Od szczytu do otchłani/Część trzecia/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Od szczytu do otchłani
Podtytuł Wspomnienia i szkice
z 40 ilustracjami
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ PIERWSZY.
POZA ŻYCIEM.

Wszędzie, gdzie rzucano nas, mieliśmy, jako skazani na zamknięcie w fortecy, oddzielne cele, a wszystkie były do siebie podobne. Były to nory brudne i wilgotne, o grubych murach, mocnych, żelaznych drzwiach, z zakratowanem okienkiem pod sklepieniem, z łóżkiem, taburetem, stolikiem i kuferkiem, zawierającym rzeczy, należące osobiście do każdego z nas.
Ponieważ umieszczano nas, więźniów politycznych, zawsze w jakiemś jednem skrzydle głównego gmachu, więc pędziliśmy odrębny tryb życia; drzwi cel nie były zamykane; wyznaczano zwykle aresztanta kryminalnego, który sprzątał nasze cele, czyścił obuwie i ubranie i gotował inną, niż w całem więzieniu, strawę, na co wpłacaliśmy do kancelarji pieniądze, otrzymane z domu.
Wszędzie, gdziekolwiek pozostawiano mnie na czas dłuższy, rozpoczynałem pracę kolejno w dwóch zakresach. Najpierw zaprowadzałem porządek i czystość, a później zakładałem grzędy z jarzynami i kwiatami; w więzieniu charbińskiem, w części podwórza, wydzielonej na nasze przechadzki, urządziłem z resztek cementu, pozostałego w beczce, leżącej na składzie, basen betonowy, napełniłem go wodą, wrzuciłem dostarczone przez żonę jednego z dozorców wodorosty z gatunku „Cladofora“ i rzęsę wodną, a gdy te rośliny zaaklimatyzowały się na dobre, wpuściłem kilka karasi i dwa małe żółwie. To zaimprowizowane akwarjum dało nam — ludziom pozbawionym wolności, dużo miłych chwil, ponieważ mogliśmy śledzić życie ryb i żółwi, które znały nas i z rąk brały pożywienie.
Uzyskałem z biegiem czasu pozwolenie władz na odwiedzanie ogólnych sal więziennych, gdzie mieściło się nieraz po 200. aresztantów, i prowadziłem nieskończone pogadanki na poważne tematy, aby oderwać tych ludzi od smutnej i ciężkiej rzeczywistości i rzucić w ich dusze i umysł ziarna zdrowych myśli.
Pamiętam, że nieraz opowiadałem o wielkich, szlachetnych ludziach, dobroczyńcach całej ludzkości, w sali Nr. 1, gdzie otaczało mnie stu dziesięciu najcięższych zbrodniarzy, osądzonych na noszenie kajdan na nogach i na przebywanie w więzieniu przez całe życie, a wrażenia, które sprawiały moje opowiadania, niczem się nie różniły od wrażeń ludzi normalnych, którzy tylko zdaleka spoglądają na więzienie.
Aresztanci lubili mnie i poważali, gdyż wiedzieli, że nie zostawię bez protestu żadnego bezprawia lub nadużycia władz, a w razie gdyby ktokolwiek z aresztantów obraził mnie, potrafiłbym odpowiedzieć tak, jak pierwszego dnia odpowiedziałem Mironowowi.
W więzieniu charbińskiem byłem z tego powodu zawsze obierany na „starostę“ całego więzienia, to znaczy na takie stanowisko, które nieoficjalnie uznawały władze więzienne i sądowe i uznawali i szanowali sami aresztanci. Starosta jest pośrednikiem pomiędzy władzami a aresztantami i jest sędzią w wewnętrznych sprawach więzienia.
Po zainstalowaniu się w nowem otoczeniu, zacząłem znowu dużo pracować. Czytałem i pisałem pamiętniki, których część była materjałem do niniejszej książki. Napisałem kilka nowel fantastycznych, które odrywały mnie od szarości dnia powszedniego, pozwalając zagłębiać się w nieznane kraje i światy, do których wprowadzała mnie wyobraźnia.

Generał Liniewicz.

Zresztą pracowałem w założonym przez siebie ogrodzie, kilka razy dziennie używałem przechadzek, prowadziłem pogadanki z więźniami i uprawiałem gimnastykę. Przez okno celi słyszałem rozmowy więźniów z dwóch sal drugiego piętra, wchodziłem do cel aresztantów i bardzo prędko całe życie więzienne było przede mną jak na dłoni; znałem je do najdrobniejszych szczegółów, przenikałem dusze ludzi zamkniętych w tych murach, rozumiałem ich mękę, rozpacz, nadzieję i radość, starałem się dopomóc im, dodać im otuchy, pocieszyć ich, oddziałać na twarde, jak kamień, sumienia i pchnąć ich na inną drogę życia.
Nieraz śmieli się ze mnie starzy aresztanci, lecz naogół lubili mnie i z widoczną przyjemnością rozmawiali ze mną. Nieraz dawali mi upominki. Były to przeważnie bardzo misternie i artystycznie wylepione z chleba figurki i całe sceny z życia aresztantów: ludzie w kajdanach, popychający wózki z węglem, zbiedzy w lesie przy ognisku, z wiszącym nad niem kociołkiem, — takie tematy wzbudzały twórczą fantazję aresztantów.
Zrzadka dostawałem inne podarunki: ostry, wąski nóż, piłę do przepiłowania krat, buteleczkę z trucizną, łańcuszek do zegarka, spleciony z własnych włosów aresztanta, i t. p. Całe muzeum takich podarunków miałem w swojej celi.
Pewnego wieczora, około godziny 10-ej, siedziałem przy stoliku i pisałem. Nagle raczej odczułem, niż usłyszałem, że ktoś ostrożnie, bez szmeru, otworzył drzwi i jakiś cień stanął za mną. Wśliznął się tak szybko i bez hałasu, że nawet nie odwróciłem głowy, myśląc, że wydało mi się tylko.
Jednak po chwili usłyszałem oddech człowieka i spojrzałem poza siebie. Za mojemi plecami stał Mironow i patrzał skośnemi oczami, w których była prośba.
— Czego chcecie? — zapytałem, podnosząc się na wszelki wypadek.
— Wyznaczyli mnie tu na posługacza — odparł. — Zobaczyłem, że nie śpicie, i przyszedłem. Gniewacie się pewno na mnie, żem podle postąpił, gdyście tu przybyli? Wybaczcie!
— Nie gniewam się na was — rzekłem. — Zapomniałem o wszystkiem.
— Dziękuję wam! — zawołał. — Mogę was o coś poprosić?
— O co chodzi?
— Pozwólcie, gdy pracujecie, siedzieć w waszej celi.
— Co wam z tego przyjdzie? — zapytałem zdziwiony.
Mironow westchnął i zaczął szeptać, wskazując ręką na więzienie, którego okna zaglądały w moje okienko pod sufitem.
— Wy nie wiecie, a tam, gdzie my siedzimy, tam — piekło! piekło! Sześć lat już ubiegło od chwili, gdym wszedł do tego przeklętego więzienia. Tu u was czuję coś innego! Inne powietrze, inny wygląd samych ścian nawet, czuję, że tu jest coś, czego niema tam. Teraz będę sypiał na korytarzu, pozwólcie, że będę przychodził do was... posiedzieć... Dwa tygodnie będę u was posługaczem, chcę odpocząć, odetchnąć, nabrać trochę sił do życia...
Całą noc przegadaliśmy z Mironowem. Służył kiedyś, jako majtek, na statku handlowym, a później dokonał szeregu strasznych i ohydnych zbrodni, kilkakrotnie uciekał z więzienia, dostawał baty i wreszcie skazano go na całe życie, co w języku aresztanckim brzmi „na wieki“.
Był to człowiek bardzo nieszczęśliwy, a część jego winy spadała na ciężki i powikłany zbieg okoliczności.
Po tej pierwszej wizycie każdego wieczora w mojej celi na kuferku usadawiał się Mironow, reperował ubranie lub buty i myślał o czemś, co go zmuszało marszczyć czoło lub zrzadka uśmiechać się do siebie.
Ja pisałem lub czytałem, ale uważałem sobie za obowiązek codziennie chociaż trochę porozmawiać z moim gościem.
Jeżeli Mironow nauczył się ode mnie czegoś, to ja również skorzystałem z tej znajomości.
Przedewszystkiem nauczył mnie „radjotelegrafji“ więziennej. Jest to wystukiwanie na ścianie lub rurach centralnego ogrzewania słów i całych zdań alfabetem umówionym, zmienianym w każdem więzieniu w inny sposób, dla zachowania sekretu korespondencji.
Posiadanie tej sztuki dało mi możność wysłuchania całego szeregu dramatów i romansów więziennych, a później, gdy Mironow skończył swe obowiązki posługacza, często słyszałem jego umówione sygnały i wtedy rozpoczynałem z nim rozmowę.
Uczyłem się od Mironowa gwary więziennej i wkrótce już wiedziałem, że dozorca nazywa się po aresztancku „ment“, więzienie — „kicza“, nóż — „pióro“, mieszkanie — „chaza“, rewolwer — „szpajer“, trucizna — „mleko“, mord — „mokre“, zabijać — „szyć“, uciekać — „lecieć“, fałszywy paszport — „twarz“, i dużo innych wyrazów miałem w swojej pamięci i w notatniku.
Uwagę moją zwrócił pewien frazes, używany przez aresztantów, który przyszedł do więzień rosyjskich z nad Wołgi, w tych czasach, gdy na tej głównej arterji kraju grasowali piraci rzeczni. Grabili i zabijali kupców, wiozących z Persji i Kaukazu drogie, wschodnie towary, walczyli z regularnemi wojskami Moskwy. Twórczość narodowa upoetyzowała nawet jednego z wodzów bandytów, a mianowicie Steńkę Razina, uczyniwszy z niego bohatera, walczącego o wolność chłopów-niewolników, uciemiężonych przez bojarów — właścicieli ziemskich.
Frazes ten, używany przez Steńkę Razina w chwilach ryzykownych wypraw, brzmi:
„Saryn da na kiczku!“
Fonetycznie daje się tu odczuwać wpływ języków kałmuckicgo i tatarskiego i tak jest w rzeczywistości.
Frazes ten posiada podwójne znaczenie: jedno — dla rozbójników, drugie — dla aresztantów. Pierwsze oznacza: „Zabij i idź do więzienia“, drugie: „Złam kraty i uciekaj z więzienia“.
Później, gdy słyszałem w więzieniu powtarzane; „Saryn da na kiczku“, wiedziałem, że przygotowywano dla któregoś z aresztantów ucieczkę.
W więzieniu w wielkiem poszanowaniu jest śpiew. Śpiewają tu różne pieśni, wesołe i smutne, śpiewają pojedyńczemi głosami i chórem, śpiewają, wkładając w to całą duszę i wysoko ceniąc i kochając dobrych śpiewaków.
Najbardziej popularną piosenką jest ta, która zaczyna się od słów:

„Słońce wschodzi i zachodzi
Lecz w mej celi wieczny mrok“.

Rosyjskie śpiewy więzienne zasługują na specjalne studjum naukowe, gdyż spotkać w nich można echa historyczne, motywy pieśni innych narodów, wchodzących w skład imperjum rosyjskiego, wpływy legend Mongołów różnych szczepów, a szczególnie wyraźnie ślady poezji cygańskiej, barwnej i uczuciowej. Tylko pieśni nabożnych nigdy nie śpiewają.
— Wyklęci jesteśmy — powiadają — Bóg nie zechce wysłuchać modłów naszych!
W słowach tych mieści się tragizm, tem większy, że zosobna każdy aresztant gorąco, chociaż beznadziejnie, zwraca oczy ku Niebu i tylko od niego oczekuje z tęsknotą i rozpaczą ratunku i pomocy.
Na takich obserwacjach dzień po dniu przechodził dość prędko.
Czułem, że tam, za ścianami mojej celi, wre całkiem inne życie, to „piekło“, o którem Mironow mówił z przerażeniem i wstrętem, lecz po przybyciu do więzienia nie mogłem odrazu wejść we wszystkie jego zakątki i poznać wszelkie szczegóły. Na to potrzebny był czas i sprzyjające okoliczności. Jednak hałas, panujący stale w głównym gmachu i na podwórzu, brzęk kajdanów, straszliwe przekleństwa dozorców i aresztantów, jakiś odczuwany każdym nerwem zgiełk w życiu zamkniętych ludzi, drażnił mnie, podniecał lub nużył.
Odczuwałem chwilami gniew i nienawiść, to znowu przychodziła rozpacz i jeszcze bardziej mnie dręczyła.
Podczas takiego ciężkiego nastroju, przechodziłem pewnego razu około naszych grządek z ogórkami i pomidorami. Nagle spostrzegłem, że coś się poruszyło śród liści. Zacząłem szukać i znalazłem młodego wróbla ze skaleczonem skrzydełkiem. Skąd się tam wziął, niewiadomo. Zabrałem go do siebie i zrobiłem staranny opatrunek, po którym umieściłem swego pacjenta na oknie, zaciągniętem przeze mnie gazą od much — tej plagi Charbina. Z pudełka zrobiłem mu gniazdo, postawiłem wodę i jedzenie i odszedłem. Gdy powróciłem, z radością spostrzegłem, że wróbel dziobał rozmoczoną bułkę. Nie wątpiłem, że dojdzie do zdrowia, i obawiałem się tylko, czy będzie mógł latać.
Po kilku dniach mój pacjent zupełnie oswoił się ze mną, brał z rąk pokarm i, krzycząc przeraźliwie, żądał, abym go przenosił z okna na stolik. Przeszło jeszcze kilka dni i postanowiłem zdjąć opatrunek. Gdy wróbel został zwolniony z opasek, zaczął się cieszyć, podskakiwał wysoko, trzepotał skrzydełkami i próbował latać. Pierwszego dnia nie szło mu to, lecz nazajutrz już sam z okna przefrunął na stolik i przewrócił mi kałamarz. Od tej chwili wprawiał się coraz bardziej, aż zaczął energicznie szybować pod sufitem, napełniając ruchem i świergotem całą celę. Ptaszek był nad podziw mądry i doskonale wyczuwał moje usposobienie. Przekonałem się o tem kilkakrotnie. Gdy byłem wesół i spokojny, wróbel zachowywał się jak szalony, siadał mi na plecach i na głowie, skubał mię, lub skakał po papierze. W chwilach ciężkiego i ponurego nastroju, który mnie nieraz ogarniał, ptaszek uważnie mi się przyglądał, siedząc na oknie cicho, nie skakał i nie szczebiotał, lecz dość mi było spojrzeć na niego i uśmiechnąć się mimowoli do jego naprawdę zamyślonej główki, spadał niby kamień do mnie na stół, fruwał, hałasował, skakał i dokazywał w widocznym zamiarze rozweselenia mię ostatecznie.

Pozycje pod Sypingajem.

Rano o świcie budził mnie, latając po celi i siadając mi na twarzy z głośnym świergotem. Musiałem wtedy wstawać, ponieważ przyjaciel mój w ten sposób żądał czystej wody do tualety i pierwszego śniadania.
O, to był zupełnie mądry ptak! Znał się na ludziach, rozumiał ich i swojemi czarnemi, jak paciorki, oczkami zaglądał w ich dusze.
Bardzo przychylnie witał naczelnika więzienia, a nie znosił prokuratora, który raz na tydzień nas odwiedzał. Gdy wchodził naczelnik więzienia, wróbel świergotał głosem przyjaznym, sfruwał na stół i, zabawnie skacząc bokiem, ostrożnie zbliżał się do wygalonowanego rękawa urzędnika i skubał go.
Całkiem inaczej zachowywał się, gdy przyjeżdżał prokurator. Najczęściej krył się wtedy do swojego gniazda i nie odzywał się wcale. Czasami jednak, gdy prokurator dłużej zatrzymywał się w celi, wróbel siadał na samym brzegu okna, rozpuszczał skrzydła i histerycznym, ordynarnym głosem wymyślał nieprzyzwoicie. Gdy drzwi zamykały się za prokuratorem, mój skrzydlaty przyjaciel zaczynał radośnie fruwać po celi i cieszył się niewymownie.
Przekonawszy się, że wróbel jest zupełnie zdrów i w pełni sił, postanowiłem wrócić mu wolność. Wyniosłem go na podwórze, gdzie się zebrało na tę uroczystość niemal całe więzienie, i puściłem. Z radosnym krzykiem, jak kula, pomknął ku dużym drzewom, które widniały za murem.
Nigdy już do mnie nie powrócił, ale ja się nie gniewałem o to, gdyż rozumiałem, że wolność — to najwyższy skarb i najwyższe prawo istot żyjących.
W więzieniu miałem niejednokrotnie przyjaciół śród różnych zwierząt. Miałem koty, psy, szczury, żółwie, wróbla, ryby, kurę i — pająka.
Przedewszystkiem przekonałem się, że w więzieniu wszystkie żyjące istoty bardzo prędko oswajają się z człowiekiem, lecz muszą wiedzieć czego człowiek od nich żąda i czy spełni to, czego one sobie życzą.
Jestem pewny, że zwierzęta posiadają bardzo rozwinięty szósty zmysł, coś nakształt „bocznej linji“ ryb, a zmysł ten posługuje się siłą jakby telepatyczną. Zapomocą tej siły odgadują poniekąd życzenia i zamiary innych istot żyjących, nie wyłączając tak skomplikowanej duchowo, jak człowiek.
Naprzykład szczury, te duże rudo-szare gryzonie, śmiałe i żarłoczne, szybko poddają się tresurze i mogą stać się przyjaciółmi człowieka, chociaż, coprawda, nadają tym dobrym stosunkom charakter „business’u“. Chodzi im tylko o własne wygody i dobrobyt i dlatego zawierają z więźniem umowy wyłącznie dyplomatyczne bez cienia sentymentu.
W mojej celi znajdowała się nora szczurów. Nie lubię takiego sąsiedztwa, więc już myślałem o zatkaniu otworu, prowadzącego do legowiska tych „sublokatorów“, gdy uczyniłem spostrzeżenie, że w norze mieszka tylko jedna rodzina szczurza: duży szczur — widocznie matka, oraz pięcioro małych. Z pewnością matka była wdową, gdyż nigdy nie widziałem innego dużego szczura, który mógłby być uważany za męża, zresztą stara miała nawet, jak mi się wydało, smutny i przygnębiony pyszczek, jak przystoi na wdowę. Tylko sześć szarych postaci śmigało po celi, gdy zmrok zapadał, i nigdy więcej! Gdy pewnego wieczora wszystkie wylazły ze swej nory, tupnąłem nogą i zmusiłem je skryć się pod podłogą.
Po chwili stara wysunęła pyszczek i ostrożnie wyśliznęła się z nory. Odbiegła od niej i cichutko pisnęła; natychmiast wysunęły się dwie główki małych. Tupnąłem nogą, i znowu dały nura zpowrotem. Wdowa zaczaiła się za kuferkiem i nie wychodziła. Po chwili, widząc, że zachowuję ciszę, znowu pisnęła. Ponownie zjawiły się główki małych i ponownie zmusiłem je do ukrycia się w norze.
Stara się nie pokazywała, chociaż czułem, że przygląda mi się bacznie i usiłuje zrozumieć, o co mi chodzi. Wtedy rzuciłem na podłogę kawałek cukru; matka wyskoczyła, porwała go i zaniosła do nory. Zjawiła się znowu po chwili, rzuciłem następny kawałek. Tym sposobem dałem wdowie razem sześć kawałków cukru — pięć dla dzieci, jeden dla niej. Procedura ta powtarzała się dwa razy dziennie, i rezultaty były nieoczekiwane. Młode wcale więcej nie wychodziły ze swej nory, zjawiała się tylko wdowa po porcję dla siebie i dzieci, zjawiała się rano i wieczór, o innej zaś porze nigdy jej nie widziałem.Jeżeli nie spostrzegłem odrazu, że przyszła już po żywność, wdrapywała się na kuferek i, siedząc na tylnych łapkach, bystro mi się przyglądała i cichutko piszczała. Otrzymawszy sześć kawałków słodkiego suchara, cukru lub szynki, przenosiła wszystko do nory i znikała.
Raz tylko cała rodzina zjawiła się znów gremjalnie. Na czele jej kroczyła wdowa, porozumiewawczo patrząc na mnie, za nią zaś sunęła dziatwa, bardzo grzeczna i dyscyplinowana. Pochód ten przeszedł przez całą celę i znikł w szparze pode drzwiami, prowadzącemi na korytarz. Od tego dnia zaczęło się to powtarzać co wieczór. Zacząłem śledzić szczurzą rodzinę i odkryłem, że chodziła do wodopoju, na koniec korytarza, gdzie się mieściła umywalnia.
Szczury powracały w takim samym ordynku do swej nory, spokojnie i lojalnie defilując przede mną. Widocznie matka przestała karmić swoje małe mlekiem i trzeba było prowadzić je do wody.
Po kilku tygodniach rodzina znikła bez śladu i nora opustoszała. Domyślałem się, że wobec tego, iż dzieci dorosły, wdowa musiała przenieść się z niemi do bardziej kulturalnego ośrodka, niż Charbin, aby dać młodym szczurom... należyte wychowanie i naukę.
Egoistyczne cechy szanownej wdowy w stosunku do mnie widziałem w tem, że nigdy nie przychodziła dla mnie, lecz wyłącznie w swoich ściśle materjalnych sprawach. Zrozumiała, że nie chcę mieć pod nogami, na łóżku i w kuferku jej rodziny, pogodziła się z tem, a że zato płaciłem hojnie, weszła ze mną w porozumienie i umowy dotrzymywała do dnia wyjazdu swego z Charbina.
Jednak muszę zaznaczyć, że odczuwała nastroje, gdyż w chwilach mojej depresji duchowej zabierała żywność szybko i bez szmeru znikała, jakgdyby nie chcąc narzucać się ze swoją obecnością, gdy zaś byłem w dobrym humorze, czyniła to zwykle na wesoło, z piskiem i nawet figlami, podrzucając kawałki pożywienia i skacząc niezgrabnie, lecz zabawnie.
Nie mogę, pisząc o przyjaznych mi istotach, nie wspomnieć tu o jednym czarowniku, który wpełzł do mojej celi i zamieszkał ze mną.
Był to ciemno-żółty, gruby, poważny pająk z czarnym krzyżem na grzbiecie.
Skąd się wziął, nie mam pojęcia, może sam go przyniosłem na ubraniu ze swoich grządek pomidorów. Dostawszy się do celi, odrazu rozpostarł w kącie okna sieć i czekał na zdobycz, lecz z pewnością byłby tu umarł z głodu, lub musiał wyemigrować, gdyż gaza, zasłaniająca okno, nie przepuszczała żadnej muchy. Ujrzawszy to, a wiedząc z opisów innych więźniów, że pająk jest miłym sąsiadem człowieka, pozbawionego wolności, zaopiekowałem się nim tak starannie, iż wkrótce trzeba było obawiać się, że pęknie od tłuszczu. Łapałem dla niego muchy na podwórzu i rzucałem mu do sieci. Wcale więc się nie ruszał, nie pracował i tył, tył straszliwie!
Było to nadzwyczajne stworzenie. Z jego zachowania się wiedziałem, czy będzie deszcz, burza lub ładna pogoda. Wnioskowałem o tem z pozy, w jakiej pozostawał, zawieszony w centrum pajęczyny, mój sąsiad. Przed zbliżającą się burzą trzymał się wszystkiemi łapami siatki a nawet czasami przymocowywał się do niej nowemi nićmi, przed deszczem zmieniał się w ciemną kulkę, chowając się do kąta i podgarniając pod siebie nogi; gdy się zbliżały suche dni upalne, rozkładał nogi, jak mógł najszerzej, trzymając się siatki jedną lub dwoma haczykowatemi łapkami. Prawdopodobnie pająk cierpiał na reumatyzm w nogach lub miał wypadek podobny do mego na Udzimi, gdyż ja też dotkliwie czułem wszelkie zmiany pogody.
Jednak najdziwniejsze było zachowanie się mego pająka, gdy odczuwałem upadek ducha i gnębiącą mię tęsknotę. Zwykle zupełnie dla mnie obojętny, w takiej chwili zaczynał się denerwować. Biegał po siatce, jakgdyby się starał zwrócić na siebie uwagę, a gdy i to nie pomagało, wstrząsał siatką, kołysząc się na niej. Pewnego razu siedziałem w bardzo ciężkim nastroju przy stole, ścisnąwszy głowę rękami. Różne niewesołe myśli sunęły mi przez mózg. Byłem wtedy daleko poza murami więzienia, nawet poza granicami Azji. Nagle uczułem, że ktoś mi się przygląda bacznie, nawet się obejrzałem, lecz nikogo nie zobaczyłem w celi. Spojrzałem na pająka i ku swemu zdziwieniu nie znalazłem go. Nie było go ani w siatce, ani w kącie framugi okna. Pierwszy raz w ciągu całego czasu swego pobytu u mnie znikł. Zacząłem oglądać ściany i odszukałem go nareszcie. Siedział wprost przede mną, spuściwszy się z sufitu na czysty arkusz papieru, leżący na stole. Miał podniesione wysoko duże łapy przednie, i czułem, że się we mnie wpatruje swojemi tajemniczemi oczyma. Siedział nieruchomo i skupiony, a nad nim, ciągnąc się od sufitu, srebrzyła się nitka, na której się opuścił. Swym surowym wyglądem i podniesionemi łapami przypominał mi srogiego nauczyciela, który czyni gorzkie wymówki uczniowi. Mimowoli zaśmiałem się na tę myśl. Mój pająk ciężko przewalając się swem grubem ciałem, odszedł trochę i zaczął wspinać się ku sufitowi. Wkrótce uspokojony i wyraźnie zadowolony, siedział już pośrodku swojej sieci i przepowiadał dobrą pogodę. Przyniosłem mu kilka much w nagrodę za oderwanie mnie od niewesołych i nużących myśli. Żeby nie zdradzić żarłoczności i nie dowieść złego tonu, długo nie dotknął żadnej.
Spostrzeżenia i wrażenia tego rodzaju, jak myślę teraz, są właściwością tych ludzi, którzy, pozostając przy życiu, pędzą w samotności długie miesiące i lata poza społeczeństwem. Wtedy wszystko zwraca na siebie uwagę samotnika, który wyczuwa i rozumie przeczuloną duszą, zaostrzonemi nerwami i umysłem, którego nic nie odrywa, nic nie mąci, nic nie zapala.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.