<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Świętochowski
Tytuł Ojciec Makary
Podtytuł Dramat w 3-ch aktach
Pochodzenie Pisma V.
Utwory dramatyczne
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa, Kraków
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT III.


(Cela Makarego. Wprost drzwi na korytarz, przez które widać wnętrze klasztornego chóru; na prawo drugie prowadzące do sęsiedniej celi. Dwa proste krzesła, stół, łóżko, półki z książkami i klęcznik a nad nim krzyż).


SCENA I.
Makary i Jacenty.

Makary (klęczy niemo wpatrzony w krzyż). Panie mój, zakończ to nędzne życie, pod którem tak upadam, jak ty upadałeś pod krzyżem, gdyś go na własną mękę nieść musiał. Jako szczęście — za małe, jako kara za — wielkie. Jeśli zaś ta miłość, którą dotąd w duszy chowam, jest grzeszną, a ta boleść, która mnie gnębi — zasłużoną, pomóż mi, ażebym to pojął. Ufność strapienia mi wydarły, rozum ze splątanych uczuć wydobyć się nie może, a myśl błąka się w rozpaczy... Spraw więc Panie, ażebym tylko w niebo wierzył, tylko w niebie miał nadzieję i tylko niebo kochał... (po chwili) Nic... (patrzy w książkę a potem wstaje) Nieme znaki...
Jacenty (wszedłszy po cichu). Pozwoli ojciec dobrodziej...
Makary (drgnąwszy). Czego chcesz bracie?
Jacenty. Przerwałem ojcu pobożne rozmyślania...
Makary. Bezbożne — mówisz — i takie nawiedzają...
Jacenty. Ale nie ojca Makarego, który się ciągle modli...
Makary. Gorzej... bo myśli...
Jacenty. U ojca to bywa wszystko jedno.
Makary. Już nie bywa... Ale po co przyszedłeś, bracie?
Jacenty. Chciałem prosić o objaśnienie, jakie oracye mamy odmawiać, bo dziś klasztorne święto a klerycy dobrze nie wiedzą...
Makary. Na cóż wam te oracye?
Jacenty (zdziwiony). Na co?
Makary. Ach — przecież — wiem. Siądź no, bo i ja siąść muszę, jestem zmęczony. Powiedz mi, jak ci się zdaje, czy słusznie mówił pewien świecki mędrzec, że »nie należy tłomaczyć ustaw Boga na męczarnie ludzi?«
Jacenty. On był człowiek świecki, nie wiedział jak my, że umartwienie jest cnotą.
Makary. (uniesiony). Ty mniej wiesz, niż poganin, który ogłosił, że »Bóg nie może być złym, tylko źle rozumianym!«
Jacenty (lękliwie). Ach, ojcze szanowny i ja temu nie przeczę...
Makary (spokojnie). Któżby cię posądzał, żeś przeczyć zdolny. Myślałeś ty kiedy?
Jacenty (zmieszany). Nad czem?
Makary. Nad wszystkiem... nad światem... nad sobą...
Jacenty. Nad sobą? Wstyd wyznać, ale każdy człowiek o sobie pamięta...
Makary. Nie o to pytam; chociaż znowu lepiej, żeś tak nie myślał.
Jacenty. Jak?
Makary. Jak nieszczęśliwi... potępieni...
Jacenty. Potępieni!... Boże uchowaj!
Makary. Uchowa cię — a raduj się z tego... Bo lżej wesoło zabijać, niż smutnie myśleć. Barwami tej katuszy możnaby piekło wymalować, jej groźbą — złoczyńców na pokutników zmienić. Są męczeństwa, mój bracie, z których każde wystarczyłoby Bogu do obdzielenia winnych karami na wieczność całą. (z rzewną boleścią) Gdybyś ty zajrzał w moje serce...
Jacenty. W czyje?
Makary. Ach, co mówię... przecież tam nic niema... I ty pewnie nawet nie przypuszczasz, ażeby pod tym prostym workiem tliły się uczucia. A jednak i to się zdarza! Wszystko się zapali — wrzuć tylko odpowiednią iskrę. Kto wie, czy od jakiejś ziemia by się w dym nie rozwiała — chociaż niepalna. Tak i z nami. Ale prawda, ty mnie pytałeś, czem się najlepiej znieczulić?
Jacenty (zlękniony). Broń Boże! — Co dziś śpiewać mamy...
Makary. Ach, tak! Już i pamięć straciłem — sobie odpowiadam. Cóż mam robić, kiedy mi nawet Bóg odpowiedzieć nie chce, bo chyba umie — jak sądzisz?
Jacenty. Któżby się odważył o tem wątpić!...
Makary (żywiej) Są tacy, co się odważają, gdy krzyż milczy.
Jacenty. Nie wszyscyśmy cudów godni...
Makary. Czemu nie mam być godny! Ale twoja rozdeptana dusza nie rozumie takiej śmiałości. Podnieś no przynajmniej na chwilę w proch zagrzebane czoło i spójrz ze mną ku niebu, może kto stamtąd do nas przemówi...
Jacenty (wstając z krzesła). Księże gwardyanie... ja tego nie zrobię...
Makary (z lekką ironią). A ja chciałem cię skusić!... (żywiej) Uciekaj, bo może zapomnę, kto jesteś i mówić będę!... (spokojnie) Czego ja cię straszę?... Dziwny jakiś jestem — prawda? (po chwili) Czas już do chóru?
Jacenty. Czas — ale ojcowie jeszcze śpią.
Makary. I ja spać chciałem, ale nie mogłem.
Jacenty. Całą noc ojciec spędził na modlitwie?
Makary. Na biczowaniu.
Jacenty. Boże wielki!
Makary. Tylko nie kłopocz się. W gonitwie do nieba żadnego z was ani o sekundę nie prześcignąłem. A nawet cieszcie się, bo może po tej nocy jestem między wami zasługą pobożności ostatni.
Jacenty. Wolne żarty: przecież ojciec był w celi — sam.
Makary (szyderczo). Wiedz przyszły sędzio dusz ludzkich, że nie czyn, ale myśl grzeszy... Tobie z tej strony nic nie grozi — nie grzeszysz... Jesteś przynajmniej szczęśliwy?
Jacenty. Szczęście nasze nie z tego świata, tu mamy mało, ale też mało potrzebujemy.
Makary. Poprzestań na tem — radzę ci. Nie budź w duszy tego, co w niej umarło, lub zamorduj to, co zakazane żyje. Zastanowiłeś się kiedy, co znaczą te wysokie i grube mury klasztoru? One nie od złych ludzi nas strzegą, bośmy biedni, ale od nas samych, bośmy bez nich dla siebie niebezpieczni. Trzeba nam zasłonić widok świata, ażebyśmy patrząc na jego ponęty, własnego serca nie gryźli. Radzę ci, nie wyglądaj po za te ściany, bo cię odurzy rozkoszne powietrze, olśni blask życia, zobaczysz swobodę, zachwyty, myśli, cele, miłość... wszystko, co tu tajemnie w piersi przeniesione i niezabite zabija. Nasz świat inny, wielki grób, gdzie próchnieją martwi a konają w letargu pogrzebani. I powiedz mi, na co ten grób, na co nas żywe mumie ludzkość sobie przechowywa?!
Jacenty. My nie dla niej, lecz dla Boga.
Makary. Nędzarzu, sądzisz, że Bóg na to nas stworzył, ażeby się miał nad kim pastwić — On! najmiłościwszy!? Tylko okrucieństwo ludzkie wymyśliło dla niego kadzidła z krwi i dziękczynienia z jęków!
Jacenty. Ach! ojciec dobrodziej tak nigdy nie mówił...
Makary (gorzko śmiejąc się). Nigdy... do ciebie... Widziałeś, jak lew ciągle wstrząsa kratami klatki, chociaż lata całe przekonywał się, że ich nie wyłamie. My — no, nie ty — ale są przecież tacy jak lwy! Szczęściem, że oswobodzeni siebie tylko rozszarpujemy... prawda?
Jacenty. Gdzie my tam lwy — prędzej mizerne robaki.
Makary. Co się własnem żądłem zabijają — tak? Więc i ty swojemu habitowi złorzeczysz?
Jacenty. Ja? Bóg świadkiem duszy mojej, że nie!
Makary. To nic nie znaczy! Słuchaj mnie, pozatykaj w swej ciemnej celi wszystkie szpary, bo gdy się jeden promień życia przeciśnie, całą ci falami zaleje. Strzeż się, bo ściany za cienkie, mury za niskie a serce niepokonane. Dwadzieścia lat je dusiłem... (opamiętywając się). Ach! co mi jest! Braciszku mój, już czas do chóru... pobudź ojców... może z nimi łatwiej się pomodlę.
Jacenty. Już chyba wstali.
Makary. Albo niech lepiej śpią, może tak jak ja czuwać nie chcą. Siądź jeszcze. Powiedz mi, masz rodziców?
Jacenty. Ojca i matkę.
Makary. Pewnie źle cię wychowali, nie uczyli, nie strzegli od mniszych sideł a może wtrącili tu, żebyś starszemu bratu nie przeszkadzał...
Jacenty. Nie, księże gwardyanie. Pieścili mnie, oddali do szkółki a potem do seminarium, ażeby mnie los a sobie chwałę i pomoc zapewnić, bo bardzo biedni.
Makary. Więc oni cię lubią?
Jacenty. Bardzo.
Makary. I szczycą się tobą? Dla nich może niema nic droższego, pewnie chodzą dumni po ulicach i jawnie rozpowiadają wszystkim: mamy syna!... to nasz syn!... niczyj tylko nasz!... Bo ty nie wiesz, co to mieć dziecko i kochać je!... (gwałtownie) No przyznaj się, może jesteś także... ojcem!
Jacenty (zerwawszy się). Księże Makary, na takie podejrzenie nie zasłużyłem. Przecież nie jestem żaden zbrodniarz...
Makary (w spazmatycznym śmiechu). Zbrodniarz... zbrodniarz! Robacze serce, jak ty czujesz? O, bracie, przestań się modlić a ucz się rozgrzeszać, bo kiedyś będziesz cudze serca sądził. A teraz idź, idź i powiedz podobnym sobie, że ja w chórze dziś modlić się nie będę, bom oszalał!
Jacenty (odchodząc przerażony szepcze półgłosem). Oremus, omnipotens Deus...


SCENA II.
Makary sam, później Aureli.

Makary (stoi przez chwilę, potem rzuca się na klęcznik ukrywając twarz w dłoniach i wstaje). Nie mogę...
Aureli (wszedłszy zatrzymuje się).
Makary (spostrzegłszy go — w uniesieniu). On, czy tylko... myśl moja?!
Aureli (zbliżając się i podając mu rękę). Ja, ojcze kochany. Przecież sam wczoraj żądałeś, ażebym rano do ciebie przyszedł...
Makary (patrząc mu w oczy ze wzruszeniem). Zabiła się? — Nie kryj pan — i to zniosę... (rozpaczliwie) Splamiona żyje? — Powiedz — może przecież usłyszawszy to umrę!...
Aureli. Nic nie dowiedziałem się, oprócz tego, że ją ten niegodziwiec niby na żądanie Reginy, która gdzieś czekać miała, uwiózł.
Makary (ze łzami). Ach, gdyby święci mu ją wydarli i do nieba unieśli! (ponuro) Marzysz zrozpaczony głupcze — dla dogodzenia tobie konieczność w cud się nie zmieni (siada osłabiony).
Aureli. Melania jednak przyrzekła, że ją znajdzie i tu odprowadzi. —
Makary (jak gdyby do siebie). Biedaczka moja ocalić się nie mogła — że nawet upadłą bym kochał — nie wiedziała, więc... nie żyje!... (powstawszy z rezygnacyą) Oba zrobimy trumnę — oba wykopiemy dół — (śmiejąc się dziko) ale sam go pan zasypywać będzisz, bo ja tam z nią zostanę. A teraz dajmy już pokój umarłym i zajmijmy się żywemi. Jakoś mi pan za szybko tu się marszczysz... klimat nie służy...
Aureli. Niedługo mi dokuczać będzie — jadę do Francyi a potem...
Makary. Co to znaczy?
Aureli. Gdy mnie przed tygodniem afrykańscy znajomi listownie spytali, czy chcę wraz z nimi wziąć udział w nowej wyprawie do Madagaskaru, brakło mi nawet chęci im na to odpowiedzieć. Wczoraj jednak sam posłałem do nich prośbę, ażeby na mnie czekali...
Makary. To być nie może! (spokojniej) Przecież panu się tu dość podobało...
Aureli. Właśnie dla tego wyjadę. Kocham ciągle moje piękne marzenia, z jakiemi przybyłem i dziś jeszcze pragnę dla nich żyć; przedtem jednak muszę zapomnieć o wszystkiem, co mnie tu zawiodło i czego tu łatwo zapomnieć bym nie mógł. W tęsknocie najlepiej giną smutne pamiątki. I mnie więc trzeba teraz potęsknić. Gdy z Madagaskaru spojrzę na nasz kraj, wyda on mi się tak jasnym i czystym, jak z ziemi słońce. Jeśli mam go kochać, nie mogę zaczynać z nim życia od poznania jego plam. Smutna dola! Czy spodziewałem się, odebrawszy (wyjmuje bilet i podaje Makaremu) ten bilet na afrykańską wyprawę, że on był dla mnie tak złą wróźbą!...
Makary (ze wzruszeniem). Czy pan już dziś chce się ze mną pożegnać?
Aureli. Na pojutrze swój przyjazd zapowiedziałem. A zresztą im stąd prędzej, tem lepiej i... łatwiej. Bo kto wie, czy jutro nie poddałbym się uczuciom, którym ledwie dziś oprzeć się mogę, (z zapałem) czy wbrew naszym obu rozumom nie poszedłbym za tą kobietą...
Makary (przerywając mu gwałtownie). Jedź, jedź mój drogi i nie wracaj, aż zaczniesz ją nienawidzieć. Ty panie jej nie znasz; na opowiedzenie ci wszystkich okropności życia by mi zbrakło. Okrutna jak nieświadome swych czynów dziecko, zimna jak fala, która pochłonąwszy ofiarę, nawet barwy nie zmieni. Jest to postrach dla uczciwości — drapieżna nielitość — bezwstyd w cnotę oprawiony. Ze swego występnego skarbca żywi pół tutejszej nędzy. Gdyby mogła, zburzyłaby to miasto i wybudowała inne, ażeby na jego bramach swoje osławione imię zapisać. Chcesz pan zostać ogryzioną kością, wzgardliwie rzuconą resztką z jej rozpustnego stołu, chcesz tułać się po świecie ścigany widmami własnej rozpaczy i śmiechami cudzego szyderstwa, chcesz widzieć, jak byś wyglądał obłąkanym trupem — to rzuć się w jej objęcia!
Aureli. Ojcze, czy ty się bardzo nie mylisz...
Makary. Czy ja się nie mylę? (słychać pukanie — Makary spogląda na zegar). To ona — chce się dziś spowiadać. Wejdź pan do tej celi... (z dzikim naciskiem) i nie wyrzucaj z uszu, jeśli jakie słowo do nich wpadnie.
Aureli (wchodząc do celi). Ona?... spowiadać się będzie?


SCENA III.
Makary, Regina później Aureli.

Makary (sam). Ona mnie ze swego domu wypędzić mogła a ja ją w moim przyjąć muszę!... Szatan w jej ciele nie śmiałby przyjść do mnie po rozgrzeszenie!... (głośniej Jestem!
Regina (wszedłszy czarno ubrana). Dziękuję księdzu za nieodmówienie mojej prośbie...
Makary (cierpko). Nie wolno mi było odmówić...
Regina. Jest mi to wreszcie wszystko jedno, abym tylko była wyspowiadaną.
Makary (siada). Czekam.
Regina. Mogę usiąść?
Makary. Obrządek nasz zezwala na to tylko wyjątkowo.
Regina Niewątpliwie należę do jego wyjątków.
Makary. Pani więc chcesz spowiadać się głośno? W takim razie drzwi zamknę.
Regina. Lepiej ojcze ściany pootwieraj, niech mnie cały świat słucha.
Makary. Może pani nie wiesz, że obrządek nasz wymaga w tym akcie szczerości.
Regina. Przystępuję do niego po raz pierwszy i jedyny, przyszłam tu z własnej woli, zrzekam się wszelkich korzyści pokory, więc możesz być ojcze spokojny o szczerość mojego wyznania.
Makary (zdziwiony — niecierpliwie). Czego pani właściwie chcesz?
Regina. Wyspowiadać się.
Makary. Można usiąść, (z ironią) żegnaniem przykrość bym sprawił — więc je pominę.
Regina (usiadłszy). Pozwól mi ksiądz myśli zebrać. (po chwili) W dwudziestu trzech latach mego życia nie mam ani jednej tajemnicy. Dla tego właśnie nikt mnie nie zna, chociaż wszyscy wiele o mnie powiedzieć umieją. Ponieważ nie kryłam się z niczem, posądzono mnie, że kryję się ze wszystkiem. Sumienie moje odgadywano kłamstwami; nikt go nie zbadał; każdemu wydawało się zbyt proste, ażeby dla niego mogło być zrozumiałe...
Makary. Czy pani pamiętasz, że się spowiadasz?
Regina. Bardziej może, niż wszyscy, których ksiądz kiedykolwiek słuchałeś. Przed pięciu laty straciłam ojca. Do tego czasu żyłam tylko z nim, on tylko ze mną. W młodości żył z ludźmi i kochał ich, gdy mu jednak raz kazano się zaprzeć swoich przekonań dla opinii ogółu, usunął się od niego, gdy go za te szczere przekonania zniesławiono, ze zgryzoty umarł. Na to wszystko patrzyłam i w tem wzrastałam. Gdy nadeszła ostatnia dla niego chwila, zawołał mnie do siebie i powiedział: Jeśli odziedziczyłaś moją naturę, nie łącz się z ludźmi, ażebyś się kiedyś z niemi rozłączać nie potrzebowała. Kochaj głazy, czcij zwierzęta, pozwól się katom umęczyć, ale odmów całej ludzkości najlżejszego ustępstwa, jeśli ci ona prawa do uczuć odmówi. Niech cała zginie — ty nie poświęć się dla niej, jeśli cię do ofiary zmusić zechce; a gdyby cię za to piętnowano, pomyśl, że ja to piętno z grobu pobłogosławię. Wreszcie bądź inną, jeśli chcesz i możesz a wtedy zapomnij o mnie, bo musiałabyś ciągle pamiętać, ile cierpiałem po rozstaniu się z ludźmi, oddając im ciebie. — Odziedziczyłam jego naturę i tradycyę jego życia. Nie chciałam i nie mogłam zapomnieć ani o jednej, ani o drugiej. Kiedy z jego mogiły spojrzałam po świecie zapłakanem okiem, dostrzegłam odrazu, że mnie czekało poddaństwo lub walka. Wybrałam ostatnią — zaczęłam żyć sama. Nie minęły jeszcze dwa lata a już mnie za to — słuchaj ojcze — za to tylko potępiono. Cywilizowani zbrodniarze uważali się za cnotliwszych ode mnie i nikt im tej wyższości nie odmawiał; uczciwi odwracali się ze zgrozą i nikt im tego za złe nie brał. Wzajemnie pogardziłam wszystkimi. Z potępienia świata czerpałam godność, z jego złorzeczeń — rozkosze. Nie czułam nic prócz tego, że byłam swobodnym człowiekiem. Za ten jeden zaszczyt zrzekłam się wszystkich, jakie mi świat wzamian obiecywał i z jakich mnie wywłaszczył. Nie ustąpiłam mu do dziś. Ze wszystkiego, co mi się od ludzi należy, najbardziej strzegę moich praw człowieczych. Jestem dla siebie ogniskiem stworzenia. Dla nikogo z musu się nie poświęcę, cnoty w umartwieniu znać nie chce, obowiązku zapomnienia o sobie nie rozumiem. Niech inni przechodzą życie, nie zauważywszy siebie — mnie ten nimbus pokory nie wabi. Dla mnie ludzkość nie jest żadnym obłokiem kurzu, którego wszystkie źdźbła biedz muszą za popędem jednego powiewu. Ile ludzi, tyle osobnych światów — ja jednym z nich i wiem o tem. Nie chcę być niedostrzegalnem ziarnkiem kupy mierzonej masą, nie chcę poruszać się jedynie ruchami gromady, ale przedewszystkiem żyć dla siebie i przez siebie. Wszędzie rozpostrzeć mi wolno moje ludzkie prawa, gdzie one cudzych nie naruszą.
Makary (który drżąc wpatrywał się w Reginę). Nie sidłaj mi pani myśli — w pychę (ukrywa twarz w dłoniach).
Regina. Świat mniema, że te tylko kobiety od niego się usuwają, które chcą upaść. To też rozmaite kruki nawykłe widzieć w naszej swobodzie jedynie chęć zepsucia, zaczęły zlatywać się naokoło mnie, sądząc, że na to pragnęłam żyć wolną, ażeby się stać ich łupem. W każdym ich hołdzie widziałam jasno niezasłużone dla siebie poniżenie, ale zarazem w każdym ich zawodzie — zasłużoną dla nich karę. Sami na sobie mścili się za mnie. Ja tylko z nielitościwą rozkoszą patrzyłam, jak jeden po drugim przeze mnie rozbijał w szaleństwie swe życie. Tłum chciwie przysłuchiwał się i wierzył kłamstwom, jakiemi mnie zawiedzione i nieuczciwe dusze przed nim czerniły, nie wiedząc o tem, że ja gdybym raz we śnie była przekonana o słuszności przechwałek moich wielbicieli, nie obudziłabym się z takiego snu żywa. O sprawiedliwość jednak tłumu nie dbałam. Zwyciężał mnie tylko jedną bronią: zatamował mi wszystkie drogi, na których mogłam i chciałam się stać użyteczną tym, którym najszczerszych uczuć nigdy nie odmawiałam — nieszczęśliwym. Musiałam skradać się z każdą pomocą, bo ile razy ją odkryto — zniesławiono. Klasztor wasz ma ochronę dla sierot — podobno ty ją ojcze założyłeś: pragnęłam ją wspierać i bezimiennie wspierałam, obawiając się nawet pytać, czy istnieje. Raz bowiem zdradziwszy swój udział w jednej dobroczynnej instytucyi, odstraszyłam połowę protektorów. Tem tylko, że żyłam swobodna. W miarę jak zakres mego życia coraz bardziej się zwężał, wzrastała we mnie chęć oporu masie i ofiary dla jednostek. Postanowiłam nie tylko w swojej niezależności wytrwać, nie tylko wszystkich odtrąconych wspierać, ale nadto każdą mi dostępną duszę na podobną drogę przeprowadzić. Wtedy zaczęły się moje błędy...
Makary (tamując wzruszenie, z rzewnem błaganiem). Z grzechów... z grzechów zacznij mi się już raz spowiadać!...
Regina. Nie wiedziałam, że swoboda może być także prawem niebezpiecznem. Ona to przez moje usta nauczyła jedną upadłą bardziej upadać, zamiast ją podnieść; popchnęła prostą dziewczynę do zboczenia, zamiast ją od niego powstrzymać; naraziła i zgubiła niewinne dziecko, zamiast je ochronić... (wstaje) Najstraszniejsze jednak pomyłki nie wyrównają winą świadomej zbrodni. Dotąd niemo gardziłam krzywdzącem posądzeniem, ale dziś znieważyłabym sama moją cześć kobiecą, gdybym na odpowiedź twojemu księże oskarżeniu nie odsłoniła jej czystości. Dowiedz się zatem ojcze, że w całem życiu mojem nie ma ani jednego czynu, któregoby dzieci, jakiemi Chrystus się pieścił, znać nie mogły. Kiedy dorosłam, mój nieśmiertelnej pamięci ojciec przyprowadził mnie raz przed wiszący u niego obraz pewnej słynnej królowej i rzekł: była tak czystą, że nawet umierając, chociaż gorliwa katoliczka, nie pozwoliła się księdzu dotknąć przy ostatniem namaszczeniu. Taką byłam — ja, aż po chwilę, w której te słowa wymawiam; taką uchować pragnęłam Cecylię wtedy, gdyś księże mnie wyklinał. Oddać ci jej nie mogłam, boś ją chciał odebrać w imię poniżenia dla mnie, bo wierzyłam w prawość moich uczuć dla niej, bo pragnęłam, żeby ona własnem szczęściem opowiedziała kiedyś światu i tobie moją uczciwość i krzywdę, bo ją jak siostrę, jak dziecko kochałam. Jest kto, co by w jej nieszczęściu więcej stracił a mniej zawinił? Sądź ojcze, bo to już wszystkie moje grzechy.
Makary (który długo pasował się z silnem wzruszeniem). Aureli!... Aureli!... (Aureli ukazuje się).
Regina. On... tam?...
Makary (w uniesieniu do Aurelego). Nie wiedziałem... kłamałem... kochaj ją... niewinna...
Aureli (z zapałem). Cienie grzechu, pokryjcie sobą wszystkich ludzi, aby mi ona tylko jasną pozostała! (chce biedz do Reginy).


SCENA IV.
Ciż, Melania i Cecylia.

Melania (stając we drzwiach korytarza z Cecylią).
Makary (z gwałtownym niepokojem i radością). Żyje!?
Melania. Ocalona! Może za to wszystkim przebaczać będziecie, wtedy przebaczcie i mnie... (szybko oddala się).
Regina (wołając za nią). Pani!...



SCENA V.
Ciż prócz Melanii.

Cecylia (przybiegłszy do Makarego z płaczem). Och księżulku, nie gniewaj się, ale pociesz mnie i podziękuj tej pani, że mnie odnalazła i wyratowała z niegodnej zasadzki, gdzie przez półtora dnia uwięziona konałam w strasznych przeczuciach. Kto wie, czy zdrajca który dotąd nie śmiał... (Poważnie — odstąpiwszy od Makarego, który z niedowierzaniem się w nią wpatrywał) Księże Makary... wierz mi, jeśli wierzysz sobie, żeś mnie tylko niepokalaną żyć nauczył.
Makary (powiódłszy na około osłupiałym wzrokiem z wzniesionemi do góry rękami, zwracając się naprzód do Reginy) Rozgrzesz mnie pani... rozgrzesz ludzki rodzaju... rozgrzesz całe stworzenie za niesprawiedliwe słowa rozpaczy, bom... ja tych dwojga... (zatrzymuje się chwilę — następnie z krzykiem) ojciec!
Cecylia. My jego dzieci!
Aureli. Ja jego syn — moja siostra!
Regina (cichym głosem). Rozumiem go... (chwila głębokiego milczenia).
Makary (z dziką rozpaczą). No nie ociągajcie się dłużej i śmiało przeklnijcie występnego ojca!
Regina (zbliża się do Makarego i klęka). Dla innych występny, pozwól mi się uczcić, dla mnie najszlachetniejszy z żywych.
Makary (ze łzami). Duszo wielka — czemuś w świecie nie jedna. Patrz, jak milcząc złorzeczą mi własne dzieci...
Cecylia (rzucając się Makaremu na szyję). Ojcze drogi, nie wiem, czego się zlękłam — przecież cię zawsze tak nazywałam.
Aureli (chwytając za rękę Makarego). Daruj mi ojcze — nie mogłem odrazu rozstać się z marą, którą mi za ciebie dotąd podstawiano. Nie tu się chowałem — złorzeczyćbym ci nie umiał. Bądź ojcem moim, kiedy nim jesteś — ja kochać cię będę, jak gdybym kochanego po straceniu odzyskał.
Makary. Boże, co ja czuję! W duszy mojej wielkie święto. Zagłuchnij choć na chwilę wszystko, co żyjesz, niech ich raz swobodnie nazwę: — (z uniesieniem) moje dzieci! (całuje namiętnie Aurelego i Cecylię) Ach czemu prócz nas są jeszcze ludzie!
Cecylia. Ojczulku, gdzie nasza mama?
Makary. Biedne sieroty — nie domyślając się, przed kilku tygodniami odprowadziliście ją do grobu.
Cecylia. Ciotka — moja mama?
Aureli. Dla czego ojcze mi wtedy nie powiedziałeś, byłbym ją przynajmniej w trumnie zobaczył!
Makary. Spytaj lepiej, dla czegoś nie mógł jej przez całe życie widzieć? Dla czego ona, zobaczywszy cię tu tajemnie, z wruszenia obłąkana umarła? Dla czego ochrzciwszy cię w przystępie ojcowskiego szaleństwa na własne nazwisko, potem oddałem cię przyjacielowi, ażebyś zdala od nas ślad swego pochodzenia zatarł? Dla czego twoją siostrę musiałem dla oszukania świata przynieść jej matce, niby podrzuconą przy furcie klasztoru? Dla czego mnie i jej pod groźbą występku niewolno było przyznać się do was? Pytaj o to, ale nie mnie, tylko tych, którym na odpowiedź wystarczy — żem ja ksiądz a ona matka moich dzieci. Boże, ciebie obrażam!... Cicho moi drodzy... cicho...
Aureli. Czego się lękasz ojcze.
Makary (zniżonym głosem). Bezbożności słów własnych... Ty nie rozumiesz, co to jest być księdzem... Tak straszną czuję trwogę, jak gdybym w całej ludzkości tylko ja był winnym. Zdaje mi się, że Bóg tylko na mnie teraz zwrócił swoje groźne oko — tylko mnie słucha. Cicho, kochani moi... cicho... (milcząc chwilę wpatruje się w Aurelego i Cecylię) Kto wy!?... Wiem — nigdy nie zapomniałem — a tak mi trudno powtórzyć. Dwadzieścia pięć lat strach kuł mi usta milczeniem, szesnaście strzegłem się głośno wymówić dwu wyrazów i czasem tylko myślą szeptałem do siebie: ty i ona — nie! Aureli i Cecylia — nie! No czegoż się boję, przecież już raz powiedziałem: syn i córka!... dzieci... moje! tak! moje! Nie lękam się nikogo, ktokolwiek jest w przestrzeni i chce mi prawo do tych słów odebrać. Dzieci moje... moje! mówię głośno — słuchajcie wszystkie światy! (nagle milknie) Co to jest?... Nie walą się na mnie ściany, nie spadają gromy... Może mi wolno przyznać się do moich dzieci?... (z boleścią) Nie! (rozrzewniając się). Prawda? — nie.
Aureli. Któż ci broni, ojcze kochany?
Makary. Kto? Wszystko. Wzbroniłyby mi kamienie, gdyby przemówić mogły... Bodajbym jak one oniemiał... Milczeć jednak nie zdołam — mówić mi nie wolno!... Uciec stad muszę... (po chwili) Słuchaj, mój drogi: chciałeś wyjechać dziś do Francyi i połączyć się z afrykańską wyprawą. Wypędzała cię tam rozpacz, teraz ciebie ułaskawiła a mnie wypędza. (chwyta leżący na stole bilet) Okrętowi wszystko jedno, którego z nas powiezie, jego załodze ojciec syna zastąpi, świat cywilizowany pozbędzie się we mnie wyrzutka a dziki zyska pocieszyciela... Dalej więc w drogę...
Aureli. Alboż ojcze tu zostać nie możesz? Masz że litość nad nami i sobą, żeby nas opuszczać zaledwieśmy cię poznali. Tu dręczyć cię może będzie niepokój — tam z pewnością zabije tęsknota.
Cecylia (przybiegłszy do Aurelego). Bracie mój, proś go, bo ja już teraz tylko płakać mogę. Przecież go kochać będziemy...
Makary (gorzko). Tu mi się tem cieszyć zakazano. Mnich który, wiecznem katowaniem się zasługiwać musi na ludzki szacunek, przewodnik klasztoru, który dewocyą cudze dusze podpalał, żeby ciemności własnej rozświecić — niech zgrzeszywszy ojcowstwem schroni się nawet przed gwiazdami, które na jego kłamstwo patrzały, bo i te grozić mu będą. Nie łudźcie się — miłość wasza nie zmieni się w powietrze, którem tu oddychają ludzie. Nawet na jednej półkuli żyć obok siebie nie możemy. Gdy nad wami słońce zaświeci, nade mną zgasnąć musi, żeby nas razem nie widziano — inaczej ja i wy shańbieni. Dziś nikt nie pamięta, że Makary zwał się kiedyś Wiszarem; jutro przypomnianoby sobie to imię, ażeby nas bezcześcić. (wskazując na Reginę, zdala stojącą w niemym zachwycie) Może ona jedna nie potępiłaby nas... ona wam mnie zastąpi. Pani... pozwól mi zanim odjadę nazwać cię córką... mam jeszcze w obec świata prawo złączyć cię z mojem synem...
Aureli (z zapałem do Reginy). Nie odmów pani... Niech przynajmniej szczęście jednym promieniem rozweseli mi żałobę tej chwili...
Regina. Nie odmówię, ale jeśli pan się o to w innej upomnisz. Wprzódy bez śladu zniknąć muszą wspomnienia, które nas jeszcze wczoraj na zawsze rozłączały. W związku całego życia ślub jest tylko jego drobnem mgnieniem. Poznaj pan nasz świat — może pokochasz jego ideały — a ja wolę, żebyś wtedy czuł dla mnie wdzięczność za obecną odmowę, niż — żal za zgodę.
Aureli (z goryczą). Pani... ojcze... siostro — jesteścież w rękach mojego losu tylko łudzącymi błyskami, którymi on szyderczo przede mną miga i nigdy mi uchwycić nie pozwala?
Makary. Bądź spokojny — ona będzie nigdy niezachodzącą gwiazdą twego życia i nigdy cię nie opuści. Tak jestem tego pewny, że aż lżej czuję smutek naszego rozstania.
Aureli. Więc ciągle ta fatalna myśl...
Regina. Nie odbieraj mu jej pan, bo szczęśliwa.
Makary. Tak, szczęśliwa, bo teraz trzeba mi pustyni. Czegóż więcej życzyć sobie mogę? Wiatrom opowiadać będę moją radość i tęsknotę, każda skała powtórzy mi stokrotnem echem wszystkie słowa, gdy jej o mojem ojcowstwie mówić będę. Tam i Bóg może łaskawszy a ludzie mniej okrutni. Nie mam już uczuć, nie mam myśli, któreby dostroić się mogły do harmonii tutejszego świata.
Cecylia (tuląc się do Makarego). Przynajmniej jeszcze dni parę ojczulku z nami zostań. (słychać za sceną stłumiony głos organów i zakonniczego śpiewu).
Makary (drgnąwszy — wsłuchuje się przez chwilę rozrzewniony). Słuchajcie, jak ten śpiew żegna mnie i wypędza... Już jestem gotów — wszystko, co moje, koło mnie lub we mnie... No bądźcie zdrowi!...
Cecylia (rozpaczliwie). Na zawsze!
Aureli. Biedy mój ojcze, co tam robić będziesz?
Makary. Nie sądźcie, że jadę w szczęśliwych sercach szczepić truciznę mojej boleści... Dzicy podobno nauki chrześcijańskich misyonarzy nie rozumieją — ja im poniosę katechizm w sobie — a co ja powiem, najdziksi rozumieć będą. Stary świat powinien nowemu posyłać na apostołów nie mądrych, ale nieszczęśliwych.
Regina (ściskając wzruszona rękę Makarego). Bądź zdrów wielki i zacny człowieku. Jedź — bo możesz całe ludy zbawiać. (do Aurelego) Pan tu zostań — będziemy razem nieszczęściu służyć i pracować... Jeśli zechcesz, połączę się z tobą, dziś niech nas zaręczy pierwszy mój w życiu miłosny (całuje go) pocałunek, którego wstydzić się nie będę, choćbyś się jutro jego praw i obietnic wyrzekł...
Makary. Teraz już rozstać się z wami mogę. O nic was więcej nie proszę, tylko o przebaczenie wszystkim, który względem mnie i was zawinili. Tak uczcić powinniśmy nasze rodzinne święto. Po raz ostatni żegnam cię boska świątynio, powiernico moich cierpień i radości, żegnam was uczciwi bracia, a najserdeczniej was... (z płaczem całuje Aurelego, Cecylię i Reginę).
Cecylia (padając na ręce Reginy). Ojcze...
Makary (stoi przez chwilę wzruszony, wreszcie nagle wybiega przez drzwi środkowe ukazujące chór modlących się zakonników). Was... dzieci... moje!

(Zasłona spada).


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Świętochowski.