Od szczytu do otchłani/Część trzecia/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Od szczytu do otchłani
Podtytuł Wspomnienia i szkice
z 40 ilustracjami
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ CZWARTY.
MIŁOŚĆ W KAJDANACH.

Wszędzie, gdzie się mogą spotkać mężczyzna i kobieta, czy to w wielkich, pięknych miastach, czy na samotnej wyspie, czy nawet w więzieniu, gdzie w dzień i w nocy rozlega się brzęk kajdan, — przylatuje skrzydlaty Eros, piękny Kupido, uzbrojony w łuk i strzały. Wypuszcza je w serca ludzi, niebaczny na to, co niosą te słodkie pociski — radość i szczęście, czy mękę i rozpacz.
Zadanie swoje spełnia Eros także i w więzieniu, gdzie, oddzieleni od siebie grubemi murami i żelaznemi kratami, pędzą pełne rozpaczy i tęsknoty życie mężczyźni i kobiety, nigdy nie spotykając się i tylko zrzadka mogąc zamienić kilka słów zdaleka.
Mimo to strzały bożka miłości trafiają i tu do celu niechybnie.
Figlarny bożek nie przebiera wcale. Widzi on tylko serce i nie dba o to, czy ciało jest dostatecznie piękne; wypuszcza strzały w ofiarę nawet wtedy, gdy twarz jej jest ospowata lub piegami upstrzona, oczy skośne, a usta brzydko wydęte.
Pewnego wieczora pisałem w swojej celi, gdy nagle usłyszałem hałas na podwórzu, radosne krzyki aresztantów, głosy kobiet, a później — i tak już przez całą noc — świst i rozmowy „telegraficzne“, wystukiwane w ścianę. Całe więzienie jakgdyby się wściekło, stuki i szmery uderzeń w mury biegły ze wszystkich stron, tak, że zrozumieć oddzielnych sygnałów nie mogłem. Zasnąłem, przysłuchując się ciągłemu stukaniu i gwizdkom więźniów.
Rano dowiedziałem się o wszystkiem. Do więzienia przyprowadzono dużą partję kobiet. Były to aresztantki, skazane na dłuższe terminy. Umieszczono je na parterze, pod salą Nr. 1, gdzie siedzieli groźni „Iwany“ i gdzie często urządzałem swój podróżujący uniwersytet, gdyż był to najbardziej zaludniony oddział.
Polewając kwiaty w ogrodzie, przypatrywałem się bardzo zajmującej scenie. Kilka aresztantek usadowiło się przy oknach i głośno rozmawiało z mężczyznami, siedzącymi na wyższem piętrze.
Rozmowy były bardzo poważne, a czasem brzmiały w nich nuty rzewne i rozpaczliwe. Kobiety opowiadały o swojem życiu i o tych ciężkich, tragicznych okolicznościach, które doprowadziły je do więzienia. Czego tu nie było!
Zawiedziona miłość i zazdrość, znęcanie się pijanych, brutalnych mężów, ciężkie warunki materjalne, obawa śmierci głodowej dla siebie i dzieci, zemsta, zwyrodnienie, odziedziczona zbrodniczość, niezadowolenie z życia, szaleństwo chwilowe i zupełnie wyraźne zboczenia psychiczne, nieuleczalna, straszliwa choroba — te grymasy życia codziennego wtrącały kobiety na drogę zbrodni i wrzucały je do więzienia. Aresztantki mówiły smutnemi, szczeremi głosami, jakgdyby na spowiedzi. Niektóre płakały nawet, łamiąc ręce w rozpaczy.
Dla mnie był to obraz tak nieoczekiwany, tak dziwny i wzruszający, że długo nie mogłem przyjść do równowagi.
Przypatrując się temu, co się działo teraz w więzieniu, zauważyłem, że z okien celi „Iwanów“ aresztanci zaczęli spuszczać nadół sznurki z uwiązanemi na nich listami, paczkami papierosów, cukru, kawałkami mydła i innemi upominkami.
Zdołu zapomocą tych samych sznurków wyciągano odpowiedzi na listy i prezenty „dam“: kawałki lustra, wstążeczki, tytuń, czasami nawet tabliczkę czekolady lub karmelek.
Gdy po obiedzie wszedłem do sali Nr. 1 i zaproponowałem pogadankę, jeden z aresztantów podszedł do mnie i rzekł:
— Starosto! Dziś nie to mamy na myśli i... tu...!
Mówiąc to, pokazał na serce.
— Dziś — ciągnął dalej — przyprowadzono do więzienia kobiety. Jest to radosny dzień. W tych ohydnych workach z cegły i kamienia, w tych celach, sto razy przeklętych przez nas, ciężkie, bez jutra, bez nadziei pędzimy życie. Gdy usłyszeliśmy głosy kobiet, które jeszcze nie zdążyły zmienić się w takie potwory, jakie z nas zrobiło więzienie, poczuliśmy jakby prąd świeżego powietrza! Przypominamy sobie nasze rodziny, których z pewnością nigdy w życiu nie ujrzymy. Przenosimy się myślą w inne miejsca, gdzie pozostały nasze matki, siostry, żony i narzeczone... Zjawiła się nadzieja, która oczyszcza dusze, gnijące za temi kratami...
Uśmiechnął się zmieszany i dodał szeptem:
— Dziś już nie trzeba nauki, starosto! Dobrze?
Zaśmiałem się i chciałem już wychodzić, gdy, głośno stukając drewnianą nogą, podszedł do mnie najstarszy w więzieniu aresztant, dawny bandyta, rabujący poczty. Miał około 70-ciu lat, na twarzy nosił piętna Sachalinu, tej wyspy wygnania zbrodniarzy. Były to wyrwane nozdrza, prawie ukryte w gęstych, najeżonych wąsach i brodzie, rosnącej mu niemal z pod oczu. Nazywał się Bojcow, był olbrzymiego wzrostu i kolosalnej siły mimo tak podeszłego wieku.
— Niech pan usiądzie, — mruknął — pogadamy!
Usiadłem, Bojcow długo milczał, wreszcie wskazał na tłoczących się przy oknach aresztantów, którzy rozmawiali z kobietami i komunikowali się z niemi zapomocą sznurków, czyli według więziennej gwary — „telefonów“.
— Czy pan to rozumiesz, starosto!? — zapytał prawie szeptem.
Milczałem.
— Przecież to straszne! — szepnął jeszcze ciszej. — Dorośli, nawet starzy ludzie, a zachowują się, jak żółtodzióby!
Umilkł i zaczął nabijać fajkę.
— Więzienie to sprawia! — mówił dalej stary bandyta. — Pozbawieni wszelkiej radości życia, szukają jej, jak ryba świeżej wody, jak ptak — czystego powietrza, jak kwiat słońca... Gdzież sprawiedliwość? Czy taka kara oczyści, wyleczy? Ludzkość popełnia wielką zbrodnię... wielką!... My, aresztanci jesteśmy „kurzawą ludzką“... Wznosi się i opada kurzawa... To my... — my, których zmełło ciężkie, bezwzględne życie!
Wypuścił długie pasmo dymu i mówił dalej:
— Ludzie nie rozumieją, że nastał czas, aby przestać deptać po upadających ciałach słabszych, aby nie podnosić coraz to nowych kłębów kurzawy. Gdy zaczyna ona zasypywać ludziom oczy, drapać w gardle, ohydną powłoką pokrywać całe ich życie, wrzucają ją do worków z kamieni, do więzień i, uspokojeni, nową kurzawę robić zaczynają, mknąc w szalonym, bezmyślnym pędzie dalej i dalej drogą życia... Dokąd pędzą? Dokąd? — Do przepaści, do dnia zemsty!...
Oczy starego zbrodniarza pałały, ciężko podnosiła się pierś, a słowa padały jak kamienie.
Uważnie słuchałem tego co mówił Bojcow, bo wiedziałem, że były to myśli ludności więzień rosyjskich, pozbawionej wszelkich praw. Z przerażeniem myślałem wtedy o tem, coby się stało, gdyby wszyscy tak myślący wyrwali się nagle za mury więzienne i ujęli w swoje ręce sprawę zemsty.
Los chciał, abym był świadkiem takiego okresu. Stało się to wtedy, gdy bolszewizm powołał do zemsty tę właśnie „kurzawę ludzką“.
Tymczasem życie w więzieniu szło swoim trybem, a przejawy jego były zwykłe i w życiu normalnem spotykane. Kobiet było mało, a mężczyzn około pięciuset, z nich zaś prawie każdy chciał usłyszeć głos kobiety, zwrócony do niego wyłącznie. Stąd powstawały kłótnie, sceny zazdrości, walki, w których posługiwano się nietylko silnemi pięściami, lecz i nożami. Po przybyciu kobiet, szpital więzienny wkrótce zapełnił się rannymi aresztantami. Jednocześnie jednak zauważyłem, że atmosfera stała się czystsza. Już nie rozlegały się bez przerwy w dzień i w nocy dzikie, ohydne wymyślania i przekleństwa. Ludzie mówili glosami cichemi i skupionemi, nie śpiewali brudnych piosenek, nie opowiadali sobie nieprzyzwoitych, tchnących zgnilizną, historyjek. Obecność kobiet dawała się wyczuwać na każdym kroku. Ich oczyszczający i uszlachetniający wpływ na mężczyzn odrazu wydał skutki. O ile aresztanci stali się czystszymi moralnie, o tyle też fizycznie zaczęli więcej dbać o siebie. Rzadko już można było spotkać nieumytych, nieuczesanych, pół-ubranych, zupełnie zaniedbanych osobników. Zdawało się, że się więzienie odrodziło.

Most kolejowy na Sungari w Charbinie.
W tej atmosferze, przed memi oczyma zawiązało się kilka romansów.

Pewnego dnia, siedząc z powodu deszczu w swojej celi, mimowoli podsłuchałem rozmowę takiej treści:
— Już wszystko sobie powiedzieliśmy, Katarzyno! — mówił jakiś aresztant. — Znamy się tak dobrze, jakgdybyśmy dziesięć lat z sobą przeżyli.
— To prawda! — odpowiedział kobiecy głos, — to prawda! Masz dobre, rozumiejące cudzą niedolę, serce...
— Posłuchaj, Katarzyno! — znowu odezwał się więzień. — Skazany jestem na trzy lata, pozostały mi tylko dwa miesiące do końca terminu...
— Szczęśliwy jesteś! — westchnęła Katarzyna. — Ja muszę jeszcze siedzieć tu dwa lata! Długa jeszcze moja męka...
— To nic! — zawołał mężczyzna — wyjdę z więzienia i zacznę pracować... dużo pracować... jestem cieślą, znam swój fach. Teraz, gdy ciebie poznałem, nie chcę już dawnego życia, życia, aby odrazu zdobyć dużo pieniędzy, a później... chociażby do więzienia! Teraz ja już nie taki! Chcę pracować uczciwie...
— Dobrze, sprawiedliwie mówisz, Pawle! — cichym głosem odparła kobieta.
Zapadło milczenie. Widocznie oboje pogrążyli się w swych myślach, jednak wyczuwałem, że rozmowa nie była skończona, i że w sercu tych ludzi ważą się w tej chwili ich losy.
— Katarzyno! — wyrzekł półszeptem aresztant.
— Jestem — odezwała się kobieta.
— Posłuchajcie, co powiem! Życie nas zgniotło i rzuciło tu, do „kiczi“[1]. Przeszliśmy wielką mękę zbrodni, sądu i kary. Możebyśmy zostali na zawsze zgubionymi ludźmi, zbrodniarzami na całe życie... lecz Bóg zechciał, abyśmy się spotkali... i wszystko się zmieniło... wszystko!... Możemy teraz dopomóc sobie wzajemnie, powrócić do życia na wolności i zapomnieć o naszej męce... Chcecie tego?
Aresztantka długo nie odpowiadała, aż wreszcie rzuciła ciche pytanie:
— Jak?
— Bądźcie, Katarzyno, moją żoną! — cichym, poważnym, niby w kościele, głosem odpowiedział mężczyzna. — Rozumiesz? Wyjdę z więzienia i zażądam ślubu...
— Wypuszczą mnie dopiero za dwa lata... — szepnęła z rozpaczą Katarzyna.
— Nic to! — odezwał się radośnie więzień. — Będę czekał, pracował, przygotowywał nasz dom na wasze przyjście... No, jakże? Czy zgoda?
— Dziękuję wam, Pawle, w imię Boga, dziękuję! — szeptać zaczęła aresztantka i po chwili już przez łzy zaczęły się jej rwać słowa: — Poczciwe, dobre, „białe “ macie serce!.. Życie za was oddam!.. Myślałam, że zginę tu... wyście mi rękę podali... ratujecie!.. Pawle... Pawle!
W tej chwili ktoś głośno krzyknął:
— Woda na herbatę! Wychodzić do kuchni.
Rozmowa się urwała. W dwa miesiące później w cerkwi więziennej odbyła się uroczystość. Zwolniony po odbytym terminie kary, aresztant Paweł Riazanow brał ślub z Katarzyną Gulajewą. Mąż po ceremonji ślubnej odszedł i z hałasem zatrzaśnięto za nim żelazną furtkę bramy, żona pozostała w celi więziennej, lecz była cicha, promienna i skupiona.
Paweł co niedziela odwiedzał ją, przynosił jedzenie i upominki i z dumnemi błyskami w oczach pokazywał jej spracowane, twarde dłonie.
— Ci ludzie nie zginą! — myślałem radośnie. — Więzienie nie pożre ich i pozostanie za nimi, jak zmora dawno minionej nocy...
Może być, że ta para, skojarzona przez niedolę i mękę, była później bardzo szczęśliwa?
Gdy aresztantki i aresztanci już się zapoznali zapomocą „telegrafu“ i „telefonu“, zaczęła się część druga romansów więziennych. Zjawiła się chęć zobaczenia się nawzajem. Pomysłowość aresztancka przyszła natychmiast z pomocą.
Spostrzegłem wkrótce, że wszyscy byli zaopatrzeni w zwierciadła. Mężczyźni kręcili w ręku odłamki lustra, kobiety siedziały na oknach też z lustrami. Rozpoczęły się oględziny. Kobieta umieszczała się z lusterkiem tak, żeby aresztant swoim kawałkiem szkła mógł przyłapać jej odbicie w lustrze. Zaczynały się uśmiechy, kokieterja, flirt, posyłanie sobie nawzajem pocałunków, śmiechy i westchnienia. Bożek miłości fruwał z celi do celi, z sali do sali, wypuszczając strzałę po strzale.
Wiem z własnych spostrzeżeń i z opowiadań aresztantów, że niejedno prawdziwie szczęśliwe i uczciwe małżeństwo zawiązało się w więzieniu i przetrwało nieraz bardzo ciężkie próby na wolności, gdzie ludzie walczą o swój byt i nie oglądają się za tymi, którzy, upadłszy, usiłują się podnieść i dążyć za resztą.
Jednak romanse więzienne niezawsze miały tak pogodne zakończenie. Pamiętam jeden bardzo interesujący, z różnych punktów widzenia, wypadek. Kiedyś w lecie przyprowadzono kobietę. Zabiła męża i sama się oddała w ręce sądu. Na czas śledztwa, zamknięto ją w osobnej celi w naszem więzieniu. Kobieta ta pochodziła z bogatej rodziny kupieckiej, a była bardzo piękna, wysoka, o wiotkiej i zgrabnej figurze, z koroną płowych włosów na głowie. Twarz miała łagodną i bardzo smutną. Patrzyła wprost przed siebie szeroko otwartemi, niby zdziwionemi, szafirowemi oczami. Gdy ujrzałem ją po raz pierwszy, wydała mi się niezupełnie normalna. Nie jestem jednak pewny, czy tak było w rzeczywistości. Z powodu swej piękności, a może dlatego, że ktoś zapłacił naczelnikowi więzienia, pozwolono jej spacerować w zagrodzie dla aresztantek cały dzień. Korzystała z tego prawa i ciągle można było ją obserwować, jak zlekka się kołysząc, chodziła z kąta w kąt zagrody, zamyślona, uśmiechająca się smutnie do swoich myśli.
Aresztanci zaczęli ją nagabywać, chcąc nawiązać znajomość z nowoprzybyłą. Lecz ona z przerażeniem patrzyła na kraty więzienne z wyglądającymi z poza nich aresztantami i milczała.
— Dumna jakaś pani!.. — zadecydowali więźniowie i więcej już na nią nie zwracali uwagi.
Pewnego razu, gdy przechadzała się w klatce, podszedł do niej naczelnik więzienia i długo z nią rozmawiał. Kobieta, dawno nie widząc ludzi kulturalnych, ucieszyła się, rozgadała i nawet raz głośno się zaśmiała. To ją zgubiło.
Aresztanci złowrogiemi oczyma przypatrywali się spacerującej parze, a gdy naczelnik więzienia, pożegnawszy się, odszedł, zerwała się burza przekleństw i straszliwych wymyślań i obelg.
Przestraszona kobieta wybiegła z zagrody i uciekła do swojej celi.
Nazajutrz, gdy aresztanci byli na przechadzce, nieznajoma weszła do swojej klatki i, zbliżywszy się do krat, śmiało podniosła głowę i zapytała smutnym, dźwięcznym głosem:
— Czemu wczoraj tak strasznie skrzywdziliście mnie? Za co?
Aresztanci, zmieszani, milczeli, aż nagle jeden z Gruzinów, Mikoładze, podbiegł do krat i krzyknął z wściekłością:
— Dla nas jesteś dumna, a dla kata, dla naczelnika więzienia, to nie!
Krzyknąwszy to, cisnął w nią kamieniem. Kobieta zachwiała się i schwyciła za serce. Więźniowie polityczni pobiegli jej na pomoc, lecz aresztanci już odeszli od kraty. Zemsta została dokonana i nikt już na jej ofiarę nie zwracał uwagi.
Nikt, oprócz jednego.
Był to nowy obywatel więzienia, groźny jak najdrapieżniejszy ptak, podobny nawet do drapieżnego ptaka z przezwiska, z wyrazu oczu, z ostrych rysów i ruchów — ociężałych a potężnych zarazem.
Nazywał się Orzeł, a niedawno był wodzem bandytów, grasujących nad Amurem. Chodził w kajdanach, skuty na rękach i nogach, i spodziewał się wyroku śmierci. Lecz sąd zwlekał z jego sprawą, prowadząc śledztwo w różnych miastach, gdzie wynajdywał krwawe ślady działalności Orła.
Orzeł, zamknięty w osobnej celi, godzinami stał, trzymając się kraty okna, i nie spuszczał oczu z pięknej kobiety. Tego dnia, spotkawszy Gruzina, który cisnął w nią kamieniem, zrzucił go z klatki schodowej, a ten spadł z połamanemi żebrami.
— To od Orła, za nią! — krzyknął zgóry groźny aresztant, dzwoniąc kajdanami, i spokojnie poszedł do kuchni po wodę.
Napad na nieznajomą kobietę pobudził aresztantki, które też czuły się obrażone dumą „pani“. Zaczęły się drwiny, drobne przykrości i prześladowania. Kilka starych aresztantek rzuciło się kiedyś na nią i dość poważnie poraniło. Wtedy władze więzienne przeniosły ją do osobnej celi drugiego piętra. Przez kilka dni nikt jej nie widział. Nie wychodziła na przechadzkę i nawet nie zjawiała się w kuchni po wodę. Daremnie Orzeł wyglądał jej z poza krat swojej celi, daremnie oczekiwało więzienie swojej ofiary, aby krzykiem „ciu!-ciu!“ Wyrazić pogardę i nienawiść tej, która była w szczególnych łaskach u władz.
Smutna kobieta znikła, chociaż wszyscy wiedzieli, że pozostaje w więzieniu.
Była burzliwa noc. Czarne, ciemnemi chmurami powleczone niebo co chwila rozdzierały olśniewające błyskawice. Huk grzmotów wstrząsał gmachem więziennym. W naturze zaczaiła się trwoga, a jakieś niespokojne przeczucie zgrozy zakradło się do duszy więźniów. Orzeł spojrzał na czarne niebo, na przeszywające go błyskawice i zaczął chodzić po celi. Sam nie wiedząc o tem, chodził coraz szybciej, prawie się miotał, jak dziki zwierz w klatce. Nagle zatrzymał się i spojrzał przez drugie okno, do połowy zabite deskami. Nigdy tam nie zaglądał, bo wychodziło w kąt podwórza i miało o jakie dziesięć kroków przed sobą ścianę przeciwległej oficyny z zasłoniętem deskami oknem. Teraz desek nie było, okno było zawieszone białą firanką, czy prześcieradłem, a przez zasłonę widać było światło w celi.
Orzeł stał i patrzał.
Na tle oświetlonej z wewnątrz firanki zjawił się cień. Orzeł widział, że ktoś chodzi, zarzuciwszy ręce na głowę. Naraz cień zbliżył się do okna i wtedy Orzeł rozpoznał kobietę. Przeczucie czy instynkt kazały mu wejść na pryczę i twarz przycisnąć do szyby. Jednak deski przeszkadzały więźniowi. Uchwycił je swemi potężnemi dłońmi i ze zgrzytem zardzewiałych gwoździ jął odrywać jedną po drugiej. Przywarł twarzą do szyby i patrzył na przeciwległe, oświetlone okno. Kobieta powolnemi ruchami wyjęła szpilki z włosów, które natychmiast, niby wspaniały płaszcz, spadły jej na ramiona i plecy.
Orzeł wydał cichy, radosny okrzyk. Poznał smutną kobietę, którą skrzywdzili aresztanci. Więzień, dzwoniąc kajdanami, otworzył okno, długo wpatrywał się w jasną plamę na sąsiedniej ścianie, chociaż cień kobiety dawno już znikł.
Orzeł jakiś czas czekał, a gdy się przekonał, że kobieta już się nie pokaże, zaczął śpiewać.
Była to ponura, monotonna pieśń, podobna do szelestu deszczu lub do szmeru jesiennego wiatru w suchych krzakach. Śpiewał o szerokiej rzece, o czółnach bandytów, o potyczkach, pościgu i ucieczce, niby jękiem opowiadał o życiu więziennem, a później coraz głośniej i dźwięczniej jął śpiewać o marzeniach nieziszczonych, o dawno minionej miłości. Coś żywiołowego, a zarazem pięknego było w tej pieśni bandyty. Zdawało się, że jakaś fala, potężna wezbrała mu w piersi i bije o mury więzienne. Nagle urwał pieśń i zaczął gwizdać. Z szerokiej piersi tego nawykłego do rzek, lasów i stepów człowieka płynął cichy, drżący świst, pełen rozmarzenia i rzewności, lecz dźwięki stawały się coraz mocniejsze i silniejsze, aż zmieniły się w nieprzerwaną melodję, namiętną, dziką i gorącą...
Była to miłość, tęsknota za umiłowaną kobietą, było to wołanie potężne, rozkazujące, wszechwładne.
Usłyszała je kobieta z celi naprzeciwko. Nieprzeparta wola bandyty pociągnęła ją ku oknu, uchyliła firanki i ujrzała jego oczy, pełne żądzy, zachwytu i błagania.
Urwał się świst. Orzeł wyciągnął do kobiety skutą rękę i szepnął:
— Nie mogę już nie widzieć ciebie, nie mogę!
Kobieta milczała, on wciąż szeptał:
— I tacy jak ja kochać mogą... może głębiej i goręcej niż ci... ludzie z wolności. Słyszysz?
— Smutno mi... — rzekła kobieta.
— Co ci jest? Powiedz! Ulżyj duszy! Ja wszystko zrozumiem... bo sam przeszedłem mękę ogniową... i kocham... — szepnął Orzeł, zapatrzony w piękną twarz kobiety.
Kobieta, być może po raz pierwszy i ostatni w życiu, zaczęła snuć smutną opowieść swego życia, a zakończyła ją westchnieniem:
— Jeden dzień wolności, żebym mogła zobaczyć swoją córeczkę, a później chociażby śmierć!
Orzeł zamyślił się, wreszcie rzekł:
— Poco śmierć? Ja ci urządzę ucieczkę... Zato wspomnij czasem o Orle i módl się za mnie!
— Ucieczka? — spytała, nie wierząc własnym uszom.
— Tak! — odparł Orzeł. — Zażądaj, aby cię w sobotę zaprowadzono do sędziego. Takie jest prawo — nie mogą odmówić! Resztę już inni zrobią.
— Nigdy o tobie nie zapomnę... nigdy, jeżeli to uczynisz! Bóg usłyszy modły moje i mego niewinnego dziecka!
Dozorca więzienny przerwał rozmowę, zjawiwszy się dla sprawdzenia, czy wszystko w porządku.
Przez dwa dni Orzeł gwizdał, założywszy palce w usta, gwizdał, podając przeróżne sygnały, aż podczas spaceru niewidzialna ręka przerzuciła przez płot kamień z napisem „zrobione“.
W sobotę wieczorem dozorca więzienny wszedł do celi kobiety i oznajmił, że na jej prośbę ma ją odstawić do prokuratora.
Kobieta do więzienia nie wróciła. Z ruchu — jaki panował całą noc w kancelarji, wnioskowałem, że musiało zajść coś niezwykłego. Po paru dniach dowiedziałem się od naczelnika więzienia, że jacyś bandyci napadli na dozorcę, odebrali mu broń, zakneblowali usta i związanego wcisnęli pod stos desek. Konwojowaną przez niego kobietę porwano, i dotychczas jej nie odszukano. Śledztwo ustaliło, że była w domu, zabrała dziecko i znikła.
Orzeł przez dwa tygodnie chodził zamyślony, ale radosny i dumny. Śmiały watażka miał za murami więzienia wiernych towarzyszy, sprytnych i oddanych. Wkrótce stanął przed sądem w swojej sprawie, za którą oczekiwał śmierci, lecz, widocznie, smutna kobieta i jej mała córeczka gorące zanosiły modły przed oblicze Boga, bo sąd nieoczekiwanie wynalazł okoliczności łagodzące, i Orła skazano zaledwie na 4 lata ciężkiego więzienia. Gdy go wywożono, pokłonił się wszystkim do ziemi, jakgdyby przysięgę na tę ziemię składał, i rzekł:
— Odsiedzę swój termin i odszukam ją, bo żyć bez niej nie chcę!
Nikt, prócz Mironowa i mnie, nie wiedział, o kim mówił wódz rozbójników, groźny Orzeł.
My jednak milczeliśmy.





  1. Więzienia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.