Od szczytu do otchłani/Część trzecia/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Od szczytu do otchłani |
Podtytuł | Wspomnienia i szkice z 40 ilustracjami |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część trzecia Cały tekst |
Indeks stron |
Więzienie śpi. Niespokojny, czujny sen zmorzył ciała leżące na brudnych pryczach, nakrytych pstrą kołdrą lub poprostu szarym aresztanckim chałatem. Nie słychać odsuwanych zasuw i grzmiących zamków drzwi. Tylko z korytarza dochodzą głośne stąpania dyżurnego dozorcy. Jego ciemna sylwetka chwilami znika w ciemności, chwilami znowu zjawia się w oświetlonym końcu długiego korytarza z kilku żelaznemi, zakratowanemi drzwiami, za któremi leżą, pogrążeni we śnie lub ciężkiej zadumie, aresztanci kryminalni. Umilkły przekleństwa i wymyślania, wynalezione przez umęczoną ludność więzienia, a także ordynarne okrzyki dozorców i drażniący dźwięk kajdan.
Znajdująca się naprzeciwko mojego okienka sala Nr. l też ucichła.
Ledwie się jarzy, kopcąc i zatruwając powietrze dymem niedopalonej nafty, mała lampka. W kącie przy drzwiach czerni się cuchnący kubeł, tak zwana „parasza“, zastępująca w nocy wszelkie współczesne urządzenia higjeniczne. „Parasza“ — to jest najzłośliwszy kat aresztantów kryminalnych.
Na pryczach wzdłuż ścian leżało około stu uśpionych ludzkich postaci. Tu się mieściła najpoważniejsza część ludności więziennej, prawie sami, tak zwani, „Iwany“ — ludzie obeznani oddawna z więzieniami całej Rosji, z mroźną zimą Syberji, z ciężkiemi robotami przymusowemi, czyli „katorgą“ Zerentuja, Akatuja, Onona. Późno usnęła sala Nr. 1, gdzie długo po północy, nie zwracając uwagi na okrzyki i groźby dozorców, grano w karty.
Nie spał tylko aresztant Wasyl Drużynin.
Leżał nawznak, ręce założył pod głowę i wpatrywał się szeroko rozwartemi oczyma w żółty krąg lampy na brudnym, zakopconym suficie.
Drużynin myślał o czemś uporczywie, a oczy chwilami zaczynały mu błyskać. Wreszcie, widocznie, przypomniał sobie coś, bo podniósł się gwałtownie i usiadł na posłaniu. Przy tym ruchu brzękły ciężkie żelazne kajdany, któremi był skuty.
Z prycz dochodziły go oddechy śpiących ludzi, niewyraźne słowa, często bez znaczenia, chwilami zaś pełne tajemnej, złowrogiej treści.
Wasyl siedział i czekał, nadsłuchując.
Wreszcie już przed świtem, biegnąc od cegły do cegły po ścianie, przypłynął skądeś szmer jeszcze niewyraźny. Po chwili znów się powtórzył. Drużynin drgnął i uśmiechnął się. Poznał umówiony sygnał swego przyjaciela, Eljasza Łapina, siedzącego za karę w podziemnej celi.
Wasyl trzykrotnie uderzył w ścianę bransoletą kajdan, dając znak, że słyszy. Wtedy już wyraźniej doszło znane każdemu aresztantowi stukanie, jeden raz głośny, pięć cichych uderzeń i znowu dwa mocne.
Oznaczało to „saryn da na kiczku“ — ucieczka z więzienia.
Drużynin uśmiechnął się radośnie i, upadłszy na posłanie, odpowiedział mocnem uderzeniem w mur.
Znowu wszystko ucichło. Aresztant, dzwoniąc kajdanami, przewrócił się na bok; zdawało się, że zasnął. Na wschodzie wkrótce obłoki zaczęły nasiąkać szkarłatem. Zbliżał się nowy dzień, więzienny dzień.
Dozorca uderzył w dzwon, wiszący przy schodach i krzyknął:
— Wynosić „parasze“, prędzej!
Głośno przeklinając, podnieśli się z prycz najbardziej, upadli moralnie, słabi i pozbawieni woli ludzie i wynieśli cuchnące, żelazne kubły.
Jednocześnie prawie w kuchni więziennej zawrzała praca. Dyżurni aresztanci zaczęli grzmieć mosiężnemi i blaszanemi kotłami i wiadrami, przygotowując wrzątek na herbatę i przystępując do przyrządzenia „bałandy“, czyli zupy. Wszczął się taki hałas, w którym się zmieszały: dzwonienie kotłów, stuk toporów, rąbiących mięso, śmiechy, krzyki i nieodstępne przekleństwa, że o śnie nikt już marzyć nie mógł.
Aresztanci zaczęli się podnosić z prycz, wyciągać ręce i nogi, później myć twarze i ręce, co chwila wyrzucając z ust przekleństwa.
Żaden się nie modlił, żaden nie uczynił znaku krzyża.
Drużynin też podniósł się, umył, przygładził włosy i wyszedł na środek sali, dzwoniąc kajdanami, gdy podciągał je rzemykiem do pasa.
Był to człowiek lat trzydziestu, niewysoki, lecz zgrabny i silny. Nie był przystojny, lecz na bladej, trochę zwiędłej twarzy płonęły śmiałe, piwne oczy, które nie mrugały, co nadawało twarzy charakter marzycielstwa, chwilami — jakiejś zwierzęcej czujności.
Po chwili dozorca otworzył drzwi i aresztanci z krzykiem i tupotem nóg zaczęli zbiegać schodami nadół do kuchni po herbatę i chleb i powracali z kubkami, pełnemi gorącego płynu, i kawałkami razowego chleba.
Znowu zapanowało milczenie, gdyż wszyscy jedli i pili, a skończywszy, pochowali swoje kubki i podzielili się na grupy. Większość zaczęła grać w karty, kłócąc się i bijąc nawet. Kilku aresztantów czytało stare dzienniki i książki zatłuszczone od użycia, lub pisało listy do osób, które, być może, już nie żyły, a nawet istniały tylko w ich wyobraźni. Najczęściej były to listy do kochanek.
Trzech Gruzinów siedziało osobno i cichemi głosami rzucało zdania krótkie, pełne rzewnej melancholji.
— Na Kaukazie teraz u nas raj! — odezwał się jeden.
— Wszystko kwitnie, na tle zielonem białe i różowe plamy drzew wiśniowych i brzoskwiniowych! — dodał drugi..
— Wieczorem, gdy słońce zachodzi, — w naturze cicho, cicho... Stada powracają do „aułów“[1] — z westchnieniem dorzucił trzeci i głowę sobie ścisnął rękami.
— Nic wzdychajcie wy, kaukascy ludzie! — wrzasnął któryś z aresztantów. — I bez waszego wzdychania człowiek z tęsknoty umiera. Do djabła z wami!
Gruzini podnieśli głowy i patrzyli hardo, do drapieżnych ptaków podobni.
W najdalszym kącie wybuchła sprzeczka. Jeden z grających w karty popełnił fałszerstwo, zaczęła się bójka, w ruch poszły noże i wkrótce dozorcy wynieśli do szpitala więziennego dwóch ciężko rannych aresztantów.
Wkrótce zapomniano o tem. Jakiś stary, siwy aresztant i stojący obok chłopiec, mający z pewnością nie więcej, niż lat 14, usiedli na oknie i zaczęli karmić gołębie, które z całem zaufaniem siadały im na rękach i ramionach.
Ciężar bezcelowego, pełnego zgiełku dnia dawał się we znaki. Coraz bardziej pochmurnieli i milkli aresztanci. Tylko „Iwany“ nie tracili humoru. Za dwa dni zupełnej wolności zawsze byli gotowi oddać swoją krew i żyli nadzieją na tę krótką wolność, którą mogli zdobyć tylko własnemi siłami, pomysłowością i odwagą. W tym celu „Iwany“ zawsze posiadali w nikomu nieznanej skrytce kwas do rozmiękczania cegły i kamienia, piroksylinę do rozsadzania ścian, truciznę, piłki i noże. „Iwany“ z łatwością stawiali na kartę swoje życie i z taką samą łatwością brali cudze, szczególnie jeżeli to było życie „menta“ — dozorcy, lub „wyżła“ — zdrajcy.
Drużynin, dzwoniąc kajdanami i obojętnie patrząc na wszystko, co się działo dokoła, chodził po sali w głębokiej zadumie.
Wkrótce wypuszczono wszystkich na przechadzkę.
Tłum aresztantów napełnił podwórze, ogrodzone wysokiemi kratami drewnianemi, tworzącemi klatkę. Ludzie zaczęli biegać, gonić się wzajemnie, podrzucać piłkę, zrobioną ze szmat, grać w karty i warcaby. W tej chwili ożywienia i podniecenia więźniowie bardzo przypominali oswojone zwierzęta drapieżne, wypuszczone na arenę cyrkową.
Drużynin, wyszedłszy na przechadzkę, zbliżył się na moment do niektórych starszych „Iwanów“, zamienił z nimi kilka słów i stanął w kącie zagrody, wyglądając kogoś.
Wkrótce do klatki wpuszczono Eljasza Łapina. Ręce i nogi miał skute najcięższemi łańcuchami, nakładanemi za karę; na blado-szarej twarzy malowała się zawziętość i znużenie; miał groźne, połyskujące oczy, łypiące z pod brwi krzaczastych. Szedł, ciężko stąpając nogami szeroko rozstawionemi i prostując potężne, kościste bary.
Z nikim nie rozmawiając, podszedł do Drużynina i zaczął coś do niego szeptać, wreszcie zapytał:
— „Włos“[2] masz?
— Mam — rzucił krótką odpowiedź.
— To dobrze, bo w umywalni trzeba będzie przepiłować kraty — rzekł Łapin. — Rozumiesz?
Drużynin skinął głową i, odszedłszy od towarzysza, znikł w tłumie aresztantów.
Jednak śledził dozorców, a gdy przekonał się, że nie zwracają na niego uwagi, podszedł do kraty, oparł się o jedną ze sztab i coś w niej zaczął namacywać ręką. Po chwili uczuł ukłucie w palec, wtedy odwrócił się i szybkim ruchem wyciągnął ze szpary — długą, cienką piłę. Ukrył ją na piersi i spokojnie zaczął chodzić po klatce, pogwizdując. Wreszcie zbliżył się do krat, oddzielających zagrodę aresztantów kryminalnych od podwórza więźniów politycznych, i zwrócił się do mnie.
— Starosto, — rzekł głosem cichym — jeżeli dziś w nocy posłyszycie coś, nie niepokójcie się i nikomu nic nie mówcie...
— „Saryn da na kiczku“? — spytałem szeptem.
Kiwnął głową i odszedł od kraty.
Drużynin był jednym z tych ludzi, których rzeczywistość rosyjska nieraz przerabiała na złoczyńców.
Był to prosty chłop, myśliwy syberyjski.
Pewnego razu, gdy powracał z polowania, został na drodze schwytany przez policję i oskarżony o to, że brał udział w napadzie na pocztę. Żadnych dowodów prócz tego, że szedł z karabinem tą samą drogą, na której uczyniono napad, nie było, jednak sędzia śledczy kazał go zamknąć do więzienia na cały czas śledztwa. Śledztwo szło powoli i po roku beznadziejnego przebywania w więzieniu Drużynin uciekł, przy pościgu zranił dwóch żołnierzy, został zakuty i wrzucony zpowrotem do więzienia, mając już dwie sprawy sądowe. Gdy go poznałem, upływał już piąty rok jego pobytu w więzieniu. Czasami zrywała się w nim rozpacz, a wtedy miotał się, jak rozwścieczone zwierzę, napadał na dozorców, i w rezultacie znowu nakładano mu kajdany.
Zresztą władze więzienne lubiły Drużynina, bo zwykle był grzeczny i spokojny. Naczelnik więzienia w rozmowie ze mną nawet wyrażał przekonanie, że Drużynin niesprawiedliwie cierpi w więzieniu, gdyż jest ofiarą omyłki sądowej.
Po skończonym hałaśliwym, jak zwykle, i męczącym dniu zapadł mrok i wkrótce w celach zapalono lampy. Gdy aresztanci otrzymali kolację, nagle ciszę przerwał świst przeciągły. Tylko potężne piersi mogły wydać taki długi, przeraźliwy dźwięk.
— To Łapin — szepnął jeden z „Iwanów“, porozumiewawczo mrugając na innych.
— Trzeba się przygotować — dodał inny i, podszedłszy do drzwi, wrzasnął w korytarz:
— Muzyka i teatr!
Jak na komendę, rozpoczęły się śpiewy i tańce z tupotem butów i hałasem nadzwyczajnym. Była to „muzyka“, a gdy dozorcy zaczęli mitygować rozweselonych aresztantów, rozpoczął się „teatr“, czyli awantury, kłótnie, żądania przyjścia starosty więziennego i naczelnika więzienia, który „gnębi“ aresztantów i znęca się nad nimi, nie pozwalając na niewinne rozrywki, jakiemi są śpiewy i tańce. Coś do dziesiątej wieczór trwały te zamieszki i spory w więzieniu, odrazu we wszystkich celach wyższego piętra.
Tymczasem Drużynin demonstracyjnie żadnego udziału w tej awanturze nie brał i siedział pogardliwie uśmiechnięty. Gdy nareszcie wszystko się skończyło, aresztant podszedł do naczelnika więzienia i pokornym głosem rzekł:
— Panie naczelniku, bardzo proszę kazać zdjąć ze mnie kajdany! Proszę spojrzeć, mam od nich rany na rękach i nogach. Ja już więcej na karę nigdy nie zasłużę!
Naczelnik, który widział zachowanie się aresztanta podczas awantury, chcąc czynem dyplomatycznym załagodzić podniecenie więzienia, kazał zaprowadzić Drużynina do kuźni i rozkuć go. Drużynin wrócił wkrótce bez łańcuchów.
Po kolacji, gdy dwóch aresztantów chciało iść do umywalni po „parasze“, Drużynin podszedł do jednego z nich i rzekł surowym głosem:
— Zostań tu! Słyszysz? Ja zastąpię ciebie... — poczem wyszedł natychmiast z drugim. W umywalni szepnął coś do aresztantów i ci zaczęli z hałasem szorować i płukać kubły, biegać i bić się, a Drużynin tymczasem piłował cienkie sztaby krat. Gdy przepiłował, odgiął kratę, spojrzał nadół, szybko wlazł na okno, a po chwili aresztant, który mu pomagał, usłyszał odgłos nóg Drużynina, który skoczył na podwórze. Tu się mieściła zarzucona studnia dokąd wychodziły rury ogrzewania centralnego.
Aresztant przygiął i doprowadził do porządku kratę i po chwili cała czereda więźniów z kubłami powróciła do cel. Sprawdzanie obecności aresztantów odbywało się zawsze podczas kolacji, więc dopiero nad ranem władze mogły zauważyć zniknięcie Drużynina. Na jego posłaniu na pryczy leżała postać ludzka, szczelnie osłonięta kocem. Były to różne szmaty i rupiecie aresztanckie, z których uczyniono kukłę, przypominającą kształt ludzki.
Tymczasem zbieg, zeskoczywszy na ziemię, szybko odsunął zgniłe deski, któremi była pokryta studnia, opuścił się na rękach, trzymając się za zrąb, i namacawszy nogami otwór kanału z leżącemi w nim rurami, wśliznął się do wąskiego tunelu. Długo czołgał się w nim, ocierając się bokami o ściany i uderzając głową o sklepienie. Czasami, gdy widział przecinające ciemności, jasne pasma światła na ziemi, posuwał się ostrożniej i wolniej. Czynił tak, bo wiedział, że to przebija światło przez szpary w podłodze, a nie był pewny, czy sunie pod podłogą celi aresztanckiej czy biura więziennego, lub mieszkania któregoś z dozorców. Przy jednej ze świecących się szpar zatrzymał się, gdyż zawadził głową o wbitą przez kogoś drzazgę.
Ostrożnie zapukał w deski podłogi.
Usłyszał ciężkie stąpania, brzęk wlokących się kajdan i gruby, stłumiony głos:
— Leć! Nikt nie zauważył.
Był to głos Łapina. On to wynalazł ten kanał z rurami, siedząc w podziemnej celi, przepełzł go cały, zrobił odnogę w stronę muru, wykopawszy krecią norę w ziemi nie dla siebie, bo nie mógł uciekać, będąc skuty na rękach i nogach, ale dla kogoś nieznanego, kto musi „lecieć“ albo od śmierci, albo od pomieszania zmysłów z tęsknoty i rozpaczy. Na szczęście, takim kandydatem do ucieczki okazał się przyjaciel, dawny towarzysz więzienny — Drużynin, czyli Waśka, jak go nazywali aresztanci.
Więzień kryminalny, skazany na długie lata, ciągle marzy o ucieczce. Dlatego ustawicznie coś w tym celu robi. Wyjmuje pokryjomu przed dozorcami i innymi aresztantami cegły ze ściany, podpiłowuje deski w podłodze, przecina dzień po dniu sztaby krat, za wszelką cenę kupuje piłę, nóż, krótki lewarek, czyli tak zwany przez aresztantów „tomek“ do wyłamywania zamków, a czasem nawet „szpajer“ — rewolwer. Takie przygotowania do ucieczki przechodzą u starych więźniów poprostu w chorobliwą manję, gdyż ich myśl i ręce ciągle pracują nad tem. Nikt lepiej od aresztantów nie zna planu więzienia, wszystkich jego kryjówek, a szczególnie lokali podziemnych, skąd łatwiej zaryć się w ziemi, jak kret, i wyśliznąć poza znienawidzone mury.
Podczas mego pobytu w więzieniu, nieraz widziałem u aresztantów zadziwiająco szczegółowe plany różnych „kamiennych worków“ z wymiarami przestrzeni, dzielącej pewne najdogodniejsze do ucieczki punkty od zewnętrznej strony muru, otaczającego cały gmach, i ze wskazówkami, z jakim gatunkiem ziemi będzie się miało do czynienia — sypką czy twardą, miękką czy kamienistą, suchą czy wilgotną.
Drużynin, posłyszawszy, że Łapin zaczął chodzić po celi, wlokąc za sobą kajdany, jął posuwać się dalej. Widocznie przyjaciel dał mu dobre wskazówki, gdyż nie zbaczał w odnogi kanału, ale pełznął główną arterją, czując pod ręką grube rury, ciągnące się po ziemi, okręcone azbestową papą i wojłokiem.
Gdy Drużynin mijał pod podłogą moją celę, usłyszałem tylko cichy szmer i szelest. Nie odezwał się do mnie, więc nie dałem mu żadnego znaku. Muszę się przyznać, że bardzo życzyłem Drużyninowi powodzenia i w myśli obliczałem, ile metrów pozostało mu do muru, odgradzającego wszystkich nas, tu zamkniętych, od wolności. Czułem się podniecony, oddychałem ciężko i miałem zimne ze wzruszenia ręce.
Drużynin pełznął tymczasem dalej. Wkrótce spostrzegł, że rury się skończyły, a głową dotknął muru. Był to fundament gmachu. Zbieg zaczął macać rękami cegłę i odnalazł wyłom, uczyniony przez Łapina. Od wyłomu ciągnęła już na ulicę wąska „krecia nora“, wykopana wprost w ziemi. Tu było jeszcze ciaśniej i Drużynin sunął, czołgając się jak wąż.
Posuwał się bardzo powoli, gdyż powietrza było bardzo mało i każdy żywszy ruch osłabiał zbiega. Czując, że coraz silniej kołacze mu serce i żyły na skroniach nabierają i tętnią krwią, Drużynin dotarł nareszcie do miejsca szerszego, gdzie mógł uklęknąć. Namacał kilka kawałków deski, któremi Łapin podparł ziemię, aby się nie zawaliła.
Drużynin wytężył słuch i zamarł. Żaden dźwięk tu nie dochodził. Panowała martwa cisza, niby w grobie. Zbieg wczołgał się zpowrotem do nory i ręką wybił deski. Z głuchym szmerem obsunęła się ziemia i drobne kamienie na dno. Gdy Drużynin wytknął głowę z nory, ujrzał pogodne niebo nocne.
Wygramolił się z nory i jednym susem wyskoczył.
— Trzymaj! trzymaj! — rozległy się głosy, przeraźliwe trele gwizdka, odgłosy biegnących ludzi i, nim Drużynin zdążył opamiętać się i schwycić za nóż, powalono go i nałożono ręczne kajdanki. Śród napastników dojrzał naczelnika więzienia, kilku dozorców i żołnierzy, a za nimi kryjącego się aresztanta z sali Nr. l — Tatarzyna Małajkę. Tatarzyn wiedział o ucieczce i za pewne ulgi dla siebie zdradził przed władzami cały plan.
Drużynin, po spisaniu protokółu w kancelarji, został okuty na nowo i odprowadzony do więzienia.
Gdy wszedł blady, z drżącemi ustami i ponuro patrzącemi oczami, nikt z więźniów nie odezwał się ani słowem. Wszyscy rozumieli, co się dzieje w duszy tego człowieka, który był o krok od wymarzonej wolności, a teraz wszedł do obmierzłej celi więziennej z głuchą i zimną rozpaczą.
Drużynin podszedł do pryczy i z brzękiem łańcuchów rzucił się na posłanie. Długo nie ruszał się wcale, a gdy przekonał się, że wszyscy już usnęli, schwycił się oburącz za głowę i zaczął łkać, wcisnąwszy twarz do poduszki, aby nie jęczeć, nie krzyczeć, nie szaleć z bólu i zawiedzionej nadziei.
Nazajutrz, gdy sala Nr. 1 w skupionem milczeniu patrzyła na Drużynina, oczekując od niego szczegółów nieudanej wyprawy, on rzucił tylko jeden krótki frazes:
— Małajka — wyżeł![3]
Ta wiadomość z szybkością błyskawicy obleciała całe więzienie i wkrótce już wiedziano, że władze w nagrodę przeniosły Małajkę na posadę kucharza u dozorców i jakoby miały go zwolnić zupełnie. W salach i mniejszych celach aresztanci zbierali się gromadkami i nad czemś się naradzali.
Wreszcie wszystko się uspokoiło, a Drużynin już obojętnym głosem opowiadał o swoich przejściach podczas nieudanej ucieczki.
O zwykłej godzinie więźniów wypuszczono na przechadzkę. Jak zwykle, tłumnie wybiegli ludzie na podwórze, chociaż wprawne oko dozorców dojrzeć mogło niezwykłe ich podniecenie.
Gdy aresztanci przechodzili przez podwórze, kierując się ku zagrodzie, z kuchni dozorców wybiegł Małajka, dążąc do lodowni. Tłum w okamgnieniu otoczył go i porwał do zagrody, żartując i łagodnie z nim rozmawiając.
Nastraszony Małajka już zaczął się uspokajać, gdyż nie spostrzegł aresztantów ze zdradzonej przez niego sali, groźnych „Iwanów“. Naraz zbladł, gdyż ujrzał ich wychodzących z głównego gmachu. Chciał krzyknąć, wołać o pomoc, lecz jeden z aresztantów zarzucił mu na głowę swoją kurtkę, a inni otoczyli go kołem i ukryli przed oczami dozorców.
Po chwili ściągnięto mu kurtkę z głowy. Małajka zadrżał. Przed nim stał Łapin i zimnym wzrokiem wpatrywał się w wylęknioną twarz zdrajcy.
— Boisz się? — szepnął złowrogo. — Zrozumiałeś, coś zrobił i co cię czeka?...
Zamyślił się na chwilę, a później ciągnął dalej:
— Mógłbym uderzyć cię pod serce i umarłbyś, lecz chcę ci dać możność ratunku. Słuchaj! Jeżeli zdążysz dobiec do tamtej ściany — nikt cię nie ruszy. Jeżeli nie potrafisz — umrzesz...
Nie zdążył jeszcze skończyć, gdy Małajka, roztrącając aresztantów, już mknął w stronę przeciwległej ściany, przeraźliwie wołając na dozorców.
W połowie odległości od ściany, na Małajkę rzucił się wysoki, zwinny jak wąż, aresztant, przezwiskiem Szydło, lecz Tatarzyn, nie zatrzymując się, błysnął nożem. Szydło odrazu zatrzymał się na zgiętych w kolanach nogach i podniósł nad głową obydwie ręce ze zwisającym z nich łańcuchem kajdan. Po chwili zrobił straszliwy skok i z rozmachem opuścił łańcuch na głowę uciekającego zdrajcy. Ten padł, jak rażony piorunem.
Po chwili wszystkie władze więzienne były na miejscu wypadku. Zabitego Małajkę wyniesiono do szpitala; milczącego Szydłę wrzucono do podziemnej celi, gdzie miał oczekiwać przybycia sędziego śledczego; aresztantów zapędzano do więzienia i zamykano za nimi drzwi.
Więzienie przyczaiło się i milczało.
Tak zawsze bywa, gdy surowy wyrok więźniów zostaje wykonany.
Więzienie wszystko wybaczy oprócz zdrady.
Tegoż wieczora wszedł do mojej celi Mironow i po długim milczeniu ostrożnie zapytał:
— Starosto! Czyż zdrada nie jest najpodlejszą rzeczą na świecie?
— Tak! — odparłem krótko.
— Sprawiedliwie mówicie! — szepnął i wyśliznął się z mojej celi.
Lecz „saryn da na kiczku“ na tem się nie skończyła.
W kilka dni później, podczas przechadzki aresztantów, ujrzałem Drużynina już bez kajdan. Jego wygląd zastanowił mnie. Był tak blady, że wydawał się przezroczystym, a oczy pałały mu, jakgdyby płonął w nich jakiś wewnętrzny ogień.
Miał ściągnięte brwi i drżące usta.
— Co wam jest? — spytałem go, zbliżając się do kraty klatki.
— Nie mogę dłużej tak żyć! — szepnął stłumionym głosem. — Dochodzę do kresu...
Po tych niezrozumiałych słowach odszedł i zaczął rozmawiać z Łapinem.
Łapin nagle się zatrzymał, długo, uważnie słuchał przyjaciela, a później zaczął mu coś objaśniać, wskazując na mur przy bramie.
Wkrótce zrozumiałem treść rozmowy.
Gdy termin przechadzki był skończony i aresztanci szli do więzienia, z tłumu powracających wybiegło dwóch. Byli to Łapin i Drużynin. Narazie nie zwrócono na nich uwagi i dozorcy zaczęli dopiero wtedy wołać na nich, gdy obaj podbiegli do muru. Nagle Łapin pochylił się i oparł rękami o mur, a Drużynin wskoczył mu na plecy. Wtedy Łapin wyprostował się i podrzucił towarzysza do góry. Ten schwycił się ręką krawędzi muru i zawisł na nim. Na jedną chwilę zamarł, lecz natychmiast ciało jego wyprężyło się i zaczęło sunąć wgórę. Uczepił się muru drugą ręką. Jeszcze chwila i byłby już poza nim, lecz gruchnęła bezładna salwa; kule z szelestem i trzaskiem uderzać zaczęły o cegły muru.
Drużynin nagle drgnął, wyprostował się i miękko osunął się na ziemię, gdzie leżał już, rozrzuciwszy swe potężne ręce, Łapin.
Tragedja tych dwóch ludzi była skończona. „Odlecieli“ z więzienia na zawsze, bezpowrotnie.