Od szczytu do otchłani/Część trzecia/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Od szczytu do otchłani |
Podtytuł | Wspomnienia i szkice z 40 ilustracjami |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część trzecia Cały tekst |
Indeks stron |
Siedziałem w dużej celi aresztantów kryminalnych i uczyłem ich trudnej sztuki pisania. Szczególnie starannie „rysował“ litery jeden z aresztantów. Nazywał się Szymon Sałow. Był to sędziwy starzec o długich srebrnych włosach i brodzie, czyniącej go podobnym do patrjarchy biblijnego, co zresztą nie przeszkadzało mu być — podpalaczem, recydywistą.
W trakcie nauki usłyszałem jakiś sygnał na korytarzu i po chwili przed zakratowanemi drzwiami celi zatrzymała się grupa ludzi, a śród nich poznałem prokuratora, policmajstra i kilku urzędników.
Drzwi otworzono i urzędnicy weszli do wnętrza.
— Wstać! — skomenderował naczelnik więzienia i, gdy wszyscy się podnieśli, zaczął coś szeptać do siwego, o poważnej twarzy urzędnika w tużurku z oznakami stopnia radcy tajnego. Ten kiwnął głową i rzekł, zwracając się do mnie:
— Dziękuję panu, że się pan zajmuje nauczaniem aresztantów! Jest to dobry, bardzo dobry uczynek!
— Sądzę, że to jest nietyle dobry uczynek, ile poprostu obowiązek, który spełniam, zastępując w tym wypadku rząd, ponieważ nie zwraca on na tę stronę życia więziennego należytej uwagi — odparłem z ukłonem.
Wysoki urzędnik bystro spojrzał na mnie i rzucił, nie zwracając się do nikogo:
— Istotnie mamy jeszcze dużo do zreformowania w tej dziedzinie!
Był to książę Szarinskij-Szachmatow, naczelny inspektor wszystkich więzień rosyjskich, rewidujący je obecnie na Dalekim Wschodzie.
Był on uważany za rozumnego, uczciwego i postępowego urzędnika, czego też nieraz dowiódł.
Książę zaczął rozpytywać aresztantów, czy nie mają jakichkolwiek pretensyj, co do szczegółów ich życia w więzieniu, lecz aresztanci prawie nigdy nie zanoszą na to skarg do władz wyższych, prowadząc o swoje prawa i przywileje walkę wewnętrzną na własną rękę. Gdy jednak książę zapytał, czy niema jakichkolwiek próśb do sądu, wtedy wszyscy sypnęli się do niego, wyciągając „nadrapane“ niesfornem pismem prośby na brudnych skrawkach papieru. To jest już zwykła metoda aresztancka, którą więźniowie nazywają w swoim żargonie „wolynką“, co w tłumaczeniu na język zwykły oznacza „blaga“. Dlaczego tak czynią — niewiadomo, gdyż te aresztanckie prośby nigdy żadnego skutku nie odniosły.
Sekretarz księcia zebrał wszystkie papiery i ruchem obojętnym wrzucił je do teki. Ostatni podszedł do wysokiego urzędnika stary, podobny do patrjarchy, Sałow. Poważnym, jakimś tajemniczym głosem zaczął opowiadać mu o swojej sprawie, dowodząc, że stał się ofiarą pomyłki sądowej. W słowach i głosie „patrjarchy“ było tyle rozumu i szczerości, że Szirinskij zaczął wypytywać go o szczegóły jego sprawy, coś przytem zapisując do notatnika. Aresztant opowiadał, robiąc odpowiednie ruchy rękami i coraz bardziej się zapalając, ocierając łzy i bijąc się w piersi.
Zapisawszy najważniejsze szczegóły opowiadania Sałowa, książę zwrócił się do prokuratora i rzekł:
— Chcę osobiście przejrzeć całą sprawę tego szanownego staruszka.
— Słucham! — odezwał się prokurator.
— Niech Bóg stokrotnie pana naczelnika wynagrodzi! — wybuchnął rozrzewniony Sałow, chwytając księcia za rękę i usiłując ją ucałować. — Ojcze! dobroczyńco! obrońco nieszczęśliwych! opiekunie niewinnie cierpiących!...
„Patrjarcha“ zaczął głośno szlochać.
Szirinskij z asystą wyszedł, skinąwszy wszystkim głową na pożegnanie.
W kwadrans później do cel i sal zaczął zaglądać strwożony naczelnik więzienia i pytać, czy książę nie zostawił tu swego pugilaresu z pieniędzmi i dokumentami. Jednak nigdzie zguby nie odnaleziono.
Gdy zmieszany i niezadowolony książę, opuszczając więzienie, przechodził przez podwórze, kierując się wraz ze świtą ku bramie, „szanowny staruszek“, Sałow, podbiegł do okna i, cisnąwszy pugilares, krzyknął przeraźliwym głosem:
— Łap swój pugilares, psie ślepy! Ciu! Ciu!..
To „ciu“ odrazu zapaliło wszystkich więźniów. Zewsząd ozwały się te „ciu“, któremi aresztanci wyrażają swoją nienawiść i pogardę dla władz. Więzienie zamilkło dopiero wtedy, gdy za odchodzącym, okradzionym dygnitarzem zamknęła się furtka bramy więziennej.
Później dowiedziałem się, że „szanowny staruszek“ wyrzucił tylko sam pugilares, całą jego zawartość, a więc pieniądze i dokumenty pozostawiwszy sobie. Ale „patrjarcha“ był wielkim mistrzem, i Szirinskij dopiero w hotelu przekonał się, że został doszczętnie okradziony, gdyż Sałow wyciągnął mu zegarek z dewizką i brylantową spinkę z krawata. W więzieniu, naturalnie, nikt z władzy nie wiedział, kto dokonał kradzieży. Zarządzono rewizję, lecz bez rezultatu, gdyż aresztanci potrafiliby z pewnością bez śladu ukryć nawet skradzioną lokomotywę, a cóż dopiero jakieś pieniądze, zegarek i szpilkę! Ruchome, niby klawisze fortepianu, cegły ścian i wypiłowane i sklejone chlebem kawałki desek w podłodze czynią tyle skrytek!
Tak podstępnie i niegodziwie postąpił nasz „szanowny staruszek“, „patrjarcha biblijny“, Sałow z poważnym, sędziwym i liberalnym księciem Szirinskim-Szachmatowem. W kilka lat później, będąc w Petersburgu, przeczytałem w dziennikach, że w jakiemś małem miasteczku zaaresztowano księcia Szirinskiego, który pożyczał u obywateli i władz pieniądze i nie oddawał długów.
Niewypłacalny książę, jak podawały dzienniki, okazał się... samozwańcem. Wtedy wstała w mojej pamięci cela aresztancka i stylowo-biblijna postać Sałowa, bijącego się w piersi, łkającego i całującego po rękach księcia.
— Toś ty, stary wygo więzienny — myślałem — „wyleciał“ z więzienia i ukrył się pod osłoną skradzionych u księcia dokumentów?
Widziałem przed sobą, jak żywą, drwiącą i roześmianą twarz Sałowa, mego „ucznia“ — coprawda, nie z tej dziedziny, w której on był wielkim mistrzem, przeszedłszy „akademję“ więzienną.
Mniej więcej w tym samym czasie mieliśmy w naszem więzieniu jeszcze jeden zabawny a tajemniczy wypadek. Do więzienia przywieziono dziwną parę. On — piękny, rasowy mężczyzna o wspaniałych, wielkoświatowych ruchach, już niemłody, o zwiędłej, zblazowanej twarzy, ona — młoda, przystojna, wesoła kobieta. Jego umieszczono w celi pozostających pod śledztwem, ją — w sali aresztantek.
Od dwóch przyjaciół, odwiedzających mnie w niedzielę, dowiedziałem się, że jest to bardzo zagadkowa para, która zwróciła na siebie uwagę policji nadzwyczaj szerokim i wspaniałym trybem życia. Żadnych poszlak bezpośrednich nie było, lecz policja śledziła ich, jeżdżąc po świecie za tą bardzo ruchliwą parą. Wreszcie pierwszy raz potknęli się w Moskwie, gdzie mieszkali w najlepszych hotelach i wydawali ogromne sumy pieniężne. Raz jeden tylko, płacąc olbrzymi rachunek za brylanty, tajemniczy arystokrata zaproponował akcje jakiegoś zagranicznego przedsiębiorstwa. Kupiec przyjął akcje, lecz, sprawdziwszy na giełdzie, dowiedział się, że są one oddawna wycofane z obiegu. Tymczasem bogata para ulotniła się z Moskwy, a wtedy rozpoczął się pościg. Zatrzymano tajemniczych miljonerów w Charbinie. Przy nich, oprócz stosów przeróżnych bagaży, znaleziono dwie duże walizy skórzane, wypchane akcjami. Ich właściciel ze zdumieniem przyjął wiadomość o areszcie i żądał sprawdzenia realności posiadanych przez niego akcyj.
Śledztwo miało trwać bardzo długo, gdyż sąd powołał ekspertów z petersburskiej i zagranicznych giełd, a elegancka para tymczasem z nonszalancką swobodą przebywała w więzieniu. Ta „ruchoma giełda“, jak nazywano tajemniczych więźniów, miała paszporty cudzoziemskie, wydane, zdaje się, w Meksyku. Elegancki pan i jego towarzyszka biegle mówili wszystkiemi językami, byli dowcipni i zawsze weseli. Zagadkowe walizy leżały w biurze więzienia, opieczętowane i strzeżone.
Pewnego razu w więzieniu zjawił się urzędnik w towarzystwie policjanta i doręczył naczelnikowi pismo, żądające natychmiastowego wysłania „cudzoziemców“ do prokuratora. Po chwili wsadzono ich do powozu i razem z urzędnikiem i policjantem odjechali. Gdy jednak zbyt długo przeciągała się ich nieobecność, naczelnik więzienia zatelefonował do prokuratora, z zapytaniem, kiedy ma się spodziewać powrotu aresztowanych. Prokurator odpowiedział, że nic o odstawieniu tych ludzi do jego biura nie wie, gdyż żadnego rozporządzenia nie wydawał. Wtedy się wykryło, że cała sprawa z wywiezieniem „cudzoziemców“ była zainscenizowana przez wspólników.
Pod kołdrą eleganckiego pana znaleziono list, w którym radził władzom nie puszczać w obieg akcyj, gdyż są bardzo przestarzałe i spieniężenie ich wymaga wielkiego sprytu, o który nie podejrzewa on prokuratora.
Istotnie wkrótce ekspertyza dowiodła, że akcje są albo przedawnione, albo były wypuszczone kiedyś przez dawno nieistniejące przedsiębiorstwa. Gdy o tem dowiedziano się w więzieniu, zręczni aresztanci podpruli walizki i wykradli sporo akcyj, któremi potem grali w karty i w warcaby, a na podwórzu wszędzie poniewierały się udziały przedsiębiorstw brazylijskich, meksykańskich, afrykańskich, nowozelandzkich, niemal takich, których zarządy i kopalnie znajdują się na księżycu.
Wesoła para znikła jak kamfora, a o tej „ruchomej giełdzie“ więzienie długo nie mogło zapomnieć.
Niedługo potem miałem spotkanie ze starym znajomym. Przyprowadzili go wraz z całą grupą aresztowanych Gruzinów. Gdy po zarejestrowaniu wszystkich w kancelarji, wyszli na podwórze na przechadzkę, jeden z Gruzinów zbliżył się do mnie i zawołał:
— Nieładnie zapominać o starych znajomych! Jestem książę Eristow.
Nazwisko to znałem oddawna, lecz nie mogłem sobie narazić przypomnieć osobistości.
— Nie przypominam sobie pana! — odparłem. — Znałem kilku Eristowów w Petersburgu.
— Tego Eristowa — rzekł, uderzając się w piersi i śmiejąc się głośno, — poznał pan w innem miejscu!
Spojrzał na swoich towarzyszy, którzy uśmiechali się, patrząc na mnie.
— Nie pamiętam! — powtórzyłem.
— Czyżby pan zapomniał tych „dżygitów“ w starym szybie, niedaleko od brzegu Sungari, których pan wykurzył z jamy piroksyliną, jak jaźwców?
Mówiąc to, Gruzin zanosił się od śmiechu.
Przypomniałem sobie „elfów“, z któremi postąpiłem niebardzo grzecznie, chociaż, coprawda, pierwsi strzelali do mnie i moich ludzi.
— Aha! Już sobie przypominam! — zawołałem ze śmiechem.
— Wszyscy tu zebraliśmy się! — zauważył Eristow. — Ja, Gogio, Nawadze i... pan. Dziwne spotkanie!
— Istotnie dziwne! — zgodziłem się. — Ale co panów tu sprowadziło? Z pewnością jakieś nieporozumienie, o którem wtedy wspominaliście mi panowie?
— Hm! hm! — mruknął Eristow. — Oskarżają nas o to, że zorganizowaliśmy napad na kasjera w Charbinie.
— Na tego, co szedł z żołnierzem i niósł worek z pieniędzmi.... kasjera zabito, a worek przerzucono przez płot, gdzie znikł bez śladu? — pytałem.
— Tak! A pan i to wie?
— Na własne oczy widziałem ten wypadek — odparłem. — Pamiętam nawet postać napastnika...
Zacząłem bacznie przyglądać się wysokiej, zgrabnej jak topola, figurze Eristowa. Uśmiechnął się, spuścił oczy i rzekł.
— Różnie bywa na świecie...
Często rozmawiałem z temi „dziećmi wolnego Kaukazu“. Tchnęło od nich siłą i świeżością gór, gorącem słońcem i niepohamowaną śmiałością — cechami ludzi wolnych. Niedługo posiedzieli w więzieniu — „wylecieli“. A jak to uczynili — zasługuje na opowieść.
Późno w nocy do dużej celi, w której umieszczono Gruzinów, a gdzie oprócz nich było kilku dawnych aresztantów-recydywistów, pół życia wałęsających się od więzienia do więzienia, wprowadzono nieznanego człowieka, lat 25. Wysoka, zwinna postać zdradzała niepospolitą siłę, lecz młodzieniec miał wygląd milczący i nieśmiały.
Mieszkańcy celi powitali go nieprzyjaźnie.
— Jakiś „szczupak“[1] — zadecydowali. — Wsadzić takiego do nas, „rzetelnych“ aresztantów! No, no!... pokażemy mu, towarzysze, gdzie pieprz rośnie! — szepnął ogromny, niby z kamienia wyciosany, koniokrad Ruzia, porozumiewawczo patrząc na resztę aresztantów.
Wszyscy jak na komendę podnieśli się i zaczęli nieznacznie otaczać „szczupaka“, skromnie siedzącego na końcu ławki. Tylko Gruzini pozostali na swoich pryczach.
Nagle siedzący skromnie młodzieniec podniósł głowę, zmrużył ciemne oczy i zapytał głosem drwiącym a dźwięcznym:
— Na kogo zamierzacie napaść? Na mnie? Na Dymitra Jastrzębia?
Mówiąc to, podniósł się i dumnie się wyprostował:
— Patrzcie! Spróbujcie teraz — rzucił z pogardą i, schyliwszy się, ze zdumiewającą łatwością podniósł do góry długą, ciężką ławę i zamachnął się nią.
— Wszystkich wytłukę zato, że Jastrzębia nie poznaliście, zielone djabły! — zawołał, wybuchając głośnym śmiechem.
— Nie wolno się bić! — krzyknął dozorca, podchodząc do drzwi.
Jastrząb spojrzał na niego i z siłą cisnął ławą we drzwi. Zahuczało w powietrzu od potężnego rozmachu, wiatr wionął w celi, a drzwi żałośnie skrzypnęły pod ciosem.
Dozorca gwizdnął, przybiegli żołnierze i wyprowadzili aresztanta za karę do podziemnej celi. Jastrząb nie opierał się, opuszczał celę spokojnie, lecz na progu zatrzymał się i rzekł z ukłonem:
— Żegnajcie! Nie wypada takim hetmanom, jak ja, pozostawać z robakami.
Odprowadzony głębokiem milczeniem celi, pewnym krokiem wyszedł z dumnie podniesioną głową.
Długo milczeli zdumieni aresztanci. Wreszcie Ruzia drżącym głosem szepnął:
— Więc to Jastrząb? Zupełnie chłopak jeszcze...
Inny aresztant zawołał radośnie:
— Jastrzębiem, niby djabłem przez trzy lata na całym Uralu straszono ludzi! Nikt nie mógł go złapać! Grasował po całej Rosji!
Długo jeszcze opowiadali sobie aresztanci o legendarnym prawie bandycie, za jakiego uchodził Jastrząb.
Po paru dniach wprowadzono go zpowrotem do celi, gdzie siedział Eristow z towarzyszami — Gruzinami.
Aresztanci witali Jastrzębia z głębokiem uszanowaniem.
— Aha! — uśmiechnął się. — Tak — to rozumiem!
Kilka dni zrzędu widywałem tego herszta bandytów, rozmawiałem z nim i przyglądałem się mu. Bardzo grzeczny w rozmowie, miękki w ruchach, nie zdradzał żadnego wzruszenia, zachowując zupełny spokój. Jednak był to pozorny spokój, spokój tygrysa zamkniętego w klatce.
Leży ten wspaniały drapieżnik, wyciągnąwszy potężne łapy i dumnie podniósłszy głowę, a jego jarzące się, okrągłe, żółte oczy, nie mrugając, patrzą wdal, nie widząc ani żelaznych sztab klatki, ani dozorców, ani tłumu widzów. Gdy przypadkowo padną na człowieka jego czarne, jak szczeliny w żółtym berylu, źrenice, wydać się może, że przebija wszystko swym wzrokiem i przez ciało ludzkie widzi ciemną knieję rodzimą, i rwie się do niej.
Tak patrzał na towarzyszy, dozorców i więzienie Jastrząb. Dusza jego, nieokiełznana i dzika, rwała się do wolności. Co tam pozostawił za sobą? Namiętny pociąg do niebezpiecznych przygód, których potrzebowała, jak pokarmu, jego burzliwa natura? A może widział w swoich marzeniach sad, pełen drzew wiśniowych, i ją, umiłowaną całym żarem młodego serca?
Jastrząb uważnie przyglądał się mieszkańcom celi. Nareszcie uczynił wybór.
Podszedł do grupy Gruzinów i szepnął:
— Chcecie „lecieć“?..
— Bardzo! — odpowiedział za wszystkich Eristow. — Niebardzo „pochwalą“ nas na sądzie...
— No, to — jazda! Słuchajcie...
Długo pocichu naradzali się aresztanci, a po kolacji Jastrząb podchodził pokolei do każdego towarzysza swojej celi i powtarzał jedno i to samo.
— Ja z Gruzinami uciekam. Dziś zaczynamy pracę. Musicie pomagać i milczeć!
Zaglądał w oczy i odchodził.
Tejże nocy rozpoczęto robotę. Jastrząb znał miejsce, gdzie były przez kogoś podpiłowane deski w podłodze i, położywszy zamiast siebie na pryczy — swoje ubranie i, przykrywszy je kołdrą, wlazł pod podłogę. Wkrótce aresztanci usłyszeli ciche uderzenie małej, ostrej łopatki i szmer osypującej się ziemi. Jastrząb „rył“. Przerywał robotę tylko wtedy, gdy słyszał uderzenie w podłogę, co oznaczało zbliżanie się dozorcy do drzwi celi. Przed świtem Jastrząb zaczął wysypywać pod pryczę wydobytą ziemię, wynosząc ją w dwóch workach. Gruzini mu pomagali starannie. Najtrudniejszą rzeczą było niepostrzeżenie wynieść z celi ziemię, wydobytą w nocy. Część jej wsypywano do „paraszy“, a dwóch najtęższych aresztantów wynosiło ją, udając, że jest bardzo lekka. Resztę ziemi wszyscy aresztanci zgarniali do kieszeni, zanadrza, do zawiniątek, schowanych pod ubraniem, i podczas przechadzki nieznacznie rozsypywali ją potrochu na podwórzu.
Co noc trwała ta podziemna, krecia robota. Jastrząb prowadził podkop pod fundamenty, opuszczając się na znaczną głębokość pod ziemię, a później podnosząc się znowu ku powierzchni, kierując tunel za mur ku istniejącemu stokowi kanalizacyjnemu, wychodzącemu na brzeg rzeki.
Praca z każdym dniem stawała się coraz trudniejsza, gdyż pracować wypadało prawie bez powietrza. Ludzie się zmieniali co kilka minut i powracali z podkopu wycieńczeni i osłabli. Po kilku dniach — nie mogłem poznać Gruzinów.
Mieli szare twarze, koloru ziemi; blade wargi, chorobliwie błyszczące oczy, a drżące ręce świadczyły o ciężkiej i wyczerpującej pracy.
Gdy wypytywałem Eristowa o przyczynę jego wyglądu, wtedy właśnie z całem zaufaniem opowiedział mi o wszystkiem i prosił o wyprawienie listu na wypadek, jeżeli zginie podczas ucieczki.
Gruzini po kilku dniach zupełnie osłabli. Pozostał tylko Jastrząb. Pracował za wszystkich, inni mu tylko pomagali, wyciągając worki z ziemią i ukrywając ją pod podłogą i pod pryczą. Lecz nie wytrzymał i Jastrząb. Pewnej nocy wczołgał się do tunelu, ciągnąc za sobą sznur z uwiązanemi doń dwoma workami, jak na „nieskończonym pasie“.
Czołgał się w zupełnej ciemności, aż ujrzał zdaleka światełko. Była to kieszonkowa latarka elektryczna, paląca się w końcu kanału. Leżąc na piersiach, Jastrząb ostrą łopatką, jakiej używają murarze, rył ziemię, a ona czarnemi wężykami obsypywała się pod niego. Napełnił worek i szarpnął za sznur. Worek, ciągniony przez towarzyszy, z cichym szelestem znikł w podkopie; na jego miejsce przysunął się nowy, pusty. Długo pracował Jastrząb, lecz coraz głośniej i ciężej oddychał i coraz powolniej wbijał łopatkę w wilgotną ziemię. Aresztant nie wiedział, że z nosa i uszu dawno płynie mu krew, mieszając się ze spływającym z ciała potem. Nagle poczuł, że ktoś z całej siły uderzył go w głowę. W oczach natychmiast zapaliły się złowrogie, gorące ogniki, zgasły i znowu zapaliły się, kręcąc się i wirując dokoła. Chciał się odwrócić i zasłonić od nowego razu lub odbić go, lecz coś ścisnęło go za gardło i zaczął charczeć. Łopatka wypadła mu z rąk, otworzył oczy i ujrzał tylko oświetlony latarką kawałek ściany.
Tymczasem w celi aresztanci szeptali do siebie z podziwem:
— Mocarz ten Jastrząb! Tyle czasu pracuje i nie wychodzi z podkopu!
Wynurzały się z mroku torby, pełne ziemi, i jakimś ponurym lękiem tchnęło od tych milczących gońców, wysyłanych przez człowieka, co się wdzierał coraz głębiej i głębiej we wnętrzności ziemi.
Nagle Eristow zauważył, że Jastrząb dawno nie daje sygnału, aby wyciągnąć napełniony worek. Targnięto za sznur, lecz odpowiedzi nie było.
— Zemdlał z braku powietrza! — domyślili się Gruzini. — Musimy go wyciągnąć.
Przy pomocy dodatkowego sznura, uwiązanego zwykle do nóg pracującego pod ziemią, wydobyto Jastrzębia i przywrócono go do przytomności. Jednak już wkrótce wczołgał się znowu w wąską norę, gdzie wraz z małą latarką świeciła mu nadzieja i wolność.
Prawie miesiąc pracowali tak ludzie-krety. Nareszcie podkop połączono z główną arterją kanalizacji więziennej. Pamiętam, że już spałem, gdy rozległ się trzask łamanych prycz, krzyki, wycie rozwścieczonych ludzi, nawoływania i gwizdki dozorców i tupot nóg zbiegających się żołnierzy. Wprawne ucho wyczuwało jednak „wołynkę“, — sztucznie zaaranżowaną awanturę. Domyśliłem się, że ma się w tej chwili odbywać ucieczka, i nie omyliłem się!
Tejże nocy podczas straszliwego hałasu, który podniosła cela Gruzinów, a z nią, jak zwykle, całe więzienie, Jastrząb, Eristow i jego towarzysze „wylecieli“ poza mury więzienne.
Miał przeczucie Jastrząb, ten „książę więzienia“, gdy powiedział do aresztantów:
— Żegnajcie! Nie wypada takim hetmanom, jak ja, pozostawać z robakami.
Zbiegów zaraz nie złapano, gdyż nazajutrz podczas przechadzki aresztantów przez mur przerzucono drewnianą litrową baryłkę ze spirytusem. Na jednej stronie baryłki było wydrapane nożem słowo „Kaukaz“, a na drugiej zamaszysty podpis:
„Jastrząb“.
Baryłka nie doszła do rąk aresztantów, gdyż podniósł ją stojący na warcie żołnierz i zaniósł do kancelarji więzienia. Były to bilety wizytowe rycerskich Gruzinów — książąt kaukaskich i groźnego wodza bandytów, „księcia więzienia“.