni pracować narówni z innymi, podczas gdy wśród ludów ucywilizowanych sprzedane dadzą im one wygody, a może i dostatek na całe życie bez zachodu wszelkiego i mozołu.
Nie byli to ludzie najmężniejsi. Sybajew uśmiechał się pogardliwie, widząc z jaką skwapliwością znoszą swoje węzełki pod ochronę armat.
— Hołota!... — mruczał. — Rozleci się to na wszystkie strony i ukryje przy pierwszej salwie! A na szturm ich nie ruszy żadna potęga!...
— Pewnie, że na szturm nie pójdą, ale też nie odbieżą swoich bab i swoich kociołków!... Można być pewnym!... — pocieszał go Urbański. — Gorzej, że majtkowie Chołodiłowa nie przyszli!... Nie przypuszczałem, że opuszczą Kuzniecowa!... Źle!... Urządziła go Agafja z tą wodą, oj urządziła!...
— No, abo to ona po raz pierwszy i ostatni!... Co noc, kiedy jest na wachcie i nie nocuje w kajucie, urządza go coraz to z innym... Niby to nie wiesz!... Nie udawaj!... Baba rozłożysta, krzywda mu więc wielka się nie dzieje!... Była przecież Matką Boską Chłystowską, kiedy to starczyć musiała na tuzin apostołów!... — śmiał się Sybajew, obrzucając okiem znawcy dorodną postać pani Agafji.
Ta odrazu spostrzegła, że o niej mówią i, zapłoniwszy się lekko, poprawiła na szyi korale...
— Ładna bestja!... — westchnął Urbański. — Cóż, kiedy Beniowski nie pozwala!...
Umilkli, gdyż Beniowski z Kuzniecowem, rozmawiając, zbliżyli się ku nim.
— Myślę jednak, że do krwawego zatargu nie dojdzie. Dopóki mamy okręt i armaty w ręku, my dysponujemy pozycją. Skoro w dodatku zobaczą, że gotowiśmy ich opuścić i zabrać całą należącą do społeczności majętność, to pewny jestem, że się namyślą! — dowodził Beniowski. — Chodźmo tutaj, Sybajew! Pójdziesz do obozu i rozpuścisz pogłoskę, że w każdym razie odpłyniemy, choćby nawet połowa załogi miała tu zostać!... — zwrócił się do oficera.
— Słucham!... — odrzekł ten, salutując.