Pisma V. Utwory dramatyczne/całość

>>> Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Świętochowski
Tytuł Pisma V.
Utwory dramatyczne
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa, Kraków
Źródło skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Aleksander Świętochowski
Pisma
V
Utwory dramtyczne
Kraków
G. Gebethner i Spółka
Warszawa — Spółka Nakładowa


kraków. — druk w. l. anczyca i spółki.





I

OJCIEC MAKARY

DRAMAT W 3-ch AKTACH





AKT I.

(Obszerny pokój z całkowicie czarnem umeblowaniem. Szafa z książkami, w głębi kilka kobiecych posągów starożytnych, na przodzie posąg mężczyzny w ubraniu nowożytnem, ustawiony nieopodal biurka w pięknym gazonie kwiatów. W czasie odkrycia zasłony słychać ostatnie dźwięki fortepianu za kulisami).

SCENA I.
Regina i Cecylia.

Regina (zasłuchana w muzykę, przerwawszy czytanie książki). Cesiu!... Cesiu!...
Cecylia (wbiegając drzwiami prawej strony). Mnie pani woła?...
Regina. To ty aniołku i grać umiesz?
Cecylia (zlękniona). Przeszkodziłam pani?...
Regina. Naturalnie — bo musiałam cię słuchać a za karę proszę mi tak przeszkadzać coraz częściej... Chodźno do mnie. (sadza ją obok siebie) Bardzo zgrabnie suwasz paluszkami... I kto cię tego nauczył?
Cecylia. Jeden poczciwy staruszek, spowiednik cioci; pożyczył mi nawet pianina a ile razy do nas przyszedł, miał ze mną lekcyę. Ach, jaki on był szczęśliwy, kiedy dobrze grałam! Bo bardzo mnie lubił, a gdy nikogo w pokoju nie było — nawet całował...
Regina (śmiejąc się). To korzystną dostał lekcyę — pewnie był z zapłaty bardzo zadowolony.
Cecylia. Gdzie tam? Zwykle nic nie mówił, a czasem jeszcze płakał.
Regina. Płakał? A to dlaczego?
Cecylia. Albo ja wiem. Kilka razy aż się na niego rozgniewałam. Ale paniusiu najdroższa, ja dziś koniecznie do niego pójdę, bo niezawodnie powrócił ze Lwowa i nic nie wie, co się stało z ciocią i ze mną. Trzy dni już nie widzieliśmy się a dawniej jednego nie mogliśmy bez siebie przeżyć. On z pewnością płacze — a ja już płakałam...
Regina. Jakże się nazywa ten twój czuły nauczyciel?
Cecylia. Nie mogę powiedzieć — zabronił. Codzień mi powtarzał: jeśli ludzie spytają, kto cię grać uczył, to powiedz, że święta Cecylia. Słucham go wiernie i nietylko w tem, o bo my mamy między sobą mnóstwo ważnych tajemnic. Mój Boże! powiedziałam, że czasem płacze a tak mi zakazał. Muszę mu się przyznać i zaraz poproszę, ażeby mi pozwolił panią do naszych tajemnic przypuścić. Znowu będziemy sobie żyć w troje a gdy ciocia wyzdrowieje — w czworo. Może nawet już wyzdrowiała — pobiegnę do szpitala i dowiem się.
Regina. Posłałam już pannę Melanię — ona zaraz wróci i wszystko nam powie.
Cecylia. Ale do mojego księżulka koniecznie pójdę a gdyby pani mnie zamknęła i nie puściła, to bym umarła.
Regina. Cóż za dzieciaczek z ciebie; dla czegoż mam cię zamykać? Każę zaraz, jeśli chcesz, karetę przygotować.
Cecylia. Możeby się gniewał... Wolę iść — ale zawsze go tu przyprowadzę, bo on za mną to wszędzie pójdzie. Ach! droziutka panno Regino, dotąd jeszcze ani słowa pani nie przeczytałam a mam być przecież lektorką...
Regina. Nic nie szkodzi — urząd ten piastować będziesz honorowo, bo czytać mogę sama, a jak mi się za kilkadziesiąt lat oczy popsują, to cię poproszę o twoje...
Cecylia. Wtedy... ja będę już babcią...
Regina. Proszę!... Tak na pewno wiesz, że cię ten tytuł nie minie?
Cecylia. Przecież wszystkie panienki z czasem...
Marya (wszedłszy). Listy.
Regina (przeglądając szybko adresy). Nie ma... (do służącej) Za chwilę przyjdzie do mnie panna Melania; potem nikogo nie przyjmuję, wyjąwszy gdyby kazał się zameldować pan Wiszar; nie zapomnij — pan Aureli Wiszar.
Marya. Co innym mam powiedzieć?
Regina. Co ci się podoba — możesz ich nawet bawić lub jak zwykle poprosić do ogrodu. (po odejściu służącej) Chciałaś koniecznie objąć swój lektorski urząd; oto właśnie listy, którym możesz wyświadczyć wielką przysługę, jeśli mi je przeczytasz, bo inaczej musiałyby długo na mnie czekać — zamknięte.
Cecylia. A jak w nich będzie co sekretnego?
Regina. To zobaczysz, jak sekret wygląda, którego pewnie dotąd nie nie widziałaś.
Cecylia. Bardzo przepraszam — mówiłam przecie, że mam dużo tajemnic, a do tego — jak powiada mój księżunio, gdy mnie chce zmartwić — podobno tam wyrosłam, gdzie mnie Bóg nie posiał. (otworzywszy list) Jakiś rachunek. (czyta) «Magazyn Mód: Za suknię spacerową reńskich 100». Jezu dobry! cała moja garderoba może mniej kosztuje. Czy pani w tej sukni będzie na tron wstępować?
Regina. Tylko na stopnie wagonu, którym jutro pojadę zwiedzić Wieliczkę z bardzo miłym znajomym.
Cecylia. Szczęście, że pani śliczna, bo chybaby wszyscy tylko na suknię patrzyli. Patrzą i na mnie, ale moja tylko cztery reńskie kosztuje. (wziąwszy drugi list) «Zuzanna Koral z trojgiem dzieci znowu śmie polecić się szlachetnemu miłosierdziu czcigodnej pani».
Regina. Dziś już poźno, ale jutro rano pojedziemy do niej. Dobrze?
Cecylia. Chętnie, dobra paniusiu. Jedna znajoma cioci powiedziała mi wczoraj pocichu, gdy wychodziłam, że pani tylko piękna, a to nie prawda. (czyta nowy list) «Jeśli istotnie lubisz pani postępowanie skracane, to pozwól mi serce i wszystko, czem ono rozporządzać może, złożyć dziś u stóp twoich listownie a jutro między 4-tą a 5-tą osobiście. Leon Zator».
Regina. Zgadł — lubię postępowanie skracane i pozwolę mu przez Marylkę pospacerować w ogrodzie, którym jedynie moje serce dla niego rozporządza.
Cecylia. Dla czego pani tam swoich znajomych wysyła?
Regina. Jest to, moja duszko, miejsce delikatnego wygnania dla natrętów. Zaprowadziłam u siebie zwyczaj meldowania się przez listy, które w potrzebie zastępują nawet rekomendacyę pierwszej wizyty. Marylka codzień dostaje objaśnienie, kogo przyjmuję; ażeby zaś odprawionym, którym zależy wiele na pochwaleniu się bytnością u mnie, osłodzić gorycz odwrotu, radzi im spacer w ogrodzie. Jest wielu takich, których nawet nie znam, a którzy dziesiątki razy odprawieni w przedpokoju słuchają chętnie tej rady dla zyskania pozoru, że bawili u mnie. Dopiero gdy jeden drugiego spotka na tej przechadzce, zwykle obaj przestają mnie odwiedzać, zapewniając, że ich moje towarzystwo znudziło.
Cecylia. To zabawne! Czy pani ich nic a nic nie lubi?
Regina. I owszem, zwłaszcza kiedy pod mojem oknem defilują.
Cecylia. Ale oni muszą panią bardzo lubić...
Regina. To szczegół najdrobniejszy.
Cecylia. Ciocia mówi — że główny, bo kiedy spostrzegła, że ją nieboszczyk wuj kocha, to go po całych dniach wyglądała. Ale do niej tylko on przychodził. Jabym chyba tak samo robiła, gdyby do mnie jaki wuj... to jest gdyby...
Regina. Więc chciałabyś już mieć takiego wuja? No nie rumień się, bo jak to zrobisz kiedy przy mężczyźnie, pomyśli, że mu buzią dajesz sygnał kapitulacyi serca, którego radzę ci bronić, dopóki go ktoś szturmem nie weźmie.
Cecylia. Może ten pan Zator panią bardzo kocha?
Regina. Może. Cóż tam dalej piszą?
Cecylia (czyta). «Uwierz pani, że miłość moja, dłużej twoim chłodem drażniona, skończy się wybuchem, który mnie kosztować będzie jedną kulę a panią długie lata wyrzutu. Antoni Wiktor».
Regina. Byłaby to katastrofa dla nas obojga bardzo tania. Szkoda, że tylko tak pisze.
Cecylia. Pani droga, on się zabije.
Regina. Nie troszcz się. Z dziesięciu, którzy mi to obiecywali, jeden tylko słowa dotrzymał.
Cecylia. A jeżeli i ten się zastrzeli?
Regina. To go pochowają.
Cecylia. Pani tak strasznie mówi — aż się boję...
Regina. Weź inny list, może cię rozweseli.
Cecylia (czyta). «Wszystkim rozdajesz pani bodaj po uśmiechu, tylko dla mnie jesteś wyjątkowo okrutna, jak gdybyś nie wiedziała, że szaleję z rozpaczy.
Regina (przerywając). Sydon — poeta — który wkrótce rozreklamuje mnie w zakładzie obłąkanych. Chętnie wynagrodziłabym go czemśkolwiek za nadzieję tej kuszącej sławy. Chce uśmiechu?! Gdybym było pewna, że którego dnia mijać go będę na ulicy, to jadąc i myśląc o nim, ciąglebym się śmiała.
Cecylia. Pisze, że zadowoliłby się doniesieniem, kiedy pani będzie w teatrze.
Regina. O tem dowiedzieć się może najlepiej i jedynie od mego furmana.
Cecylia. Niech się pani zlituje, on tak strasznie cierpi.
Regina. Cierpienie jest ambrozyą poetów — powinien zatem mi być wdzięczny. Zbierz aniołku te elegije i włóż je do innych w tej oto szafce.
Cecylia (otwierając szufladę). Ach, co tu liścików! Pani je na pamiątkę chowa?
Regina. Naturalnie — bo jak się więcej nazbiera, każę nimi nawet wykleić...
Cecylia. Co takiego?
Regina. Przedpokój. Nie będzie to obicie zbyt gustowne, ale interesujące. Jest jeszcze jeden list?
Cecylia. Ze strachu nie widziałam. (odpieczętowywa) «Nie wiem, czy się pani domyśla, że nieprzyjęty przez nią wczoraj odszedłem bardzo zdziwiony, gdyż wszystko przedtem zdawało mi się obiecywać uzyskanie na dalszy stosunek przywileju niezależności od warty i ceremonii, które dostępu do pani strzegą...»
Regina. To już styl bohaterski...
Cecylia (czytając dalej). «Nie jestem gorszy od innych, zatem nie powinienem być mniej szczęśliwy, zwłaszcza że uczucie, które bym nawet gotów... (coraz słabszym głosem) nazwać... miłością...»
Regina. Dla czego moja dzieweczko tak zbladłaś?
Cecylia. (usiłując czytać). Pan Ksawery Jastrzębiec.
Regina. Znasz go? I może...
Cecylia. O nie... nie... Raz mnie spotkał na ulicy i odprowadził do domu... Potem był u nas... ale ciocia... ksiądz... więcej już nie był...
Regina. Widywał cię jednak — nie prawda? — coś przyjemnego szeptał, o temperaturze swego serca zapewniał... No nie wstydź się — to nic nie szkodzi. Możesz pana Ksawerego swobodnie słuchać, dopóki cię zajmować będzie, a potem proponuj mu przez Marylkę samotny spacer. Ludzi znać warto... Bawiąc się zaś niemi — ostrożnie!... z sobą...


SCENA II.


Też i Melania.


Melania (wchodzi). Jakaś poważna lektura... Cesiu nie chmurz się, bo to zły prognostyk dla lektorki.
Regina (całując Cecylię). Nie wierz: złe od takich jak ty aniołków ucieka. Teraz idź, ubierz się, każ służącemu, żeby cię odprowadził do klasztoru, bo już ciemno.
Cecylia. Za pół godzinki będę ubrana i przyjdę się z paniusią pożegnać.
Regina. Do widzenia, kochanko (po odejściu Cecylii — do Melanii). Jakże się ma ciotka?
Melania. Nieprzytomna — wzięła mnie za panią i tylko rozpaczliwie błagała, żeby Cesię pielęgnować. Obaj doktorzy nie ręczą nawet za pół dnia jej życia. Zamówiłam służącego, ażeby panią jeszcze dziś uwiadomił.
Regina. A czy jej nie zaniedbują? — Zastrzegłam, żeby nie odstępowali.
Melania. Siedzą u niej ciągle i odpędzają jakiegoś bernardyna, który gwałtownie chce z nią rozmawiać. Zanim tam weszłam, usłyszałam z korytarza, jak ktoś wewnątrz pokoju badał po cichu, kiedy pani chorą przywiozłaś, czy ją odwiedzasz i tak dalej. Gdym otworzyła drzwi, stała przy progu szarytka i stary bernardyn, który spostrzegłszy mnie, odskoczył jak sparzony i zaraz wybiegł.
Regina. Cóż to za jeden?
Melania. Zapomniałam się spytać a żałuję, bo wartoby donieść ojcu Makaremu, że jego baranki, korzystając, iż świątobliwy przeor zbyt niebem zajęty, za daleko po ziemi się rozłażą.
Regina. Więc pani znasz i świat bernardyński?
Melania. Słyszałam tylko o strasznym fanatyku Makarym, o którym tu wszyscy mówią, bo ma być niezwyciężonym pogromcą grzesznych i rozumnych. Zapamiętaj pani to ostrzeżenie, tem więcej, że — jak mi mówiono — odważnie rzuca rękawiczkę z ambony szczególnie płci naszej.
Regina. Jeśli mnie ją rzuci a zasłuży na to — równie odważnie podniosę. Czy to może ten sam zakonnik, który wyszukuje i chowa bezimienne dzieci?
Melania. Podobno.
Regina. W takim razie wiedziałabym o nim więcej jeszcze, niż pani.
Melania (wskazując na koperty odczytanych listów), Ach, gdyby on wiedział o tych zmarnowanych pociskach Kupidyna!
Regina. Zaręczam, że te bardzo by go ucieszyły.
Melania. Z wyjątkiem jednak celnej strzały pana Ksawerego, który tu z pewnością niedaremnie wysłał swój bilecik.
Regina. Proszę mi wybaczyć, ale mówisz pani jak nieraz przestrzelona łukiem jego amora tarcza. Cesia nie doczytała mi jego listu — co on tam pisze? (czyta) «O szóstej przyjdę». Miła nadziejo! Więc to słońce (patrzy na zegarek) za kwadrans wejdzie w moim — przedpokoju!
Melania (zbliżając się do Reginy). Powiedz mi pani szczerze — czy on ci zupełnie obojętny?
Regina. We wszystkich znanych w gramatyce czasach i trybach — a wierz mi pani, bo na jego dochód nie skłamałam dotąd ani jednego słowa.
Melania. Wolno pytać dalej?
Regina. Choćby do znudzenia.
Melania. Dla czego niedawno przyjmowałaś go pani tak często i wyróżniałaś widocznie?
Regina. Był dla mnie nowy, nie jest pospolity, a nadto sądziłam — że coś wart.
Melania. Nie wart — nic?
Regina. Dla mnie nic — co nie zniża jego ceny dla innych. Zgłodniały w pustyni arab — jak mówi dziecinna powiastka — byłby chętnie znalezione dyamenty na ziarnka ryżu wymienił. I ja więc może względem kosztownego klejnotu Krakowa jestem zgłodniałym arabem.
Melania. Czegoż więc pani pragniesz?
Regina (śmiejąc się). Ryżu.
Melania. Żart to dobry na odprawę mojej ciekawości. Nie gniewam się za niego, bo przywykłam podziwiać w pani talent dawania tej odprawy wszystkim, gdyż nawet tak groźnym wielbicielom, jak pan Ksawery. Czemuż go nie posiadam!
Regina. Talentu, czy pana Ksawerego?
Melania (ze smutnym uśmiechem). Zapomniałam o dacie mego westchnienia. Niestety! dziś na talent za późno — nie mogę go nawet pani zazdrościć...
Regina. Zwykły to żal kobiecy a słusznie nas karze. Umiemy przed doświadczeniem to tylko, co każdy kwiatek lub jagoda — wabić, a nie pamiętamy o tem, o czem żaden owad nie zapomni — bronić się...
Melania. Jak dawno pani wiesz o tej prawdzie?
Regina. Od czasu jak jej potrzebowałam.
Melania. I mimo niej...
Regina. I z nią — tak żyłam.
Melania. Wyznam, że ile razy chcę panią rozumieć, muszę słowom pani nie wierzyć.
Regina. Rób, kochana pani, jak ci łatwiej. Ja jestem w innem położeniu, bo mi wiara w słowa pani nie przeszkadza cię rozumieć i dla tego nawet spytam: opuściłaś pani sama ten świat prawowierny, czy cię z niego wyproszono?
Melania. Podstęp mnie wywiódł.
Regina. Ach! ten najużyteczniejszy ze złych duchów, na którego sumienie zapisujemy wszystkie błędy naszej słabości.
Melania (smutnie). Jeśli to napomnienie dla mnie, to nie odgaduję jego racyi, słysząc je od pani.
Regina. A jednak bardzo proste: jesteśmy tylko we dwie.
Melania. Tem więcej mnie to dziwi.
Regina. Nie zmniejszę zdziwienia, bo musiałabym powiększyć przykrość pani — a tego nie chcę. Zresztą wierz mi pani tyle chociaż, że nie mówię o tobie, ale o naszym pociesznym rodzaju, któremu natura, czy ludzie dają tak naiwną duszę, że ją każdy z naszych własnych zmysłów uwieść może. Alboż nie? — Powiedz pani — tylko ja tu usłyszę.
Melania. Ale o tem wiesz pani już chyba z doświadczenia.
Regina. Cudzego.
Melania (śmiejąc się). Słusznie — bo na własnem nauka nie bawi a pamięć chętnie o niem zapomina. Bądź co bądź, słuchając pani, coraz lepiej pojmuję smutne twarze jej dymisyowanych wielbicieli, którzy gorzko opowiadają nawet o chwilach swego szczęścia.
Regina. Mam jednak nadzieję, że tę ponurą mitologię mojej osoby rozjaśni wkrótce pan Ksawery, wzbogaciwszy ją swą radosną legendą.
Melania. On umie milczeć — nie lękaj się pani.
Regina. Właśnie wtedy bym go lękać się powinna. Dla kobiety niegroźny mężczyzna, który o niej dużo mówi...
Melania. Nie znasz go pani...
Regina. I to mi dotąd wcale niepotrzebne. Wiem jednak, że należy do ludzi, którzy nawet niepytani tłomaczą się przed opinią z każdej chwili życia, ażeby pokazać, że jej nie przeżyli darmo — dla siebie. Pan Ksawery trzy miesiące oblegał mój dom...
Melania. Darmo?
Regina. Może coś zarobił mimo mojej wiedzy i woli a wreszcie od niego samego najlepiej się pani o tem dowiesz, gdyż jak się domyślam z pani pytań...
Melania. Pomogę domysłowi pani, który mógłby się omylić: pan Ksawery (z naciskiem) kiedyś mi się zwierzał...
Regina. A pani za to masz do niego chroniczne przywiązanie, chociaż zwierzać się przestał. Znowu smutna nuta znanej piosenki kobiecej. Zrobisz mi pani jedno ustępstwo? Powiedz mi tyle o nim i o sobie, ile powiedzieć możesz.
Melania (z udanym śmiechem). Nasza historya krótka i prosta: on mnie poznał przed trzema laty a ja jego przed trzema miesiącami; on mnie kochał kłamstwem a ja jego wiarą; on dziś zachwyca ludzi moją słabością a ja ich gorszę jego bohaterstwem; on...
Regina. Dość o nim — mów mi pani tylko o sobie...
Marya. Pan Jastrzębiec prosi koniecznie o przyjęcie.
Regina. Chcesz pani z nim się zobaczyć?
Melania. Od dawna mnie unika...
Regina (do służącej). Proś.
Ksawery (wchodzi uradowany, lecz spostrzegłszy Melanię z tajonym gniewem). Prawie spodziewałem się...
Regina. Zastać pannę Melanię... Odgadłam to zaraz z żądania o konieczne przyjęcie. Zostawiam więc państwa samych i idę przygotować moją toaletę do spodziewanej i pożądanej u mnie wizyty (wychodzi).


SCENA III.
Ksawery i Melania.

Ksawery (patrząc za odchodzącą Reginą). Ja cię moja pani ubiorę na niespodziewaną i niepożądaną (szyderczo). Mam więc być szpakiem dumającym nad plewą, na którą się złapał w samotrzask? (zbliżywszy się do Melanii przeglądającej list Ksawerego). Gdyby panią chrzcił prorok, byłby cię niezawodnie nazwał: qui pro quo.
Melania (milcząc patrzy na niego).
Ksawery. Czy pani przegrawszy cały los na mnie, przyszłaś tu może wziąć na loteryę, próbując z Reginą szczęścia do spółki?
Melania. Nie, już znam uczciwość loteryi, na której cały los przegrałam.
Ksawery (siadając). Bogini szczęścia, moja pani, nikomu łask swych nie darowywa, ale je wydzierżawia, a że jej kontrakt z panią przed kilku miesiącami się skończył...
Melania. I twój chyba równocześnie, bo przed chwilą widziałam, że musisz w deszcz pieszo chodzić.
Ksawery. Czy pani już wyszłaś ze stosunków z panami, że o tej godności dla mnie zapominasz? Nie zatracaj pani w swoim języku tego słówka, bo ono nawet dziś przydać ci się może jako kosmetyk dla podobania się lepszym gustom i jako pamiątka lepszych czasów.
Melania. Mówiono mi tu, że pan po stracie źle zrozumianych łask Reginy każdemu bajronicznie śpiewasz na temat lepszych gustów i lepszych czasów.
Ksawery. Powiedzieć to mogła tylko jej garderobiana, która pewnie z litości przygotowała pani tę nowinę na antimiłosne lekarstwo.
Melania. Przeciwnie, mówiła mi o tem sama Regina, a nawet gdy jadąc z nią i widząc pana zmokniętego, namawiałam, ażeby pana zaprosiła do powozu, wyraziła się, że...
Ksawery. Że pani byłabyś tam dla mnie niestosownem sąsiedztwem.
Melania. Nie, tylko że pan byś również zmókł na — koźle.
Ksawery (wybuchając). Ona!?... czy ty — śmiesz?!
Melania. Ja śmiem przedewszystkiem zrobić uwagę, że i pan już musiałeś wyjść ze stosunków z paniami, skoro mnie w tej formie pytasz. Wzajemnie więc radzę zachować sobie opuszczone słówko na kosmetyk i pamiątkę.
Ksawery. Jeśli je zachowam, to chyba tylko na dowód mojej wspaniałomyślności w tytułowaniu ciebie... pani.
Melania. Jakże ubogą jest ta pańska wspaniałomyślność, kiedy się stroić musi w takie dowody! Zła dola usposabia pana widocznie do zaprowadzenia we wszystkiem oszczędności, zarówno w wydatkach na dorożki, jak i na tytuły.
Ksawery. Dawniej zaglądałaś pani ciekawie do mojego serca, dziś do mego pugilaresu.
Melania. I ze smutkiem przekonałam się, że oba puste.
Ksawery. Nie znalazłszy dla siebie nic w jednem, chciałaś pani przynajmniej powetować sobie zawód w drugim.
Melania. Przeciwnie, nie mogąc jednego, chciałam przynajmniej drugi wypełnić.
Ksawery. Skądże taka chęć?
Melania. Z miłosierdzia.
Ksawery (udając wesołość). Orły w pokrzywach gniazd nie ścielą, tyleż dumy spodziewam się po moim opiekuńczym duchu, który w sercu pani pewnie sobie siedliska nie obrał. Litość jednak za litość: przyznaję się do żalu, jaki uczułem, dowiedziawszy się, że podobno panią każdy nowy dzień szalenie licytuje — in minus.
Melania. Nie ciesz się pan zawcześnie, bo chociaż oboje biegniemy na dół, pan spadasz tak prędko, że się nigdy w tym kierunku nie zrównamy.
Ksawery. Rzeczywiście nigdy — już jesteśmy nie dla siebie. W świecie dzieje się jak w klubie: świeżą taliją my panowie gramy a zużytą lokaje; a ponieważ pani już wysłużyłaś się pierwszym...
Melania. Więc mi pozostają drudzy, którzy kart nie znaczą i nie oszukują!
Ksawery (zbliżywszy się do Melanii z tajonym gniewem). Wyjdźmy z tej przenośni, która pani dodała za wiele odwagi i racz mnie pani po prostu objaśnić, kogo to ja oszukałem?
Melania. Objaśnisz się pan sam, tylko odpowiedz: kim ja jestem i komu to winnam?
Ksawery. Kim pani jesteś — nie potrzebuję określać, gdyż tu z pewnością w zdaniach się nie różnimy; co zaś do wątpliwości, komu pani obecną swą edukacyę winnaś, o ile wiem, byłaś w niej samouczkiem.
Melania (gwałtownie). Nie zrzekaj się swej nauczycielskiej zasługi, kiedy ci się należy. Tyś mnie swoją piekielną pokusą osidłał; tyś mi pokazał, jak zapominać przestróg cnotliwej matki i na jaką swobodę używać troskliwie dla mnie zebranego majątku; tyś mnie nauczył, jak córka może na grobie zacnych rodziców postawić im z siebie pomnik hańby! Przynajmniej wiedz o tem, kiedy się inaczej pomścić nie mogę!
Ksawery (biorąc kapelusz). Wszystko to prościej powiedziane znaczy, że przeze mnie stałaś się pani światu użyteczną.
Melania. Żeś pan przez samego siebie stał się nikczemnym.
Ksawery (idąc ku drzwiom). Tak tylko brzmieć może w ustach pani najwyższa dla mnie chwała.
Melania. Tak brzmieć ona będzie za chwilę w ustach Reginy i — Cecylii!
Ksawery (zatrzymawszy się). Kogo? Cecylii? (wraca). Czy pani wiesz cośkolwiek?
Melania. Z łaski pana muszę tułać się w świecie sama; przez wdzięczność i dla rozrywki postanowiłam być pańskim cieniem.
Ksawery. Co pani chcesz za to, żebym idąc do tego domu nie potrzebował się oglądać?
Melania. A czem pan myślisz płacić?
Ksawery. Nawet zgodą na poprzednich warunkach, jeśli tego będzie potrzeba.
Melania. Naprzód pozwól mi pan ochłonąć, ażebym mogła dalej mówić beż wzgardy dla siebie i... (po chwili) O co idzie?
Ksawery. Przedewszystkiem o porozumienie. Traktowałem cię przed chwilą szorstko bez żadnej intencyi. Chciałem jedynie czemśkolwiek i na kimkolwiek zaraz powetować ukąszenie tej (wskazując na drzwi, któremi Regina wyszła) jadowitej żmii. Daruj mi więc, bo przed chwilą byłbym z gniewu aniołów krzyżował, zwłaszcza że mi obrazę powtarzały twoje usta, z których dotąd słyszałem tylko słowa...
Melania (przerywając). Nie męcz się pan daremnie tem czułem wspomnieniem: wolę pana widzieć strasznym, niż zamaskowanym.
Ksawery. Właśnie chcę zdjąć maskę i pomówić z tobą językiem z czasów naszej zgody. To jest wracam do ciebie, a za to żądam...
Melania. Co najmniej, żebym ci słońce zdjęła.
Ksawery. O, nie. Żebyś mi sekundowała w pojedynku z Reginą.
Melania. W jakim?
Ksawery. Bardzo niewinnym. Wspominałem ci już dawniej, że wybrałem sobie misyę nawracania waszego rodu, że lubiłem was jak gaj pomarańcz wabiących rękę, żeby je zerwała, że natura nie stworzyła mnie do piastowania tak uczuć, jak dzieci, że tyle tylko miałem kwalifikacyi na jednożennego gołębia, ile pragnąłem gruchać we dwoje, że wreszcie z tych powodów byłem sobie, ogólnie mówiąc, skrzętną pszczołą, której przeznaczono z gorzkich kwiatów tego padołu słodki miód wysysać. Jak pewnie zauważyłaś, przez ostatnie trzy miesiące krążyłem około tej róży. Jakie plony zebrałem — mniejsza, dość że kochanka słowików i motyli, chcąc zataić swą stratę i nie spłoszyć licznego roju, który się ze mną przy niej uwijał, gdym ją opuszczał, dotkliwie i jawnie mnie ukłuła.
Melania. Szkoda, że z nią już wprzódy o tem mówiłam i że zamiast strategii podboju, mogę podziwiać w tobie tylko — sztukę zręcznego odwrotu.
Ksawery. Jak ci się podoba, moje dziecię; zapamiętaj sobie wszakże jedną praktyczną wskazówkę: gdy spostrzeżesz jakąś parę rozchodzącą się w dwie różne strony, pytaj zawsze mężczyzny a nie kobiety, co między niemi zaszło.
Melania. Dam ci praktyczniejszą: nie pytaj ich wcale, bo ona powie za mało i jego uniewinni, a on za dużo i ją potępi.
Ksawery. Pozwalam, gdyż nie to mnie w tej chwili obchodzi, lecz ukaranie Reginy.
Melania. I ja mam ci w tem dopomagać?
Ksawery. Tak — ty jej odbierzesz — Cecylię.
Melania. Cecylię — ja — dla ciebie?
Ksawery. Ty — ją — dla mnie.
Melania. Szatanie, czy sądzisz, że ci i sumienie na usługi odstąpię? Że będę ci w twojem niegodnem polowaniu tropić i przynosić zwierzynę? Rozstań się z tą szlachetną nadzieją! Siebie mogłam ci poświęcić, ale nikogo więcej. Chociaż nisko stoję, umiem jednak odróżnić samobójstwo od zbrodni. Ty myślisz, że zabić siebie i kogoś — wszystko jedno, ja — nie!
Ksawery. Myślę przedewszystkiem, po co marnujesz te melodramatyczne wybuchy, kiedy one nie przeszkodzą mi powtórzyć propozycyi i rekomendować ci jej do uwzględnienia, naprzód dla tego, że nie jest wcale straszną a powtóre — że byłaby ci bardzo użyteczną. Mylisz się bowiem, przypuszczając, że mi idzie o Cecylię...
Melania (z ironią). Ja też przypuszczam, że ci idzie o siebie...
Ksawery. Zgadłaś, ale jeszcze nie jestem pewny, czy właściwie. Sprawa zaś jest taka. (zniżając głos) Panna Regina wyznała mi przy pewnej sposobności poufałego żartu, że odnowiła z tobą dziecinną znajomość i utrzymuje ją dla zapełnienia jednego wakansu w swej służebnej gwardyi, na który nie mogła znaleść dostatecznie uzdolnionej kandydatki...
Melania (wybuchając). Wężu!... kłamiesz! Ona jedna mnie nie potępia i ratuje.
Ksawery. Boś jej jeszcze potrzebna. Słuchasz dalej?
Melania. (ze wzruszeniem). Miałażby nawet ona mną poniewierać? Dziś rzeczywiście... Mów!
Ksawery. O ile mi się zdaje, piękna Regina sprzykrzyła sobie rolę rozkoszy i wkrótce zamyśla debiutować w komedyi cnoty. Ponieważ zaś dla powodzenia w tym nowym występie trzeba pozbyć się stosunków dawnego zawodu, więc naprzód zaopatrzyła się w młodziutką i niewinną przyjaciółkę, potem odsunęła niemłodziutkiego i nieniewinnego przyjaciela, a wkrótce odprawi żenującą rezydentkę. Tym sposobem wyrestauruje swoją opinię, ludzkiej złości wyrwie dwa trzonowe zęby: mnie i ciebie i uspokoi ją wyśmienicie moralnym przysmakiem — Cecylią.
Melania. Zatem?
Ksawery. Zatem powinnaś ją Reginie odebrać i dopóki ciotka nie wyzdrowieje, u siebie zatrzymać.
Melania. Dla... ciebie?
Ksawery. A cóż mnie po niej! Tak młodych przepiórek nie lubię i gdyby mi w największym głodzie niebo ją zesłało z dodatkiem jedynie manny, przysięgam ci na mój gust, że wybrałbym mannę.
Melania. Kiedy się czaisz, zawsze jesteś poczciwy. Nie mam żadnej pewności, że nie posłużysz się mną w zgubieniu tego dziecka.
Ksawery. Niepotrzebnie widzisz we mnie tygrysa, tem więcej, że chcę się tobą posłużyć, ale zupełnie w innym celu. Przewiduję bowiem, że Regina z czasem swoją lektorkę umyślnie zepsuje, ażeby się uwolnić od nieprzyjemnego a ciągłego z nią porównania. Jeśli więc prawda, że jesteś jeszcze na niedolę cnoty bardzo czułą, to możesz jej właśnie przez ocalenie Cecylii...
Melania. Ach gdybym mogła przeniknąć, co w tej chwili myślisz!
Ksawery. To, co mówię — przepraszam! — to, że pani z dzicinnym uporem możesz zmarnować jedyną sposobność połączenia się ze mną.
Melania. (gorzko). Niestety, zbyt dobrze o tem wiesz, że do jednego świata wrócić, a do drugiego wejść nie mogę i muszę żyć sama lub z tobą. Straszny fatalizm! Czemuż jestem tak mało zepsuta!
Ksawery. Ale zapomniałem spytać się o szczegół dosyć ważny: może ty mnie już nie kochasz?
Melania. On się ze mną połączy! Co tu fałszu w tych kilku słowach...
Ksawery. Ani jednego, gdyż naprzód postanowiłem już odpocząć po miłosnych trudach a powtóre nie przysięgam ci małżeńskiej wierności. Gdyby mnie więc napadła kiedy chęć dokonania z jednego podboju, to nawet w tym wypadku tylko żony głupich mężów byłyby od ciebie szczęśliwsze. Przy najgorszym więc składzie rzeczy spotkałyby cię tylko kłopoty żony męża — mądrego. A wierz mi, że one są nawet potrzebne. Natura tak dziwnie uorganizowała wasz rodzaj, że kobietę złapać można tylko słodyczą a utrzymać tylko piołunem. To też i miłość, moje dziecię, jest to roślinka, która wyrasta przy upale a dojrzewa w mrozie. A teraz, żeby ci pozostawić swobodę namysłu — żegnam.
Melania. Poczekaj...
Ksawery. Zdecydowałaś się?
Melania. Gdybyś jednak chciał nieuczciwie postąpić, pamiętaj, że...
Ksawery. Dość, moja pani, tego kazania. Ile razy słyszę takie morały, zdaje mi się, że wiatr porusza ludzkiemi ustami. Moja własna chęć i niechęć — to jest dla mnie nakaz i zakaz a gust swój w tym względzie już ci objawiłem. Czcią więc cnoty przerażać mnie nie potrzebujesz, bo ona w twoim rodzie zatknięta tylko dla odstraszania wróbli, do których nie należę. Dla pretensyi moich do Reginy wynajdę sobie inny środek, tobie zaś życzę po raz ostatni wytrwałości w spełnianiu jej poleceń i od obowiązku ratowania Cecylii cię zwalniam. Do widzenia na sądzie ostatecznym, jeśli sprawy nasze będą w jednym wydziale (odchodzi).
Melania. Jeszcze tylko słowo...
Ksawery. Niech wprzódy ciałem się stanie i u ciebie zamieszka.


SCENA IV.
Melania i Regina.

Melania (sama). Co robić? Ha!..
Regina (wchodząc). Marylka mówiła mi, że pan Ksawery wyszedł wesół a tymczasem pani wyglądasz smutna. Jakże mu się podobała zamiana mnie na panią?
Melania (z lekko ironicznym uśmiechem). Przecież pani doniesiono, że wyszedł wesół.
Regina. Jak to czasem rzucimy złośliwością a spadnie dobrodziejstwo. Więc skaliste serce okrutnego Apollona skruszyło się wreszcie pod westchnieniami pani! Dla siebie jestem z tego kontenta, bo mnie nie będzie może swoją znajomością osławiał i swojemi wizytami nudził.
Melania. Dziwna rzecz — jesteście państwo z rozstania w jednakowy sposób zadowoleni.
Regina. Język lekceważenia, moja pani, jest dla wszystkich jeden, tylko prawa do niego odmienne; więc też nic dziwnego, jeśli pan Ksawery jest swojem zadowoleniem do mnie podobny. Wreszcie — darowywam mu tę sztuczkę, bo nią dobrze swój powrót do pani zarekomendował a nadewszystko zwolnił mnie za to od obawy stracenia przez niego nowonabytej znajomości z pewnym niezmiernie interesującym człowiekiem, który może nawet dziś u mnie się zjawi.
Melania. I którego serce pewnie będziesz pani się starała skruszyć.
Regina. Przeciwnie — zahartować, bo bardzo miękie. W uczuciach mój znajomy jest jeszcze dzieckiem — między dzikiemi przez piętnaście lat jakiś podróżnik go wychowywał. Dopiero od kilku miesięcy jest w Europie a od kilku dni w naszym kraju. Dotąd wszystko podziwia...
Melania. W porę go pani do siebie zaprosiłaś. Nie chcę jego podziwowi przeszkadzać i dla tego żegnam panią. Wieczór spędzam sama, pozwól mi pani wziąć na parę godzin Cesię.
Regina. Ona ma zupełną swobodę woli a spodziewam się, że pani (z naciskiem) jej naiwność uwzględnisz.
Marya. Ojciec Makary chce widzieć się z panią.
Regina. (zdumiona). Kto? Ojciec Makary? Święci zaczynają do mnie się schodzić... Otwórz drzwi! Ojca Makarego — proszę.


SCENA V.
Też, Makary i Cecylia.

Makary. (przy progu). Bóg wszędzie.
Regina. (kłaniając się) Pochlebiam sobie jednak, że ksiądz przyszedł tu ze mną się zobaczyć.
Cecylia (wbiega ubrana do wyjścia). Idę już paniusiu do mego... (spostrzegłszy Makarego, rzuca się mu na szyję) Drogi mój ojczuś... Makary! (zakonnik całuje ją z radosnem rozrzewnieniem). Ja właśnie do ojczulka iść miałam... Widzicie panie, wyszukał mnie i przyszedł... Mój droziutki, jak on mnie kocha.... Tylko nie martw się ojczusiu, bo mi tu bardzo dobrze...
Makary (odsunąwszy ją). Odejdź — chcę pomówić tylko z tą panią.
Cecylia (do Melanii). Och, co jemu się nagle zrobiło! Nigdy tak na mnie nie patrzył... (wychodzi zwolna z Melanią, spoglądając na Makarego).


SCENA VI.
Regina i Makary.

Regina. Proszę księdza zająć miejsce.
Makary. (zbliżywszy się do niej). Dla czego pani zabrałaś to niewinne dziecko?
Regina (z uśmiechem). W pytaniu szanownego ojca słyszę tylko ciekawość i grozę a chciałabym usłyszeć prawo do jednej lub drugiej.
Makary. Bóg mnie upoważnił żądać w jego imieniu od ludzi rachunku z czynów.
Regina. W takim razie niechże przynajmniej wiem, dla czego ojciec czekasz na wszystkich z tem upoważnieniem w konfessyonale a do mnie sam przychodzisz.
Makary (żywiej). Więc nie jestem księdzem, tylko twojem pani sumieniem i od niego pytam, dlaczego zabrałaś to dziecko?
Regina. Gdybyś ojcze był mojem sumieniem, pytaćbyś o to nie potrzebował i wiedział, że ono właśnie mi tak postąpić kazało.
Makary (gwałtownie). Nie!... ono nawet w tobie pani musi głos uczciwości pamiętać — zepsuć go całkiem jak ludzi, nie mogłaś.
Regina. Bez wątpienia — czego najlepszym dowodem właśnie to, że dowiedziawszy się o nieszczęściu ciotki, chorą, nie znając, umieściłam w szpitalu a Cesię wzięłam do siebie.
Makary (poważnie). Patrzyłem już w dusze strasznie upadłe, w każdej dostrzegłem choć kilka drgań żalu: miałażbyś pani być pierwszą i jedyną, która złem wszystkie zgryzoty potruła?
Regina Może tylko jestem pierwszą i jedyną, która ich nigdy nie miała.
Makary (wybuchając). A, ciesz się pani sobą, wyzywaj wszystkie pomsty niebios, tylko oddaj mi dziecko, niech je z twojej Sodomy wyniosę!
Regina. Po co? Kiedy ona w tej mojej Sodomie będzie miała opiekę, wygody, przyjemności...
Makary (gwałtownie). Występku!
Regina. Ten na nią czeka pewniej u was... w klasztorze.
Makary. Oddaj mi ją pani tylko, a jeśli gdzieindziej bezpiecznego miejsca nie znajdę, to ją schowam w ołtarzu.
Regina. Tam byłoby jej niewygodnie i nudno.
Makary. To ją zabiję, aby — tu nie była.
Regina. Ona nie jest Izaakiem a ksiądz Makary — ani Abrahamem, ani jej ojcem.
Makary (drgnąwszy). Wiem o tem. Wolno mi tylko spokojnie patrzeć, jak pani dla niej układasz stos.... (z dziką goryczą) No kiedyż nastąpi całopalenie?
Regina. Mój zakon na takie ofiary nie pozwala, owszem, każe mi sierotę pielęgnować jak siostrę. Jeśli ciotka wyzdrowieje, Cesię jej oddam, jeśli nie...
Makary. Musi wyzdrowieć, inaczej sam Bóg by na tem stracił. (łagodnie) I co pani po tej dziewczynie?
Regina. Chcę ją uszczęśliwić.
Makary. Ja jej los zapewnię...
Regina. Mnie to przyjdzie łatwiej. Zresztą bardzo ją lubię...
Makary (gwałtownie). Ja dawniej i... bardziej.
Regina (z lekką ironią). Ale za to – niestosowniej...
Makary (po chwili milczenia). Przez miłosierdzie powiedz mi pani, jak się nazywają wasze bogi, na zaklęcie których ustępujecie.
Regina (stając przy jednym z posągów). To jest moja bogini — swoboda.
Makary. Hańba temu pogańskiemu cielcowi, kiedy zdrożnościom króluje!
Regina. Ojcze Makary... nie bluźnij bóstwu, którego nie znasz i które może kiedyś czcić będziesz...
Makary. Będę czcił... nawet ciebie pani, tylko dziecko mi wydaj...
Regina. Kup lepiej sobie, kochany ojcze, za przymusową adoracyę zbawienie własnej duszy, gdyż ja jestem tak wymagającą, że ci za nią cudzej nie sprzedam.
Makary (z gorzkim śmiechem). A jeśli dziś ciotka odwoła prośbę i zażąda, ażebyś pani Cecylię mnie powierzyła?
Regina. Poczekam z wypełnieniem żądania, aż chora mi je objawi zupełnie — przytomna.
Makary. Skonać jej nie pozwolę, dopóki mi go nie wymówi! (usłyszawszy jej śmiech za sceną) Z kim ona tam jest? — Takiego jej śmiechu nigdy nie słyszałem!...
Regina. Bo może się nigdy u ciotki tak jak u mnie nie bawiła.
Makary (rozpaczliwie). Ba...wi...ła! (rzuca się do nóg Reginie) Pierwszą jesteś z ludzi, przed którą do prośby klękam... oddaj mi to dziecko...
Regina (ze spokojnem szyderstwem). Oddam... ale wtedy, gdy będziesz ojcze Makary umiał mnie swojem klękaniem zaszczycać a nie znieważać.
Makary (powstawszy). Nie mam już nic..... nic..... bo ofiarowałem nawet własne upokorzenie. (gwałtownie) I tego za mało? O, bądź przeklęte bezprawie, co rzucasz ludzi na pastwę, jak rzecz bez pana! Ja nie mogę odebrać tego dziecka, moje prawa ustąpić muszą przed grymasem pierwszej lepszej swowoli? Boże zwal lepiej na ziemię swój strop niebieski, aby jej zbrodni nie okrywał, lub daj mi tyle łez, ażebym niemi płacząc nad nieszczęściem, zatopił spodlone ludzkie plemię! (po chwili) Zatrzymaj pani sobie tę dziewczynkę, ona ci się przyda, bo nawet będziesz mogła zdrową jej krew kazać przetoczyć w swoje zepsute żyły.
Regina (stanąwszy przed Makarym z wesołą dumą). Przypatrz mi się, księże Makary, czy ja zdrowej lub cudzej krwi potrzebuję, a może przyznasz szanowny ojcze, że gdybyś miał syna...
Marya (meldując). Pan Aureli Wiszar.
Makary (przerażony). Pani... jam przytomny!?...
Regina. Nie wiem...


SCENA VII.
Ciż i Aureli.

Aureli (nie spostrzegając Makarego). Przez dwa dni myślałem i wątpiłem, czy ostatnie słowa pani obiecały mi wstęp do jej domu. Dziś wreszcie odważyłem się przyjść i spytać: czy nie mylą się dzicy w swem przysłowiu, że miła niespodzianka jest córką złego przeczucia?
Regina (podając mu rękę). Nie mylą się chyba, bo ja czekając pana przez dwa dni ze złem przeczuciem, witam dziś miłą niespodziankę.
Aureli. Nie żałuję straconego czasu i obaw, kiedy mi je łaska pani tak opłaca. Gotów bym nawet...
Makary (zbliżywszy się do Aurelego spokojny). Z gotowością ostrożnie...
Aureli (zdziwiony). Ksiądz Makary!... (ściskając mu rękę) Doprawdy nie wiem, czemu się dziwić, czy że kochanego ojca tu widzę, czy że dotąd nie widziałem.
Makary. Najlepiej nie dziw się pan niczemu.
Regina (do Aurelego). Panowie już z sobą poprzyjaźnieni!... Czy pan może, przyjechawszy do kraju, rozpoczął go poznawać od duchownych?
Makary (szyderczo). Mogła pani przecież się tego domyśleć, skoro zaledwie przybył, już dziś odwiedza główną polską westalkę.
Regina (wesoło). Z arcykapłanem naszego miasta!...
Aureli. A moim trzecim ojcem. Bo winienem panią objaśnić, że jestem spadkiem, który się dostaje drugiemu z kolei przyjacielowi mego właściwego rodzica. Naprzód odziedziczył mnie i wychował pewien zacnej w mojem życiu pamięci samotnik, którego przed miesiącem śmierć mi zabrała. Ten znowu zapisał mnie ostatniemu z trójcy księdzu Makaremu, którego osobiście znam dopiero od tygodnia, ale w marzeniu kochałem oddawna. (ściskając rękę Makarego) Nie unieważnisz ojcze testamentu swego przyjaciela... i pozwolisz mi nazywać się swoim synem...
Makary (wzruszony — z ironią). Tego panu nie długo będzie potrzeba; wynajdziesz sobie lepszą miłość. Bo i czasu nie marnujesz, kiedy w ciągu kilku dni zdążyłeś nawet tu przyjść.
Aureli. W tem zasługa nie moja, lecz pani, która mi tak pozwoliła wyskać przypadkowe poznajomienie się w podróży, że już dziś mam prawo i honor ją odwiedzić.
Makary (śmiejąc się szyderczo). Ciesz się pan, żeś tak wyjątkowo szczęśliwy; bo chociaż to samo prawo wszyscy tu posiadają, przy honorze sam jeden się utrzymasz.
Regina. Nie wszyscy.... a jeśli ojcze wątpisz, wyszedłszy stąd, zechciej tu dziś lub kiedyś powrócić...
Makary (drgnąwszy, usuwa się na stronę).
Aureli. Żałuję mocno, że nie mogę być rozjemcą przyjacielskiej między państwem sprzeczki. Doprawdy aż mnie straszy, że w ogólności z tego, co naokoło siebie widzę lub słyszę, nadzwyczaj mało rozumiem. Tułam się po mieście jak zagapione dziecko. W Afryce umiałem na spojrzeniu Negra tak dobrze obliczać jego lata, jak cnoty; tu wszyscy wydają mi się jednakowi, a najbardziej wtedy, gdy mówią. Wystawiam sobie, jakby się ze mnie uśmieli murzyni, gdyby im kto doniósł, że ja, co ich rozpędzałem gromadami, tu daję się powodować każdemu. Lew przegnany nagle z puszcz afrykańskich na rynek Krakowa byłby mniej ode mnie skłopotany, bo myślałby tylko, jak uciec a ja myśleć muszę, jak zostać. Kto mnie nauczy tu żyć i pracować: ksiądz Makary — nie wiem, czy może, pani — nie wiem, czy zechce.
Makary (j. w.) O, nie martw się pan — będziemy się dopełniać: czego ja nie będę mógł nauczyć — ta pani zechce.
Regina. I owszem. Po każdem więc chrześcijańskiem kazaniu ojca Makarego, przyjdź pan do mnie na pogańską lekcyę.
Aureli. Cudowna kombinacya! Zapewnia mi światło dwu najpierwszych gwiazd naszego grodu. Wątpię, czy kto więcej oprócz mnie będzie się mógł pochwalić tak znakomitą nauczycielską parą.
Makary (j. w.). Bo nikt tu nas obojga razem nie potrzebuje a przytem ta pani swoim uczniom chwalić się nią zabrania.
Regina (do Aurelego). Pan nie odgaduje w tym żarcie dowodu grzeczności. Ojciec Makary dopiero dziś po raz pierwszy raczył wejść do mego pokoju, ale za to daje mi do zrozumienia, że już nieraz stał pod mojemi drzwiami.
Cecylia (wchodząc ostrożnie). Już można...? (spostrzegłszy Aurelego) Przepraszam...
Aureli. Cóż to za piękny kwiatek! (do Reginy) Czy u pani Wenus obrała sobie świątynię?
Makary. Tak panie... ale to nie z tej świątyni kapłanka.
Regina. Owszem z tej. Podobała się panu? Także dziecko, jak gdyby w naszym dojrzałym świecie dla pana zachowane.
Makary (z trwożliwym pośpiechem). Co?... (spokojniej) Moja wychowanica, po którą właśnie tu przyszedłem i której męża już wyznaczyłem.
Regina. Ja jej wynajdę lepszego, chociaż może nie będzie posiadał wszystkich cnót teologicznych. (powstawszy) Ksiądz Makary jest nieco rozdrażniony, proponuję więc, ażebyśmy przeszli na balkon — tam chłodniejsze powietrze.
Aureli. Najchętniej.
Regina (idąc ku drzwiom z Aurelim). Ojcze Makary, proszę z nami... Popatrzymy na miasto, a ludzie z ulicy na nas... proszę...
Makary (sam). Chce mnie zbeszcześcić, albo wygnać. Ja mam ukazać się z nią całemu miastu!... A powinienem go strzedz... Boże, odbierz mi wstyd a dodaj odwagi! (zbliża się do drzwi balkonu i odbiega) Wolałbym w piekło... (po krótkiej niemej walce) Idź stary grzeszniku na pręgierz i ratuj!... (wychodzi).


SCENA VIII.
Cecylia, Melania później Makary.

Cecylia (wchodząc z Melanią). Kiedy nic nie wiem... Ojciec Makary jakiś rozgniewany — nie chciał ze mną mówić — tu go znowu niema. Aoh, mój Boże, wszystko mnie dziś prześladuje... Pójdę z panią, ale pod tym warunkiem, że wstąpimy do księdza Makarego...
Melania. Panno Cecylio, już późno na wizytę w klasztorze.
Makary (wpadając). Nie mogę!... Niebo przez wszystkie gwiazdy, ziemia przez ludzkie oczy mi urąga. (spostrzegłszy Cecylię przybiega do niej) Gdzie wychodzisz?
Cecylia. Do tej pani na wieczór...
Makary. Gdzie!? Szalone dziecko! Nie pozwolę!...
Melania (do Makarego). Jeśli trzeba pozwolenia, to może ono być ważne tylko od panny Reginy. Ona być musi na balkonie — choć Cesiu, pożegnamy się z nią (pociąga Cecylię za sobą).
Makary (siada bezwładnie). Więc nawet ta ma do niej prawo, tylko ja nie? Czy to wszystko rzeczywiście... się dzieje? Czy ja rzeczywiście widzę... czuję?... (zerwawszy się) Aniele mścicielu, jeżeli jesteś, rzuć mi swój miecz ognisty lub rozedrzyj nim pierś, może raną lżej odetchnę!
Szpitalny służący (wszedłszy ze zdziwieniem). Ojciec Makary!... tu...!?
Makary. Po co tu przychodzisz? Stara pewnie zdrowsza — przytomna... no powiedz — że przytomna!
Szpitalny służący. Umarła.
Makary (rozpaczliwie). Boże! co robisz!... (po chwili) Przecież zmartwychwstają!... Chodź... ja ją wskrzeszę! (wychodzą).
Za sceną (wesoło). Ha, ha, ha.

(Zasłona spada).


AKT II.


(Tenże pokój).


SCENA I.
Regina i Aureli.

Regina (do służącego). Koniecznie wyszukaj mi Marylkę, a jeśli jej nie znajdziesz, idź sam i powiedz, że te ciągle powtarzane wizyty Cesi u panny Melanii zaczynają mnie już gniewać. Na pannę Cecylię czekam. (po odejściu służącego) Więc pan mnie uparcie straszy?
Aureli. Chciej pani wierzyć mojemu doświadczeniu. Dzicy to nie baranki, lecz smoki. Zgodę z nimi można tylko utrzymać nieustannie do nich wymierzonym karabinem. Podobałoby się pani tak przyjemne i tak bezpieczne życie?
Regina. Zapewne — ale czy ono jest jedynie takiem?
Aureli. Zwykle jeszcze gorszem, bo trzeba ich często zabijać a zawsze serdecznie żałować. Europa nie ma pojęcia o przerażającej panoramie żywych obrazów Afryki lub Australii, gdzie przesuwają się całe gromady szkieletów, ledwie skórą obciągniętych i ginących z nędzy. Może świat cywilizowany żartuje z podobnych wzruszeń, wyznam jednak, że zwiedzając przed kilku laty z opiekunem Ocean Spokojny i będąc świadkiem śmierci ostatniego Tasmańczyka umierającego prawie z głodu, płakałem jak dziecko.
Regina. Umarłabym tak nędznie, gdybym tylko przedtem mogła żyć tak swobodnie.
Aureli. Dzicy żyją swobodnie! Ha, ha, ha! Gdyby im kto dał tę mądrą czaszkę, w której się europejska, plotka o ich wolności wylęgła, z pewnością nie zrobiliby z niej jak zwykle puharu, lecz co najwyżej miarkę do kukurydzy. Ich wszystko więzi i podbić może. Sam widziałem, jak składali ofiary osłowi, którego okręt francuski zostawił na brzegach Zanzibaru. To wcale nie wymysł, że gdy raz wiatr poruszył zgubionym przez europejczyków asem kierowym, całe plemię zaczęło mu oddawać cześć boską.
Regina. Ach panie, co to dziwnego! My cywilizowani a także mamy swoje asy kierowe, czczone, choć nimi żaden wiatr nie ruszał.
Aureli. Różnica jednak nie przestaje być wielka. Zresztą uciekam się po obronę do mego niedawno zmarłego przyjaciela, którego słowom zwykle pani wierzy a który mnie w Afryce pożegnał nad grobem tą ostatnią radą: mnie zakop między dzikiemi a sam wracaj do Europy; ja z nią zgodzić się nie mogłem, bo ona uczyła mnie pragnąć; ciebie jednak, co tu marzyłeś — zadowoli.
Regina. Zadowoliła?
Aureli. Znam ją dotąd prawie o tyle jedynie, o ile w tym domu się mieści; upewnij mnie więc pani tylko, że nie odpowiem za pospiesznie a bez namysłu odpowiem twierdząco.
Regina. W tem nie, ale w czemś innem upewniam: żeś pan jeszcze nie obudził się ze swoich złudzeń nawet w tym domu, który się panu tak znajomym wydaje.
Aureli. Sprawdzimy to. Jadąc tu, nie chciałem nic więcej, jak witać i poznawać społeczeństwo moje w osobie tych, którzy je najszlachetniej reprezentują. Poznawszy i przywitawszy panią jako rodaczkę, mogę w rachubach mego marzenia widzieć pomyłkę zbytniej skromności, ale nie przesady.
Regina. I wtedy nawet byłabym zaraz pierwszą pańską illuzyą, bo nie jestem ani ideałem, ani typem krajowym.
Aureli. Na to nie wiele trzeba. Dość innych troszkę przerosnąć, ażeby od nich być wyższą i dość wśród nich wyrosnąć, ażeby być do nich podobną.
Regina. Nie widziałeś pan nigdy, jak czasem z ziarna wiatrem zarzuconego drzewko na murach wyrasta? Może i moje takie pochodzenie.
Aureli. Nie przekonywaj mnie pani dalej, że błądzę, bo zacznę bardzo prosić, żebyś mnie pani od tego strzegła.
Regina. Nie będziesz pan o to prosił, jeśli nie zapomnisz, co powiedziałam, że jestem prawie nietutejszą. I ja znam to morze ludzi, które mie otacza, o tyle tylko, o ile muszę — dla bezpieczeństwa tego oto korabiu, ażeby wraz z nim nie zatonąć.
Aureli. Ja właśnie lubię to morze i chciałbym je zbadać — z panią.
Regina. Ze mną? Mogłabym jedynie być pańskiem niebezpieczeństwem.
Aureli. Przy dobrej woli — szczęśliwem natchnieniem.
Regina. Wiesz pan, gdzie się znajdujesz? W maleńkim, tysiącami nieprzyjaciół osaczonym obozie buntownicy, która gróźb się nie boi a układów nie pragnie. Zgoda między mną a tym światem — niemożliwa, bo ja nie przyjmuję jego a on — moich warunków. On mi każe naprzód zrzec się całej niemal swobody a ja mu ani jednego jej prawa nie ustąpię.
Aureli. Cóż pani po tylu prawach?
Regina. To rzecz moja, ludzka — mi ich nie wydzierać.
Aureli. W wojnie ze światem zyskuje się wprawdzie to, co on nam odbiera, ale traci się to, co nam daje. Czy pani zysk zawsze nagradza stratę?
Regina. Nie cenię jej, bo nie znam.
Aureli. Więc pani może wszystkich nienawidzisz?
Regina. Nikogo. Dawniej nawet lubiłam niewolników, dopóki nie wiedziałam, że każdy trzyma sobie bodaj psa, którego może być panem. Dziś mam sympatyę dla nieszczęśliwych a mogłabym kochać...
Aureli. Jakich?
Regina. Prawdopodobnie panu — nieznanych.
Aureli. Ale znanych pani. To dostateczny powód dla mnie, żebym się moim ziomkom bacznie przypatrywał a dla pani, żebyś przynajmniej z niektórymi walczyć przestała.
Regina. Gdyby tacy między niemi byli, o czem, jak mniemam, wkrótce pan zwątpisz. Afykańskie słońce przy pomocy czułych opowiadań tak rozżarzyło pańską imaginacyę, że przebiegłeś pan kilka geograficznych stopni jak rozpłomieniony meteor, który nie przeczuwa, że spadłszy w zimną otchłań, tylko syknie, zgaśnie i ostygnie. Już widzę pańskie zapały — daremne a niedługo sam pan ujrzysz zawody — niewątpliwe.
Aureli. W każdym razie zostanie mi bardzo wiele. Przecież nieszczęśliwych obdarzasz pani swoją sympatyą — skrzywdzonym nie będę.
Regina. Korzystniej jednak byłoby dla ideałów pańskich czarnoksięzkiej latarni z rzeczywistością nie porównywać, lecz uciekłszy stąd, zdala nimi się łudzić. Między dzikimi będziesz pan mógł wierzyć, że cywilizowani swobodnie żyć i pracować pozwalają.
Aureli. Raz Maur opowiadał mi taką bajkę: Pewnemu muzułmaniowi śniły się ciągle porywające widoki raju. Trawiony tęsknotą do nich tak męczył modłami Allaha, że wreszcie uniósł się na obłoku. Zaledwie przeszedł bramę raju, spotyka go cudowna dziewica, która usłyszawszy, po co przybył, zaczęła wszystkiemi ponętami swej mowy radzić mu, ażeby powrócił na ziemię, gdyż przechwalony eden jest właściwie królestwem brzydoty. — Dobra niebianko — powiada jej przybysz — chociażby cały skarb uroków tej krainy nie miał żadnego więcej nad te, jakie w tobie posiada, jeszcze i wtedy byłaby ona dla mnie najpiękniejszą ze światów. Jeśli zaś chcesz, ażebym ten raj opuścił, odczaruj mnie naprzód z własnych czarów i naucz nie pamiętać, żem był tu i widział ciebie.
Regina. Cóż ona na to?
Aureli. Panią prosi przeze mnie o zastępstwo w odpowiedzi.
Regina. A pan może ją odbierzesz w imieniu owego muzułmanina?....
Aureli. Chętnie, bo pragnąłbym mieć zakończenie dla mojej bajki.
Regina (po chwili zamyślenia). Ja bym odpowiedziała: zechciej mój przychodniu zapomnieć, żeś tu był, a może nie będziesz potrzebował zapominać, żeś mnie widział.
Aureli. Dla czego?
Regina. I ja opuszczę ten raj — możesz go opuścić ze mną.
Aureli. (z gorzkim żalem}. Więc koniecznie stąd się oddalić lub stracić... Cóż to za okropna próba.
Regina. (z lekką ironią). To też wyobraź pan sobie, że jesteś na nią wystawiony tylko — w bajce.
Aureli. Pani... jam w uczuciach dziecko. Zamiast szydzić z mojego prostego serca, powiedz mi lepiej, co kryjesz w zagadkowem — swojem.
Regina. Dla kogo?
Aureli. (wzruszony) Dla... mnie.
Regina. Może już jutro... nic!
Aureli. Ale dziś...? O bodajby to jutro spóźniło się o całe trwanie świata!
Regina. Panie Aureli... raczej gaśmy się a nie zapalajmy.
Aureli. (z zapałem). Spłonę w własnych uczuciach, a nie zgaszę ani jednej ich iskry. Dość już tego lodu, którym mi pani od dwu tygodni każesz zamrażać gorętsze słowa. Dłużej udawać i milczeć nie będę, bo po raz pierwszy w życiu — to muszę, i po raz pierwszy — nie mogę. Będę mówił wszystko, co w sercu usłyszę a szczerość moją niech uniewinni świat, który mnie tak wychował. Mów i pani więcej, chociażby to, żeś pani rozumna a ja szalony, żeś pani cywilizowana a ja dziki, że pani umiesz tylko myśleć a ja tylko kochać...
Regina. Nie, żem ja teraz powinna uczyć pana myśleć, bo pan nauczyłeś mnie...
Aureli. (namiętnie). Dokończ pani!
Regina. (po chwili). Znasz pan samolubstwo?
Aureli. (poważnie). Widzę je — przed sobą.
Regina. Spojrzałeś pan dobrze i zamiast wymówki powiedziałeś prawdę. Tak panie, jestem samolubstwem. Pan nie pojmujesz, jak można żyć zapatrzonym w siebie i tak upajać się miłością własną, jak najpotężniejsi geniuszem lub mocą. Tymczasem są tacy — albo może ja jedna! Dotąd byłam dla siebie swoją kochanką — czy pan wiesz, czem dla mnie jest pokochać kogoś?
Aureli. Uszczęśliwić...
Regina. (przerywając). Poświęcić — siebie. Uczucia, panie, ujarzmiają. Przykuć się niemi naprzód własnowolnie do jednego człowieka, być potem zmuszoną wejść z nim na nowo w ten służalczy lub ciemięzki świat — och! to zbyt wiele za — miłość! Rozumiesz pan teraz, dla czego radziłam ci stąd odjechać i dla czego, gdy chcesz zostać, myślę o samolubstwie, myśląc o kochaniu. Wolną być pragnę, bo taką byłam szczęśliwa.
Aureli (ze spokojnem wzruszeniem), Niech się mnie wyprze całe stworzenie, jeśli kiedykolwiek nie uszanuję praw pani do szczęścia. Niczego więcej nie żądam nad to, co wolno każdemu negrowi, gdy sobie na nowe i niepewne życie obiera za patronkę pierwszą spotkaną i dobrą istotę. Na tej ziemi bądź nią pani dla mnie, nie odbieraj mi nadziei, daj przyjaźń jaką możesz i nie broń kochać...
Regina. (słabym głosem podając rękę Aurelemu). Nie proś pan! — Jam już tylko kobieta i już — niewolna...


SCENA II.
Ciż i Makary.

Makary (otwarłszy drzwi gwałtownie, przybiega do Reginy niespostrzeżony). Czekaj pani! Niech Bóg wprzódy jedną twoją zbrodnię obliczy, zanim drugą popełnisz...
Aureli (tamując gniew). Ojcze kochany, czy to tylko wprawa w kaznodziejski zapał...
Regina (zbliżywszy się spokojnie). Czy w sztukę cudownego objawiania się, która może księdzu sprawiać wiele przyjemności, ja jednak go proszę, o ile na mój dom ta chwała spada, naprzód się mojej służbie meldować a potem mi efektu gromów oszczędzić. O co tym razem idzie?
Makary (gwałtownie). Gdzie ona?!
Regina. Przedewszystkiem — kto ona?
Makary (z dziką ironią). Pani nie wiesz, bo umiesz tak nie dostrzedz koło siebie braku człowieka, jak liścia rzuconego za okno dla przekonania się, w którą stronę wiatr wieje. No, obejrz się pani dobrze, każ policzyć swoją czeladź i trzodę, może się też nie dorachujecie jednej sztuki. Tylko nie lękaj się pani! Ja straszyć nie chcę — drobnostka... jakaś tam biedna dziewczyna...
Regina (ze drżeniem). Cecylia?
Makary. O bodajbym ja także mógł sobie ją aż przypominać!
Regina. Dlaczego to mówisz, ojcze Makary?
Makary (szyderczo). Nie domyślna pani jesteś... Pewnie już dużo kwiatów rozdałaś swym przyjaciołom, to też nic dziwnego, że nie wiesz, komu się od ciebie dostał polny chwaścik, przypadkiem na drodze zerwany. (do Aurelego). No, panie, rąb z marmuru piedestał i postaw na nim tę panią, niech świat ma wreszcie posąg swej cywilizacyi!
Regina. Księże nie szydź i powiedz, gdzie jest Cecylia!
Makary. Ty pani powiedz, kiedyś mi ją wyrwała i zgubiła!
Regina (w osłupieniu). Cecylię... zgubiłam?...
Aureli. Ojcze Makary, co się stało!?
Regina (słabym głosem — do Aurelego). Panie, pytaj go...
Makary. Nie pytaj pan, bo mógłbyś za wiele usłyszeć. (śmiejąc się boleśnie) Nic wesołego... Zauważyłeś pan tego wieczora, gdyśmy się tu spotkali, jak powiernica tej pani uprowadziła do swego domu moją... taką małą dziewczynkę. Nie mogłem temu przeszkodzić, bo miałem za sobą tylko moją niemoc i boleść. Nie mogłem wskrzesić trupa jej ciotki, bo byłem tylko człowiekiem. Nie mogłem pójść i jak pies położyć się w nocy na straży pod występnym progiem, bo byłem księdzem. Wróciłem więc do celi, do której zbiegły się za mną wszystkie hydry rozpaczy — do tej strasznej celi! Goręcej niż Łazarz żebrałem o śmierć u Boga; jak za karę — żyłem! Z przed myśli zniknęło mi całe istnienie, tylko została ona, chociaż z całego istnienia tylko o niej myśleć nie chciałem. Przez dwa okropne tygodnie napróżno starałem się tu dostać lub pana znaleść; ta pani umiała mnie odganiać a pana więzić. Co wieczór czatowałem na ulicy (gwałtowniej) a dziś się wdarłem, ażeby na tem czole wskazać plamę pokalania niewinnego dziecka!
Aureli (z boleścią). To do zrozumienia... za straszne...
Regina (zbliżywszy się do Makarego — spokojnie). Czy ksiądz coś wiesz, czy się domyślasz?
Makary (z uniesieniem). Ja wiem, bo widziałem jak ją dziś po północy uwieziono — (z odrazą) a pani się domyślasz — po co...
Regina. Kto? od Melanii?... Księże, mów wyraźniej!..
Makary. Mówiłbym ci, zacna pani, gdybym mógł mojem słowem oberwać ziemię i wraz z wami strącić ją w otchłań! (szyderczo) Jeśli zaś pamięć pani osłabła a ciekawość drażni, pytaj nie mnie, lecz swego przyjaciela, któremu lektorkę darowałaś, lub przyjaciółki, która mu ją wręczyła
Regina. Komu?
Makary. Jeszcze pani sobie nie przypominasz?.. Idź między groby, uważaj, jakiem imieniem teraz puszcze się zwołują, spytaj, przed jakiem upiory się wzdrygają a tam usłyszysz nazwisko Molocha, któremu na ofiarę rzuciłaś anioła!
Regina (rozpaczliwie). Szalony starcze, wymów raz to nazwisko!... Jastrzębiec?
Makary. No otwórzcie się przed nim bramy piekieł. Judaszu! jesteś zbawiony, bo ziemia wydała większego od ciebie zbrodniarza! (pada bezwładnie na krzesło).
Regina (usiłując owładnąć wzruszeniem). Panie Aureli..
Makary (zerwawszy się). Uwolnij go pani dla mnie, chociaż na dziś... (do Aurelego) U nas tego, co na ulicy rozpaczliwie krzyknie, tylko sprzątają, ażeby spokojnemu rozbojowi nie przeszkadzał. Nie mogłem więc wstrzymać powozu, który ją uniósł i nie wiem, gdzie ją zgubiono. Wierzę jednak, że jeśli żyje, to — czysta, bo ją wychowałem świętą; jeśli zaś splamiona — samobójstwem zrzuciła pokalane ciało. (rzewnie) Tak jak pan nazywała mnie ojcem — znajdź twoją martwą lub żywą — siostrę...
Aureli. Ojcze, może źle widziałeś; przecież tu nie dzicy.
Regina. Dzicy, panie! Chcesz pan jej szukać ze mną?
Makary. Nie! Wolę, żebyś ją do mnie przyniósł, aniżeli do tej pani przyprowadził...
Regina (gorączkowo) Dobrze — ale nie odmów mi pan jednej, może ostatniej przysługi. Jeśli pan czujesz, że jesteś mi winien bodaj dobre złudzenie, zechciej za to sprowadzić tu znajomego panu Jastrzębca. (z dumą) Potem omijaj pan ten dom, bo od dziś mieć będziesz mniej dla niego szacunku a ja w nim tyleż co dotąd godności.
Aureli (wybuchając). Ludzie, co za złowrogim językiem mówicie!
Regina (wskazując na Makarego). On sędzia — ja osądzona, niech więc on panu ten język tłomaczy — ja tylko żegnam.
Makary. (chwytając Aurelego za rękę). Jego mam... żywego... chodź... uciekajmy! (wybiega z Aurelim).


SCENA III.
Regina sama, później Antoni.

Regina (przez chwilę stoi nieruchoma — nagłym zwrotem rzuca się do posągu ojca — wpatrując się weń rozrzewniona, poczem szybko idzie do drzwi, otwiera je i woła rozpaczliwie) Antoni!
Antoni (wpadając przerażony). Co się stało, że panienka tak woła?...
Regina (usiłując zapanować nad wzruszeniem). Siądź tu koło mnie, mój przyjacielu.
Antoni. Jezus Marya, co się dzieje... Od śmierci naszego nieboszczyka pierwsze łzy u panienki widzę...
Regina. Pamiętasz, kochany Antoni, że ojciec umierając, jednego tylko człowieka, swego kamerdynera, ciebie mój drogi uznał godnym mi go w potrzebie zastąpić. — Pięć lat nie wzywałam twojej pomocy...
Antoni. Skarbie najdroższy, co ci jest? — Mrę ze strachu...
Regina. Nie wzruszaj się, staruszku, bo musimy myśleć... Powiedz mi, czy ojciec nie wspominał czasem, jakby postąpił z tym, ktoby mu córkę... siostrę... lub jakąś bardzo drogą istotę...
Antoni (wybuchając). Uwodziciela by zabił.
Regina (drgnąwszy). Jakto, sam?
Antoni. Tak!
Regina. Mówił ci to wyraźnie?
Antoni. Nieraz; a on kiedy mówił, to jak przysięgał!
Regina (z boleścią). Wiesz Antoni... nasza Cecylia...
Antoni (zerwawszy się). Co?!... Panienko moja, jeśliś temu nic nie winna... wskaż mi tylko łotra, a ja ci przy nim zastąpię — ojca!...
Regina (słabym głosem). Czym nie winna... (po chwili) Do tego nie mamy prawa... a nawet lepiej, że go nie mamy. Śmierć... to za mało. Zresztą nic jeszcze nie wiem. Oddal się mój przyjacielu. Gdy zawołam, przyjdziesz, gdy ja nie będę umiała — ty go ukarzesz, ale tak, żeby żył z karą... (gwałtownie) Jeśli ci uczciwego gniewu nie starczy, zmień się w szatana, abyś tylko krzywdę pomścić umiał! (Antoni wychodzi).



SCENA IV.
Regina, później Ksawery.

Regina (stoi przez chwilę posępnie zadumana).
Ksawery (wchodząc z początku niedostrzeżony przez Reginę). Wszystkie posterunki przedpokojowej straży zdjęte... (zbliżywszy się do Reginy) Czy dla mnie?
Regina (spojrzawszy cofa się ze wstrętem). Oh!...
Ksawery. Przestraszyłem? Winien temu lwim szpikiem karmiony afrykański Herkules pani, który mnie tu prawie przemocą porwał na rozkaz swojej...
Regina (z groźnym spokojem). Coś pan zrobił z Cecylią?
Ksawery. Pani nie chce, ale ja muszę wiedzieć, że są jeszcze kobiety, dla których jedyną nagrodą za doznane od nich przyjemności jest... (z naciskiem) tajemnica.
Regina (gorączkowo). Daruję panu te słowa, tylko się pan przyznaj, że jedynie dla ubliżenia mnie — okrywasz strasznem podejrzeniem siebie.
Ksawery. Przyznaję się... że nie posądzałem panią o tyle lękliwości. Bo zdawało mi się dotąd, że oboje dzielimy świat na gatunki zjadające i zjadane, i że licząc się do pierwszych, nie czujemy potrzeby ulegania prawom wynalezionym dla interesu ostatnich. Chcę żyć i żyję swobodnie — pragnienia pani są też same; czemże więc panią mogłem przestraszyć a na siebie złe podejrzenie ściągnąć?
Regina. Bezwstydem, w który jeszcze wierzyć nie mogę...
Ksawery. Pani dobra... co dla zatarcia różnicy między nami straciłem przed chwilą w zrównaniu się z panią, należałoby mi zwrócić w należnej grzeczności.
Regina (dumnie). Kto pan jesteś?
Ksawery. Dziedzicznym moim herbem Jastrzębiec — osobistym — honor, wolno wiedzieć, jak się zwie pani nabyte szlachectwo?
Regina. Kiedy panu honor służy, wybieram bezcześć dla siebie, aby tylko różnica między nami się nie zatarła.
Ksawery. Wybór tak właściwy, że trafnością odkupuje nawet swoje znaczne spóźnienie.
Regina (w uniesieniu). Teraz mnie pan tylko upewnij, żeś śmiał targnąć się na Cecylię, a przez całe życie zdobić się będę obrazą ust pańskich!
Ksawery. Co za szczęście, że godność męska jest jak wydra — nawet najgłębiej zanurzywszy się, wypływa sucha. (siada) Temu cennemu przymiotowi mojego rodzaju pani winna naszą obecną pogadankę, a ja spokój, że po wyjściu stąd skrzywdzonym przez nią nie będę. Ażeby zaś nawzajem nie skrzywdzić, ośmielę się przed kwestyą Cecylii uczcić podziwem usta pani, które są tak czarodziejskie, że napoiwszy wielu odurzającą rozkoszą, teraz chcą wysączyć dla mnie otrzeźwiającą kroplę cnoty...
(W czasie tych słów wchodzi Antoni i staje w głębi sceny).
Regina (gwałtownie). Ostatni raz pytam: czy pan Cecylię zgubiłeś?
Ksawery (wstając). Zgubiłaś ją pani — dla mnie — ja tylko podrzuconą znalazłem — wziąłem — a za usłużność dziękuję.
Regina. Zbójco!
Ksawery (kłaniając się szyderczo). Z łaski twojej — cnoto...
Antoni (przybiegłszy do Reginy). On?!
Regina (do Antoniego). Pomścij — ja nie umiem... (wspiera się osłabiona).
Ksawery. Kto to?
Antoni. Sługa tego domu!
Ksawery. Musisz w nim te drzwi otwierać, któremi ja nie wchodziłem — bo cię nie znam.
Antoni. Za to dziś ci otworzę i poznasz mnie. Zbrodniarzu, gdy wyjdziesz ztąd, podziękuj djabłu, że cię na świat wypluł o pięć lat później, bo gdyby ojciec tej mojej pani był twego występku doczekał, klnę się na świętego Boga i sprawiedliwych ludzi, żeby cię żywym stąd nie puścił. (do Reginy) Pani najdroższa, wszystko słyszałem! Jeśli żyć ma — niegodny, ażeby czysta dłoń się na nim splamiła... Zwołam całą służbę, może go kto ukarze... (biegnie i otwiera wszystkie drzwi) Wszyscy!... tutaj!... (wpada trzech służących) Dzieci moje! ten zbrodniarz uwiódł naszego anioła... Cecylię. Kto z was gorszy — niech go znieważy... (chwila milczenia) Idź! jesteś wolny... a ja jutro szczęśliwy opowiadać będę, że w służbie mojej pani nie znalazła się ani jedna ręka, któraby chciała dotknięciem zaszczycić twoją twarz honorową...
Ksawery. Ten lokajski sąd...
Antoni. Ani słowa! Czołem łotrze przed uczciwością lokajów, a za drzwi z ich wzgardą.
Regina (z wstrętem). Korzystaj pan z bezpieczeństwa, póki uczciwość tylko gardzi.
Ksawery (blady milcząc wychodzi).


SCENA VI.
Regina i Antoni.

Regina (do służących). Odejdźcie, moi kochani — tylko ty Antoni zostań. Drżałby ród kobiecy, gdyby nieraz widział, jak wyglądają jego ideały — prawda? (siada zmęczona) I ja drżę, mój przyjacielu... W ludziach muszą być wulkany, bo czuję w sobie trzęsienie... (drgnąwszy) Och! wszystko się we mnie przetapia... na boleść. Wystaw sobie, kochany, słyszę jak mnie powietrze dotyka... myśli przed sobą widzę... Antoni! nigdy tak nie cierpiałam!...
Antoni (czule). Źrenico moja, nie martw się — panienkę znajdziemy.
Regina. Nie wiem wszystkiego — pytać się boję — ten straszny ksiądz mi zabronił. Nawet Marylki od wczoraj nie ma, a przecież ona odprowadziła Cecylię do tej nieszczęsnej jaskini.
Antoni. O Marylce niech pani zapomni — niegodziwa!
Regina. Dla czego?
Antoni. Potwór! Za tyle lat opieki nad nędzarką od głodowej śmierci uratowaną...
Regina (niespokojna). Co zrobiła?
Antoni. Potwór! — mówię...
Regina. Nie kryj — wolę wiedzieć!
Antoni. Przed chwilą dopiero ją znaleziono. Uciekła do jakiegoś łotra, który tu bywał i powiada, że także chce żyć wolna...
Regina. Cały więc świat mój się rozpada!...
Służący (meldując). Panna Melania!
Regina. Precz z nią!
Melania (wdzierając się). Jam niewinna — on mnie oszukał! (służący cofa ją, zamknąwszy drzwi).
Regina (w silnem uniesieniu). Przynieście mi tu wielką górę i postawcie przede drzwiami, ażeby przez nie nie przełaziły występne płazy. Antoni drogi, odkryj dach tego domu, bo mnie powietrze zadławi... W pulsach czuję uderzenia ludzkich klątew!... (rzucając się na popiersie ojca) Ojcze mój! dlaczego nie żyjesz... (po długiej chwili milczenia spokojna do Antoniego) Antoni!
Antoni. Jestem panienko.
Regina. Idź zaraz do ojca Makarego i proś, ażeby mnie jutro o 9-ej rano u siebie w celi wyspowiadał. (wychodzi).
Antoni (zdumiony). Co to się stało?...

(Zasłona spada).



AKT III.


(Cela Makarego. Wprost drzwi na korytarz, przez które widać wnętrze klasztornego chóru; na prawo drugie prowadzące do sęsiedniej celi. Dwa proste krzesła, stół, łóżko, półki z książkami i klęcznik a nad nim krzyż).


SCENA I.
Makary i Jacenty.

Makary (klęczy niemo wpatrzony w krzyż). Panie mój, zakończ to nędzne życie, pod którem tak upadam, jak ty upadałeś pod krzyżem, gdyś go na własną mękę nieść musiał. Jako szczęście — za małe, jako kara za — wielkie. Jeśli zaś ta miłość, którą dotąd w duszy chowam, jest grzeszną, a ta boleść, która mnie gnębi — zasłużoną, pomóż mi, ażebym to pojął. Ufność strapienia mi wydarły, rozum ze splątanych uczuć wydobyć się nie może, a myśl błąka się w rozpaczy... Spraw więc Panie, ażebym tylko w niebo wierzył, tylko w niebie miał nadzieję i tylko niebo kochał... (po chwili) Nic... (patrzy w książkę a potem wstaje) Nieme znaki...
Jacenty (wszedłszy po cichu). Pozwoli ojciec dobrodziej...
Makary (drgnąwszy). Czego chcesz bracie?
Jacenty. Przerwałem ojcu pobożne rozmyślania...
Makary. Bezbożne — mówisz — i takie nawiedzają...
Jacenty. Ale nie ojca Makarego, który się ciągle modli...
Makary. Gorzej... bo myśli...
Jacenty. U ojca to bywa wszystko jedno.
Makary. Już nie bywa... Ale po co przyszedłeś, bracie?
Jacenty. Chciałem prosić o objaśnienie, jakie oracye mamy odmawiać, bo dziś klasztorne święto a klerycy dobrze nie wiedzą...
Makary. Na cóż wam te oracye?
Jacenty (zdziwiony). Na co?
Makary. Ach — przecież — wiem. Siądź no, bo i ja siąść muszę, jestem zmęczony. Powiedz mi, jak ci się zdaje, czy słusznie mówił pewien świecki mędrzec, że »nie należy tłomaczyć ustaw Boga na męczarnie ludzi?«
Jacenty. On był człowiek świecki, nie wiedział jak my, że umartwienie jest cnotą.
Makary. (uniesiony). Ty mniej wiesz, niż poganin, który ogłosił, że »Bóg nie może być złym, tylko źle rozumianym!«
Jacenty (lękliwie). Ach, ojcze szanowny i ja temu nie przeczę...
Makary (spokojnie). Któżby cię posądzał, żeś przeczyć zdolny. Myślałeś ty kiedy?
Jacenty (zmieszany). Nad czem?
Makary. Nad wszystkiem... nad światem... nad sobą...
Jacenty. Nad sobą? Wstyd wyznać, ale każdy człowiek o sobie pamięta...
Makary. Nie o to pytam; chociaż znowu lepiej, żeś tak nie myślał.
Jacenty. Jak?
Makary. Jak nieszczęśliwi... potępieni...
Jacenty. Potępieni!... Boże uchowaj!
Makary. Uchowa cię — a raduj się z tego... Bo lżej wesoło zabijać, niż smutnie myśleć. Barwami tej katuszy możnaby piekło wymalować, jej groźbą — złoczyńców na pokutników zmienić. Są męczeństwa, mój bracie, z których każde wystarczyłoby Bogu do obdzielenia winnych karami na wieczność całą. (z rzewną boleścią) Gdybyś ty zajrzał w moje serce...
Jacenty. W czyje?
Makary. Ach, co mówię... przecież tam nic niema... I ty pewnie nawet nie przypuszczasz, ażeby pod tym prostym workiem tliły się uczucia. A jednak i to się zdarza! Wszystko się zapali — wrzuć tylko odpowiednią iskrę. Kto wie, czy od jakiejś ziemia by się w dym nie rozwiała — chociaż niepalna. Tak i z nami. Ale prawda, ty mnie pytałeś, czem się najlepiej znieczulić?
Jacenty (zlękniony). Broń Boże! — Co dziś śpiewać mamy...
Makary. Ach, tak! Już i pamięć straciłem — sobie odpowiadam. Cóż mam robić, kiedy mi nawet Bóg odpowiedzieć nie chce, bo chyba umie — jak sądzisz?
Jacenty. Któżby się odważył o tem wątpić!...
Makary (żywiej) Są tacy, co się odważają, gdy krzyż milczy.
Jacenty. Nie wszyscyśmy cudów godni...
Makary. Czemu nie mam być godny! Ale twoja rozdeptana dusza nie rozumie takiej śmiałości. Podnieś no przynajmniej na chwilę w proch zagrzebane czoło i spójrz ze mną ku niebu, może kto stamtąd do nas przemówi...
Jacenty (wstając z krzesła). Księże gwardyanie... ja tego nie zrobię...
Makary (z lekką ironią). A ja chciałem cię skusić!... (żywiej) Uciekaj, bo może zapomnę, kto jesteś i mówić będę!... (spokojnie) Czego ja cię straszę?... Dziwny jakiś jestem — prawda? (po chwili) Czas już do chóru?
Jacenty. Czas — ale ojcowie jeszcze śpią.
Makary. I ja spać chciałem, ale nie mogłem.
Jacenty. Całą noc ojciec spędził na modlitwie?
Makary. Na biczowaniu.
Jacenty. Boże wielki!
Makary. Tylko nie kłopocz się. W gonitwie do nieba żadnego z was ani o sekundę nie prześcignąłem. A nawet cieszcie się, bo może po tej nocy jestem między wami zasługą pobożności ostatni.
Jacenty. Wolne żarty: przecież ojciec był w celi — sam.
Makary (szyderczo). Wiedz przyszły sędzio dusz ludzkich, że nie czyn, ale myśl grzeszy... Tobie z tej strony nic nie grozi — nie grzeszysz... Jesteś przynajmniej szczęśliwy?
Jacenty. Szczęście nasze nie z tego świata, tu mamy mało, ale też mało potrzebujemy.
Makary. Poprzestań na tem — radzę ci. Nie budź w duszy tego, co w niej umarło, lub zamorduj to, co zakazane żyje. Zastanowiłeś się kiedy, co znaczą te wysokie i grube mury klasztoru? One nie od złych ludzi nas strzegą, bośmy biedni, ale od nas samych, bośmy bez nich dla siebie niebezpieczni. Trzeba nam zasłonić widok świata, ażebyśmy patrząc na jego ponęty, własnego serca nie gryźli. Radzę ci, nie wyglądaj po za te ściany, bo cię odurzy rozkoszne powietrze, olśni blask życia, zobaczysz swobodę, zachwyty, myśli, cele, miłość... wszystko, co tu tajemnie w piersi przeniesione i niezabite zabija. Nasz świat inny, wielki grób, gdzie próchnieją martwi a konają w letargu pogrzebani. I powiedz mi, na co ten grób, na co nas żywe mumie ludzkość sobie przechowywa?!
Jacenty. My nie dla niej, lecz dla Boga.
Makary. Nędzarzu, sądzisz, że Bóg na to nas stworzył, ażeby się miał nad kim pastwić — On! najmiłościwszy!? Tylko okrucieństwo ludzkie wymyśliło dla niego kadzidła z krwi i dziękczynienia z jęków!
Jacenty. Ach! ojciec dobrodziej tak nigdy nie mówił...
Makary (gorzko śmiejąc się). Nigdy... do ciebie... Widziałeś, jak lew ciągle wstrząsa kratami klatki, chociaż lata całe przekonywał się, że ich nie wyłamie. My — no, nie ty — ale są przecież tacy jak lwy! Szczęściem, że oswobodzeni siebie tylko rozszarpujemy... prawda?
Jacenty. Gdzie my tam lwy — prędzej mizerne robaki.
Makary. Co się własnem żądłem zabijają — tak? Więc i ty swojemu habitowi złorzeczysz?
Jacenty. Ja? Bóg świadkiem duszy mojej, że nie!
Makary. To nic nie znaczy! Słuchaj mnie, pozatykaj w swej ciemnej celi wszystkie szpary, bo gdy się jeden promień życia przeciśnie, całą ci falami zaleje. Strzeż się, bo ściany za cienkie, mury za niskie a serce niepokonane. Dwadzieścia lat je dusiłem... (opamiętywając się). Ach! co mi jest! Braciszku mój, już czas do chóru... pobudź ojców... może z nimi łatwiej się pomodlę.
Jacenty. Już chyba wstali.
Makary. Albo niech lepiej śpią, może tak jak ja czuwać nie chcą. Siądź jeszcze. Powiedz mi, masz rodziców?
Jacenty. Ojca i matkę.
Makary. Pewnie źle cię wychowali, nie uczyli, nie strzegli od mniszych sideł a może wtrącili tu, żebyś starszemu bratu nie przeszkadzał...
Jacenty. Nie, księże gwardyanie. Pieścili mnie, oddali do szkółki a potem do seminarium, ażeby mnie los a sobie chwałę i pomoc zapewnić, bo bardzo biedni.
Makary. Więc oni cię lubią?
Jacenty. Bardzo.
Makary. I szczycą się tobą? Dla nich może niema nic droższego, pewnie chodzą dumni po ulicach i jawnie rozpowiadają wszystkim: mamy syna!... to nasz syn!... niczyj tylko nasz!... Bo ty nie wiesz, co to mieć dziecko i kochać je!... (gwałtownie) No przyznaj się, może jesteś także... ojcem!
Jacenty (zerwawszy się). Księże Makary, na takie podejrzenie nie zasłużyłem. Przecież nie jestem żaden zbrodniarz...
Makary (w spazmatycznym śmiechu). Zbrodniarz... zbrodniarz! Robacze serce, jak ty czujesz? O, bracie, przestań się modlić a ucz się rozgrzeszać, bo kiedyś będziesz cudze serca sądził. A teraz idź, idź i powiedz podobnym sobie, że ja w chórze dziś modlić się nie będę, bom oszalał!
Jacenty (odchodząc przerażony szepcze półgłosem). Oremus, omnipotens Deus...


SCENA II.
Makary sam, później Aureli.

Makary (stoi przez chwilę, potem rzuca się na klęcznik ukrywając twarz w dłoniach i wstaje). Nie mogę...
Aureli (wszedłszy zatrzymuje się).
Makary (spostrzegłszy go — w uniesieniu). On, czy tylko... myśl moja?!
Aureli (zbliżając się i podając mu rękę). Ja, ojcze kochany. Przecież sam wczoraj żądałeś, ażebym rano do ciebie przyszedł...
Makary (patrząc mu w oczy ze wzruszeniem). Zabiła się? — Nie kryj pan — i to zniosę... (rozpaczliwie) Splamiona żyje? — Powiedz — może przecież usłyszawszy to umrę!...
Aureli. Nic nie dowiedziałem się, oprócz tego, że ją ten niegodziwiec niby na żądanie Reginy, która gdzieś czekać miała, uwiózł.
Makary (ze łzami). Ach, gdyby święci mu ją wydarli i do nieba unieśli! (ponuro) Marzysz zrozpaczony głupcze — dla dogodzenia tobie konieczność w cud się nie zmieni (siada osłabiony).
Aureli. Melania jednak przyrzekła, że ją znajdzie i tu odprowadzi. —
Makary (jak gdyby do siebie). Biedaczka moja ocalić się nie mogła — że nawet upadłą bym kochał — nie wiedziała, więc... nie żyje!... (powstawszy z rezygnacyą) Oba zrobimy trumnę — oba wykopiemy dół — (śmiejąc się dziko) ale sam go pan zasypywać będzisz, bo ja tam z nią zostanę. A teraz dajmy już pokój umarłym i zajmijmy się żywemi. Jakoś mi pan za szybko tu się marszczysz... klimat nie służy...
Aureli. Niedługo mi dokuczać będzie — jadę do Francyi a potem...
Makary. Co to znaczy?
Aureli. Gdy mnie przed tygodniem afrykańscy znajomi listownie spytali, czy chcę wraz z nimi wziąć udział w nowej wyprawie do Madagaskaru, brakło mi nawet chęci im na to odpowiedzieć. Wczoraj jednak sam posłałem do nich prośbę, ażeby na mnie czekali...
Makary. To być nie może! (spokojniej) Przecież panu się tu dość podobało...
Aureli. Właśnie dla tego wyjadę. Kocham ciągle moje piękne marzenia, z jakiemi przybyłem i dziś jeszcze pragnę dla nich żyć; przedtem jednak muszę zapomnieć o wszystkiem, co mnie tu zawiodło i czego tu łatwo zapomnieć bym nie mógł. W tęsknocie najlepiej giną smutne pamiątki. I mnie więc trzeba teraz potęsknić. Gdy z Madagaskaru spojrzę na nasz kraj, wyda on mi się tak jasnym i czystym, jak z ziemi słońce. Jeśli mam go kochać, nie mogę zaczynać z nim życia od poznania jego plam. Smutna dola! Czy spodziewałem się, odebrawszy (wyjmuje bilet i podaje Makaremu) ten bilet na afrykańską wyprawę, że on był dla mnie tak złą wróźbą!...
Makary (ze wzruszeniem). Czy pan już dziś chce się ze mną pożegnać?
Aureli. Na pojutrze swój przyjazd zapowiedziałem. A zresztą im stąd prędzej, tem lepiej i... łatwiej. Bo kto wie, czy jutro nie poddałbym się uczuciom, którym ledwie dziś oprzeć się mogę, (z zapałem) czy wbrew naszym obu rozumom nie poszedłbym za tą kobietą...
Makary (przerywając mu gwałtownie). Jedź, jedź mój drogi i nie wracaj, aż zaczniesz ją nienawidzieć. Ty panie jej nie znasz; na opowiedzenie ci wszystkich okropności życia by mi zbrakło. Okrutna jak nieświadome swych czynów dziecko, zimna jak fala, która pochłonąwszy ofiarę, nawet barwy nie zmieni. Jest to postrach dla uczciwości — drapieżna nielitość — bezwstyd w cnotę oprawiony. Ze swego występnego skarbca żywi pół tutejszej nędzy. Gdyby mogła, zburzyłaby to miasto i wybudowała inne, ażeby na jego bramach swoje osławione imię zapisać. Chcesz pan zostać ogryzioną kością, wzgardliwie rzuconą resztką z jej rozpustnego stołu, chcesz tułać się po świecie ścigany widmami własnej rozpaczy i śmiechami cudzego szyderstwa, chcesz widzieć, jak byś wyglądał obłąkanym trupem — to rzuć się w jej objęcia!
Aureli. Ojcze, czy ty się bardzo nie mylisz...
Makary. Czy ja się nie mylę? (słychać pukanie — Makary spogląda na zegar). To ona — chce się dziś spowiadać. Wejdź pan do tej celi... (z dzikim naciskiem) i nie wyrzucaj z uszu, jeśli jakie słowo do nich wpadnie.
Aureli (wchodząc do celi). Ona?... spowiadać się będzie?


SCENA III.
Makary, Regina później Aureli.

Makary (sam). Ona mnie ze swego domu wypędzić mogła a ja ją w moim przyjąć muszę!... Szatan w jej ciele nie śmiałby przyjść do mnie po rozgrzeszenie!... (głośniej Jestem!
Regina (wszedłszy czarno ubrana). Dziękuję księdzu za nieodmówienie mojej prośbie...
Makary (cierpko). Nie wolno mi było odmówić...
Regina. Jest mi to wreszcie wszystko jedno, abym tylko była wyspowiadaną.
Makary (siada). Czekam.
Regina. Mogę usiąść?
Makary. Obrządek nasz zezwala na to tylko wyjątkowo.
Regina Niewątpliwie należę do jego wyjątków.
Makary. Pani więc chcesz spowiadać się głośno? W takim razie drzwi zamknę.
Regina. Lepiej ojcze ściany pootwieraj, niech mnie cały świat słucha.
Makary. Może pani nie wiesz, że obrządek nasz wymaga w tym akcie szczerości.
Regina. Przystępuję do niego po raz pierwszy i jedyny, przyszłam tu z własnej woli, zrzekam się wszelkich korzyści pokory, więc możesz być ojcze spokojny o szczerość mojego wyznania.
Makary (zdziwiony — niecierpliwie). Czego pani właściwie chcesz?
Regina. Wyspowiadać się.
Makary. Można usiąść, (z ironią) żegnaniem przykrość bym sprawił — więc je pominę.
Regina (usiadłszy). Pozwól mi ksiądz myśli zebrać. (po chwili) W dwudziestu trzech latach mego życia nie mam ani jednej tajemnicy. Dla tego właśnie nikt mnie nie zna, chociaż wszyscy wiele o mnie powiedzieć umieją. Ponieważ nie kryłam się z niczem, posądzono mnie, że kryję się ze wszystkiem. Sumienie moje odgadywano kłamstwami; nikt go nie zbadał; każdemu wydawało się zbyt proste, ażeby dla niego mogło być zrozumiałe...
Makary. Czy pani pamiętasz, że się spowiadasz?
Regina. Bardziej może, niż wszyscy, których ksiądz kiedykolwiek słuchałeś. Przed pięciu laty straciłam ojca. Do tego czasu żyłam tylko z nim, on tylko ze mną. W młodości żył z ludźmi i kochał ich, gdy mu jednak raz kazano się zaprzeć swoich przekonań dla opinii ogółu, usunął się od niego, gdy go za te szczere przekonania zniesławiono, ze zgryzoty umarł. Na to wszystko patrzyłam i w tem wzrastałam. Gdy nadeszła ostatnia dla niego chwila, zawołał mnie do siebie i powiedział: Jeśli odziedziczyłaś moją naturę, nie łącz się z ludźmi, ażebyś się kiedyś z niemi rozłączać nie potrzebowała. Kochaj głazy, czcij zwierzęta, pozwól się katom umęczyć, ale odmów całej ludzkości najlżejszego ustępstwa, jeśli ci ona prawa do uczuć odmówi. Niech cała zginie — ty nie poświęć się dla niej, jeśli cię do ofiary zmusić zechce; a gdyby cię za to piętnowano, pomyśl, że ja to piętno z grobu pobłogosławię. Wreszcie bądź inną, jeśli chcesz i możesz a wtedy zapomnij o mnie, bo musiałabyś ciągle pamiętać, ile cierpiałem po rozstaniu się z ludźmi, oddając im ciebie. — Odziedziczyłam jego naturę i tradycyę jego życia. Nie chciałam i nie mogłam zapomnieć ani o jednej, ani o drugiej. Kiedy z jego mogiły spojrzałam po świecie zapłakanem okiem, dostrzegłam odrazu, że mnie czekało poddaństwo lub walka. Wybrałam ostatnią — zaczęłam żyć sama. Nie minęły jeszcze dwa lata a już mnie za to — słuchaj ojcze — za to tylko potępiono. Cywilizowani zbrodniarze uważali się za cnotliwszych ode mnie i nikt im tej wyższości nie odmawiał; uczciwi odwracali się ze zgrozą i nikt im tego za złe nie brał. Wzajemnie pogardziłam wszystkimi. Z potępienia świata czerpałam godność, z jego złorzeczeń — rozkosze. Nie czułam nic prócz tego, że byłam swobodnym człowiekiem. Za ten jeden zaszczyt zrzekłam się wszystkich, jakie mi świat wzamian obiecywał i z jakich mnie wywłaszczył. Nie ustąpiłam mu do dziś. Ze wszystkiego, co mi się od ludzi należy, najbardziej strzegę moich praw człowieczych. Jestem dla siebie ogniskiem stworzenia. Dla nikogo z musu się nie poświęcę, cnoty w umartwieniu znać nie chce, obowiązku zapomnienia o sobie nie rozumiem. Niech inni przechodzą życie, nie zauważywszy siebie — mnie ten nimbus pokory nie wabi. Dla mnie ludzkość nie jest żadnym obłokiem kurzu, którego wszystkie źdźbła biedz muszą za popędem jednego powiewu. Ile ludzi, tyle osobnych światów — ja jednym z nich i wiem o tem. Nie chcę być niedostrzegalnem ziarnkiem kupy mierzonej masą, nie chcę poruszać się jedynie ruchami gromady, ale przedewszystkiem żyć dla siebie i przez siebie. Wszędzie rozpostrzeć mi wolno moje ludzkie prawa, gdzie one cudzych nie naruszą.
Makary (który drżąc wpatrywał się w Reginę). Nie sidłaj mi pani myśli — w pychę (ukrywa twarz w dłoniach).
Regina. Świat mniema, że te tylko kobiety od niego się usuwają, które chcą upaść. To też rozmaite kruki nawykłe widzieć w naszej swobodzie jedynie chęć zepsucia, zaczęły zlatywać się naokoło mnie, sądząc, że na to pragnęłam żyć wolną, ażeby się stać ich łupem. W każdym ich hołdzie widziałam jasno niezasłużone dla siebie poniżenie, ale zarazem w każdym ich zawodzie — zasłużoną dla nich karę. Sami na sobie mścili się za mnie. Ja tylko z nielitościwą rozkoszą patrzyłam, jak jeden po drugim przeze mnie rozbijał w szaleństwie swe życie. Tłum chciwie przysłuchiwał się i wierzył kłamstwom, jakiemi mnie zawiedzione i nieuczciwe dusze przed nim czerniły, nie wiedząc o tem, że ja gdybym raz we śnie była przekonana o słuszności przechwałek moich wielbicieli, nie obudziłabym się z takiego snu żywa. O sprawiedliwość jednak tłumu nie dbałam. Zwyciężał mnie tylko jedną bronią: zatamował mi wszystkie drogi, na których mogłam i chciałam się stać użyteczną tym, którym najszczerszych uczuć nigdy nie odmawiałam — nieszczęśliwym. Musiałam skradać się z każdą pomocą, bo ile razy ją odkryto — zniesławiono. Klasztor wasz ma ochronę dla sierot — podobno ty ją ojcze założyłeś: pragnęłam ją wspierać i bezimiennie wspierałam, obawiając się nawet pytać, czy istnieje. Raz bowiem zdradziwszy swój udział w jednej dobroczynnej instytucyi, odstraszyłam połowę protektorów. Tem tylko, że żyłam swobodna. W miarę jak zakres mego życia coraz bardziej się zwężał, wzrastała we mnie chęć oporu masie i ofiary dla jednostek. Postanowiłam nie tylko w swojej niezależności wytrwać, nie tylko wszystkich odtrąconych wspierać, ale nadto każdą mi dostępną duszę na podobną drogę przeprowadzić. Wtedy zaczęły się moje błędy...
Makary (tamując wzruszenie, z rzewnem błaganiem). Z grzechów... z grzechów zacznij mi się już raz spowiadać!...
Regina. Nie wiedziałam, że swoboda może być także prawem niebezpiecznem. Ona to przez moje usta nauczyła jedną upadłą bardziej upadać, zamiast ją podnieść; popchnęła prostą dziewczynę do zboczenia, zamiast ją od niego powstrzymać; naraziła i zgubiła niewinne dziecko, zamiast je ochronić... (wstaje) Najstraszniejsze jednak pomyłki nie wyrównają winą świadomej zbrodni. Dotąd niemo gardziłam krzywdzącem posądzeniem, ale dziś znieważyłabym sama moją cześć kobiecą, gdybym na odpowiedź twojemu księże oskarżeniu nie odsłoniła jej czystości. Dowiedz się zatem ojcze, że w całem życiu mojem nie ma ani jednego czynu, któregoby dzieci, jakiemi Chrystus się pieścił, znać nie mogły. Kiedy dorosłam, mój nieśmiertelnej pamięci ojciec przyprowadził mnie raz przed wiszący u niego obraz pewnej słynnej królowej i rzekł: była tak czystą, że nawet umierając, chociaż gorliwa katoliczka, nie pozwoliła się księdzu dotknąć przy ostatniem namaszczeniu. Taką byłam — ja, aż po chwilę, w której te słowa wymawiam; taką uchować pragnęłam Cecylię wtedy, gdyś księże mnie wyklinał. Oddać ci jej nie mogłam, boś ją chciał odebrać w imię poniżenia dla mnie, bo wierzyłam w prawość moich uczuć dla niej, bo pragnęłam, żeby ona własnem szczęściem opowiedziała kiedyś światu i tobie moją uczciwość i krzywdę, bo ją jak siostrę, jak dziecko kochałam. Jest kto, co by w jej nieszczęściu więcej stracił a mniej zawinił? Sądź ojcze, bo to już wszystkie moje grzechy.
Makary (który długo pasował się z silnem wzruszeniem). Aureli!... Aureli!... (Aureli ukazuje się).
Regina. On... tam?...
Makary (w uniesieniu do Aurelego). Nie wiedziałem... kłamałem... kochaj ją... niewinna...
Aureli (z zapałem). Cienie grzechu, pokryjcie sobą wszystkich ludzi, aby mi ona tylko jasną pozostała! (chce biedz do Reginy).


SCENA IV.
Ciż, Melania i Cecylia.

Melania (stając we drzwiach korytarza z Cecylią).
Makary (z gwałtownym niepokojem i radością). Żyje!?
Melania. Ocalona! Może za to wszystkim przebaczać będziecie, wtedy przebaczcie i mnie... (szybko oddala się).
Regina (wołając za nią). Pani!...



SCENA V.
Ciż prócz Melanii.

Cecylia (przybiegłszy do Makarego z płaczem). Och księżulku, nie gniewaj się, ale pociesz mnie i podziękuj tej pani, że mnie odnalazła i wyratowała z niegodnej zasadzki, gdzie przez półtora dnia uwięziona konałam w strasznych przeczuciach. Kto wie, czy zdrajca który dotąd nie śmiał... (Poważnie — odstąpiwszy od Makarego, który z niedowierzaniem się w nią wpatrywał) Księże Makary... wierz mi, jeśli wierzysz sobie, żeś mnie tylko niepokalaną żyć nauczył.
Makary (powiódłszy na około osłupiałym wzrokiem z wzniesionemi do góry rękami, zwracając się naprzód do Reginy) Rozgrzesz mnie pani... rozgrzesz ludzki rodzaju... rozgrzesz całe stworzenie za niesprawiedliwe słowa rozpaczy, bom... ja tych dwojga... (zatrzymuje się chwilę — następnie z krzykiem) ojciec!
Cecylia. My jego dzieci!
Aureli. Ja jego syn — moja siostra!
Regina (cichym głosem). Rozumiem go... (chwila głębokiego milczenia).
Makary (z dziką rozpaczą). No nie ociągajcie się dłużej i śmiało przeklnijcie występnego ojca!
Regina (zbliża się do Makarego i klęka). Dla innych występny, pozwól mi się uczcić, dla mnie najszlachetniejszy z żywych.
Makary (ze łzami). Duszo wielka — czemuś w świecie nie jedna. Patrz, jak milcząc złorzeczą mi własne dzieci...
Cecylia (rzucając się Makaremu na szyję). Ojcze drogi, nie wiem, czego się zlękłam — przecież cię zawsze tak nazywałam.
Aureli (chwytając za rękę Makarego). Daruj mi ojcze — nie mogłem odrazu rozstać się z marą, którą mi za ciebie dotąd podstawiano. Nie tu się chowałem — złorzeczyćbym ci nie umiał. Bądź ojcem moim, kiedy nim jesteś — ja kochać cię będę, jak gdybym kochanego po straceniu odzyskał.
Makary. Boże, co ja czuję! W duszy mojej wielkie święto. Zagłuchnij choć na chwilę wszystko, co żyjesz, niech ich raz swobodnie nazwę: — (z uniesieniem) moje dzieci! (całuje namiętnie Aurelego i Cecylię) Ach czemu prócz nas są jeszcze ludzie!
Cecylia. Ojczulku, gdzie nasza mama?
Makary. Biedne sieroty — nie domyślając się, przed kilku tygodniami odprowadziliście ją do grobu.
Cecylia. Ciotka — moja mama?
Aureli. Dla czego ojcze mi wtedy nie powiedziałeś, byłbym ją przynajmniej w trumnie zobaczył!
Makary. Spytaj lepiej, dla czegoś nie mógł jej przez całe życie widzieć? Dla czego ona, zobaczywszy cię tu tajemnie, z wruszenia obłąkana umarła? Dla czego ochrzciwszy cię w przystępie ojcowskiego szaleństwa na własne nazwisko, potem oddałem cię przyjacielowi, ażebyś zdala od nas ślad swego pochodzenia zatarł? Dla czego twoją siostrę musiałem dla oszukania świata przynieść jej matce, niby podrzuconą przy furcie klasztoru? Dla czego mnie i jej pod groźbą występku niewolno było przyznać się do was? Pytaj o to, ale nie mnie, tylko tych, którym na odpowiedź wystarczy — żem ja ksiądz a ona matka moich dzieci. Boże, ciebie obrażam!... Cicho moi drodzy... cicho...
Aureli. Czego się lękasz ojcze.
Makary (zniżonym głosem). Bezbożności słów własnych... Ty nie rozumiesz, co to jest być księdzem... Tak straszną czuję trwogę, jak gdybym w całej ludzkości tylko ja był winnym. Zdaje mi się, że Bóg tylko na mnie teraz zwrócił swoje groźne oko — tylko mnie słucha. Cicho, kochani moi... cicho... (milcząc chwilę wpatruje się w Aurelego i Cecylię) Kto wy!?... Wiem — nigdy nie zapomniałem — a tak mi trudno powtórzyć. Dwadzieścia pięć lat strach kuł mi usta milczeniem, szesnaście strzegłem się głośno wymówić dwu wyrazów i czasem tylko myślą szeptałem do siebie: ty i ona — nie! Aureli i Cecylia — nie! No czegoż się boję, przecież już raz powiedziałem: syn i córka!... dzieci... moje! tak! moje! Nie lękam się nikogo, ktokolwiek jest w przestrzeni i chce mi prawo do tych słów odebrać. Dzieci moje... moje! mówię głośno — słuchajcie wszystkie światy! (nagle milknie) Co to jest?... Nie walą się na mnie ściany, nie spadają gromy... Może mi wolno przyznać się do moich dzieci?... (z boleścią) Nie! (rozrzewniając się). Prawda? — nie.
Aureli. Któż ci broni, ojcze kochany?
Makary. Kto? Wszystko. Wzbroniłyby mi kamienie, gdyby przemówić mogły... Bodajbym jak one oniemiał... Milczeć jednak nie zdołam — mówić mi nie wolno!... Uciec stad muszę... (po chwili) Słuchaj, mój drogi: chciałeś wyjechać dziś do Francyi i połączyć się z afrykańską wyprawą. Wypędzała cię tam rozpacz, teraz ciebie ułaskawiła a mnie wypędza. (chwyta leżący na stole bilet) Okrętowi wszystko jedno, którego z nas powiezie, jego załodze ojciec syna zastąpi, świat cywilizowany pozbędzie się we mnie wyrzutka a dziki zyska pocieszyciela... Dalej więc w drogę...
Aureli. Alboż ojcze tu zostać nie możesz? Masz że litość nad nami i sobą, żeby nas opuszczać zaledwieśmy cię poznali. Tu dręczyć cię może będzie niepokój — tam z pewnością zabije tęsknota.
Cecylia (przybiegłszy do Aurelego). Bracie mój, proś go, bo ja już teraz tylko płakać mogę. Przecież go kochać będziemy...
Makary (gorzko). Tu mi się tem cieszyć zakazano. Mnich który, wiecznem katowaniem się zasługiwać musi na ludzki szacunek, przewodnik klasztoru, który dewocyą cudze dusze podpalał, żeby ciemności własnej rozświecić — niech zgrzeszywszy ojcowstwem schroni się nawet przed gwiazdami, które na jego kłamstwo patrzały, bo i te grozić mu będą. Nie łudźcie się — miłość wasza nie zmieni się w powietrze, którem tu oddychają ludzie. Nawet na jednej półkuli żyć obok siebie nie możemy. Gdy nad wami słońce zaświeci, nade mną zgasnąć musi, żeby nas razem nie widziano — inaczej ja i wy shańbieni. Dziś nikt nie pamięta, że Makary zwał się kiedyś Wiszarem; jutro przypomnianoby sobie to imię, ażeby nas bezcześcić. (wskazując na Reginę, zdala stojącą w niemym zachwycie) Może ona jedna nie potępiłaby nas... ona wam mnie zastąpi. Pani... pozwól mi zanim odjadę nazwać cię córką... mam jeszcze w obec świata prawo złączyć cię z mojem synem...
Aureli (z zapałem do Reginy). Nie odmów pani... Niech przynajmniej szczęście jednym promieniem rozweseli mi żałobę tej chwili...
Regina. Nie odmówię, ale jeśli pan się o to w innej upomnisz. Wprzódy bez śladu zniknąć muszą wspomnienia, które nas jeszcze wczoraj na zawsze rozłączały. W związku całego życia ślub jest tylko jego drobnem mgnieniem. Poznaj pan nasz świat — może pokochasz jego ideały — a ja wolę, żebyś wtedy czuł dla mnie wdzięczność za obecną odmowę, niż — żal za zgodę.
Aureli (z goryczą). Pani... ojcze... siostro — jesteścież w rękach mojego losu tylko łudzącymi błyskami, którymi on szyderczo przede mną miga i nigdy mi uchwycić nie pozwala?
Makary. Bądź spokojny — ona będzie nigdy niezachodzącą gwiazdą twego życia i nigdy cię nie opuści. Tak jestem tego pewny, że aż lżej czuję smutek naszego rozstania.
Aureli. Więc ciągle ta fatalna myśl...
Regina. Nie odbieraj mu jej pan, bo szczęśliwa.
Makary. Tak, szczęśliwa, bo teraz trzeba mi pustyni. Czegóż więcej życzyć sobie mogę? Wiatrom opowiadać będę moją radość i tęsknotę, każda skała powtórzy mi stokrotnem echem wszystkie słowa, gdy jej o mojem ojcowstwie mówić będę. Tam i Bóg może łaskawszy a ludzie mniej okrutni. Nie mam już uczuć, nie mam myśli, któreby dostroić się mogły do harmonii tutejszego świata.
Cecylia (tuląc się do Makarego). Przynajmniej jeszcze dni parę ojczulku z nami zostań. (słychać za sceną stłumiony głos organów i zakonniczego śpiewu).
Makary (drgnąwszy — wsłuchuje się przez chwilę rozrzewniony). Słuchajcie, jak ten śpiew żegna mnie i wypędza... Już jestem gotów — wszystko, co moje, koło mnie lub we mnie... No bądźcie zdrowi!...
Cecylia (rozpaczliwie). Na zawsze!
Aureli. Biedy mój ojcze, co tam robić będziesz?
Makary. Nie sądźcie, że jadę w szczęśliwych sercach szczepić truciznę mojej boleści... Dzicy podobno nauki chrześcijańskich misyonarzy nie rozumieją — ja im poniosę katechizm w sobie — a co ja powiem, najdziksi rozumieć będą. Stary świat powinien nowemu posyłać na apostołów nie mądrych, ale nieszczęśliwych.
Regina (ściskając wzruszona rękę Makarego). Bądź zdrów wielki i zacny człowieku. Jedź — bo możesz całe ludy zbawiać. (do Aurelego) Pan tu zostań — będziemy razem nieszczęściu służyć i pracować... Jeśli zechcesz, połączę się z tobą, dziś niech nas zaręczy pierwszy mój w życiu miłosny (całuje go) pocałunek, którego wstydzić się nie będę, choćbyś się jutro jego praw i obietnic wyrzekł...
Makary. Teraz już rozstać się z wami mogę. O nic was więcej nie proszę, tylko o przebaczenie wszystkim, który względem mnie i was zawinili. Tak uczcić powinniśmy nasze rodzinne święto. Po raz ostatni żegnam cię boska świątynio, powiernico moich cierpień i radości, żegnam was uczciwi bracia, a najserdeczniej was... (z płaczem całuje Aurelego, Cecylię i Reginę).
Cecylia (padając na ręce Reginy). Ojcze...
Makary (stoi przez chwilę wzruszony, wreszcie nagle wybiega przez drzwi środkowe ukazujące chór modlących się zakonników). Was... dzieci... moje!

(Zasłona spada).
II


AURELI WISZAR


DRAMAT W 3-ch AKTACH


(Dzieje się współcześnie w Krakowie)







AKT I.
(Mieszkanie Wiszarów).


SCENA I.
Okwit i Morski.

Okwit. A zyski?
Morski. A straty? Podzielicie się niemi również?
Okwit. Straty nie będą naszą winą. My zrobimy wszystko, jak należy, a panowie mogą naszą pracą źle zarządzić i stąd wynikną szkody, za które nie będziemy odpowiedzialni, więc nie powinniśmy ich ponosić.
Morski. A przypuśćmy, że spadną od zarządu niezależne klęski, złe czasy: czy i wtedy tylko właściciel fabryki ma pokutować?
Okwit. On może tracić, bo ma z czego, my — nie.
Morski. Ale on także umiejętnem kierownictwem i zużytkowywaniem waszej pracy osiągnie zyski, które wy zabierać chcecie.
Okwit. Nie wszystkie, nie wszystkie. Niech i pan Wiszar i pan dyrektor i inni zarządcy z nami do podziału staną.
Morski. Aż tyle łaski! Nie spodziewałem się. Tymczasem, mój Okwicie, dopóki zając w lesie i szybko biega, nie możemy rozprawiać, kto i co z niego jeść będzie. Naprzód musi stanąć całkiem do ruchu gotowa fabryka...
Okwit. Za tydzień będzie skończona.
Morski. Więc za tydzień pomyślimy o podarkach dla pilnych robotników.
Okwit. O podarkach? Co pan dyrektor mówi? My sobie rozumujemy...
Morski. Ach, to całe nieszczęście, że rozumujecie — i to głupio.
Okwit. Sobie, proszę pana, sobie. Otóż my sądzimy, że płaca dzienna będzie tylko zaliczką na rachunek zarobku, który się dopełni po każdym roku z obliczenia i rozdziału zysków.
Morski. To dla powodzenia fabryki zbyt mądre.
Okwit. Rozum, za pozwoleniem pańskiem, nie szkodzi nawet przy wyrabianiu papieru.
Morski. Rozum, jak szparag, gdy zbyt przerośnie, nic nie wart.
Okwit. Owszem, i wtedy na nasienie zdatny.
Morski. To też zamiast być robotnikiem, zostań nauczycielem i siej go w szkole. Jeżeli twoi towarzysze mają podobnie dużą gębę dla cudzej kieszeni — nie zgodzimy się. Dziś mówić możemy tylko o warunkach zwykłego najmu. Przystajecie?
Okwit. Przepraszam pana dyrektora, ale jeszcze raz powtórzę, co pan Wiszar obiecywał: wynagrodzenie dzienne będzie zadatkiem należności, którą po zamknięciu rachunków rocznych uzupełnimy z czystego dochodu. Więc chcielibyśmy usłyszeć: według jakich prawideł będą nasze korzyści oznaczane?
Morski. Spytajcie pana Wiszara, ja nie wiem.
Okwit. Czemu pan biednemu ludowi szczęście chce okroić? Ach, zawsze mu ktoś biedę z zanadrza wyjmie: nie właściciel fabryki, to dyrektor, kasyer, majster. (Po chwili). Dola nasza bodzie pana. A przecież my nie włożymy łyżek do pańskiego talerza, nie odjemy strawy. Niech pan będzie za nami, kiedy pan Wiszar ma dobrą wolę.
Morski. Ale ja dotąd wcale nie wiem, jaką pan Wiszar ma wolę; o tem tylko jestem przekonany, że jeśli wam zupełnie dogodzi, dyabli akcye fabryki rozkupią. Krótko mówiąc — runie.
Okwit. My podeprzemy.
Morski. Ho, ho, ho — pajęcze liny podtrzymają okręt w burzy. Szkoda zdzierać język takiem gadaniem. Poprostu jesteście śmieszni. I ja wam dobrze życzę, ale na długo, wy zaś sobie — na krótko. Zawierzcie mojemu doświadczeniu.
Okwit. I ja nie od wczoraj na świat patrzę, a musiała tam się w głowę moją kruszyna rozumu zaprószyć, kiedy towarzysze wybierają mnie zawsze na swego przedstawiciela i obrońcę.
Morski. Bo więcej od nich gadasz. Znam dobrze i nie lubię takich adwokatów robotniczych, a panu Wiszarowi przedewszystkiem doradzę, ażeby nie przyjął — ciebie.
Okwit. Jeśli mnie tu wysłali, to za mną tylko pójdą. Zresztą miałby pan z nimi więcej kłopotu beze mnie.
Morski. No, to weźże ich sobie i zaprowadź gdzieindziej.
Okwit. Więc co mam im powiedzieć?
Morski. Żeś głupi.
Okwit. Jeszcze mi pan chleba nie dajesz, a już mnie znieważasz. Oj panie dyrektorze, jak to trudno być robotnikiem i człowiekiem. Ha, powiem im, żeśmy wszyscy głupi. (Wrzawa). Sługa pana dyrektora. (Wychodzi).
Morski. Nie dla mnie.
Wiszar (za sceną). Dobrze, dobrze, ale bądźcie cierpliwi.
Morski. (sam). Aha! Ty teraz bądź cierpliwy. (Wiszar wchodzi).


SCENA II.
Morski i Wiszar.

Wiszar. Trzeba, kochany panie, z robotnikami skończyć. Nieprzyjemne to, że zbierają się gromadami i szemrzą, a teraz mnie wprost napadli.
Morski. To skutek zbyt wspaniałomyślnych obietnic.
Wiszar. Co przyrzekłem — dotrzymam.
Morski. Jaką więc mam z nimi zawrzeć umowę?
Wiszar. W fabrykę tę wkładam prawie cały mój i mojej żony majątek. Za to i za pracę chcę otrzymywać tylko 5 procent, resztę zaś zysków podzielić między robotników według ich uzdolnień i zasług.
Morski. Dopóki będą zyski: a jeśli wynikną straty?
Wiszar. Nie spodziewam się.
Morski. Nawet zegarek staje i psuje się, a cóż dopiero przedsięwzięcie zależne od tylu nieprzewidzianych wypadków, jak wyrób papieru. Nadto powinniśmy być przygotowani do walki ze współzawodnikami, którzy nie będą przebierali w środkach.
Wiszar. Pokonamy ich dobrocią towaru i szczęściem naszych robotników.
Morski. Dobroć towaru nie zawsze w przemyśle zwycięża, a co do szczęścia robotników, będzie ono rosło kosztem fabryki. Niech mi pan daruje szczerość, ale w planie pańskim więcej widzę fantastycznej poezyi, niż trzeźwej rachuby.
Wiszar. A pan jakże radzisz?
Morski. Zgodzić robotników na zasadach powszechnych, wynagrodzić sprawiedliwie, dbać o ich dobrobyt, z zysku zasilać ich kasę oszczędności, ale nigdy nie dopuszczać ich do żadnego wspólnictwa nawet w dochodach. To byłoby pieczeniem kartofli na beczce z prochem. W dwudziestoletniem doświadczeniu miałem sposobność tych ludzi poznać tu i za granicą; wszędzie są jednacy, wszedzie stanowią materyał nieprzydatny do przedsięwzięć idealnych, a skłonny do niszczących i bezmyślnych wybuchów.
Wiszar. Jeżeli będą zadowoleni...
Morski. Nie będą nigdy. Za wiele pan od nich wymaga. Tylko człowiek ukształcony stawia kres swoim żądaniom; ciemny, nie mogąc zmierzyć ich słuszności, posuwa je tak daleko, aż spotka niepokonany upór. Jedynem prawem dla niego jest siła, jedynie sprawiedliwą taka zapłata, której ani prośbą, ani groźbą podnieść nie zdoła. Niemożliwość otrzymania więcej uczy go, że otrzymał dosyć.
Wiszar. Z tych słów niktby nie domyślił się, że pan jesteś bardzo dobrym.
Morski. Czy złym jest ten, kto nie pozwala małpie skakać po szklankach i golić się brzytwą? Podróżując po Afryce, przebywając wśród plemion dzikich, widziałeś pan przecie ludzi, którzy mają tyle podobieństwa z cywilzowanemi, ile liszka z motylem. Nie sądź pan, że nasi robotnicy zrzucili z siebie skórę dziczyzny. To mieszanina nizkich pożądań, samolubnej chciwości i głupiego mędrkowania, która zawiera mniej pierwiastków szlachetnych, niż najuboższy w złoto piasek ziaren metalu. Nieraz całą ich wartość moralną stanowi nieszczęście. Zapewne, gdy wilk przywiązany w sadzawce, gdzie mu krew wysysają pijawki, wyje, uczuwam dla niego litość, bo cierpi; ale to cierpienie jest jedynem jego przymiotem. Tak samo bywa nieraz z tymi bohaterami nowożytnej sielanki — robotnikami.
Wiszar. Och, panie Morski, rzeczywiście gotów byłbyś karmić nimi pijawki.
Morski. Nie, ale wiem, że kubek drewniany nigdy dzwonkiem nie będzie, nawet posrebrzony. Życzę im dobrze i dlatego ostrzegam, ażeby ich pan nie znarowił. Kiedy zacny ojciec pański, ksiądz Makary, odjeżdżając na swe apostolstwo do Afryki, wezwał mnie, ażebym porzucił fabrykę francuską i nad pańską ster objął, natychmiast opuściłem miejsce wygodne i starą głowę przywiozłem na usługi syna przyjaciela mojego. Widzę jednak, że ona się panu nie przyda, że zatęchła dawnemi wyobrażeniami, że tu potrzeba młodszej, złudzeniami rozpalonej.
Wiszar. Tak prędko i tem tylko zniechęciłem was, kochany panie, że z rąk biedaków boję się wytłaczać dla siebie krwawych kropel zysku i własnych pomazać cudzą krzywdą? Że tej ubogiej gromadzie radbym zapewnić szczęście? Nie przeczę, z wielu twardych skorup należy obrać te prostacze natury, zanim się dobędzie szlachetne jądro; ale to nie są tak zwyrodniałe płonki pnia ludzkiego, ażeby na nich szlachetniejszych popędów szczepić nie można.
Morski. Szczepić! To niech pan założy instytut wychowawczy a nie fabrykę papieru!
Wiszar. Fabryka nasza będzie jednocześnie instytutem wychowawczym.
Morski. To nie omyłka, to ciężka wina wszystkich marzycieli, którzy zamiast sposobami praktycznymi czynić dobrze, niepraktycznymi czynią źle. Kto chce być przemysłowcem, musi być przemysłowcem a nie poetą. Tą drogą doprowadzisz pan siebie do nędzy, a ich do zepsucia. Gdybyś pan na wypadek zawodu odłożył sobie połowę mienia, albo gdybym ja był dość bogaty, ażeby was z toni wyciągnąć — nie opierałbym się tej grze szalonej; ale pan w nią wrzucasz prawie wszystko, co oboje posiadacie...
Wiszar. Wielka idea warta tak małej ofiary.
Morski. Ale wielka idea nieumiejętnie i nie w porę urzeczywistniona może się stać wielkim błędem. Chociaż jestem stary i język teraźniejszości nie zawsze rozumiem, uznaję konieczność staraniejszej niż dotychczas opieki nad robotnikami. Jeźli wszakże w ustroju pracy fabrycznej ma nastąpić przełom trwały, powinien być ogólny lub przynajmniej bardzo szeroki, żeby w rozległym zakresie wyrównały się warunki przedsiębiorstw przemysłowych. Jednostkowa, odosobniona zmiana celu nie osiągnie, przeciwnie mu zaszkodzi, bo dostarczy odstraszającego przykładu.
Wiszar. Od jednostkowych usiłowań zaczynają się reformy zbiorowe.
Morski. Chcesz pan koniecznie leżeć na samym dnie przepaści, którą przyszłość długo ciałami ofiar postępu zasypywać będzie — nie trzymam, ale ja panu do tego karkołomnego skoku nie pomogę. Jeszcze raz błagam, nie kładź się pan na ostrych nożach, nie ściel sobie zatlonej hubki, zawierz moim przestrogom. Daj pan codziennie każdemu robotnikowi koszyk truskawek, posrebrzaj mu wąsy i pozłacaj paznokcie, pieść ich i zbytkiem otaczaj, ale nie zawieraj z nimi spółki.
Wiszar. Poczciwy panie Morski, ufam ci, wierzę w twoją życzliwość, choćbyś wszakże pokonał we mnie wszystkie upory, nie pokonasz jednego: uległości dla mojej żony. Ona tego pragnie, bardzo pragnie... Jestem w Europie przybyszam świeżym, może w pojmowaniu jej stosunków życia praktycznego się mylę, może chwytając złudną marę wpadnę w otchłań, ale nic mnie nie zdoła odciągnąć od spełnienia życzeń Reginy. Gdybyś pan wiedział, czem ona jest dla mnie, gdybyś odważył, ile w mojej woli jej woli się mieści, gdybyś odczuł, jak życie tracę, gdy jej dusza moją opuszcza — nie namawiałbyś mnie dłużej. Panie drogi, ja ją kocham bardziej, niż święci niebo, niż rośliny ziemię, ona mi potrzebniejsza do istnienia, niż światło oku, niż dźwięk uchu. Przekonaj ją — przekonasz mnie (idzie ku drzwiom sąsiedniego pokoju). Reginiu! Niech ona nas rozsądzi. (Regina wchodzi).


SCENA III.
Ciż i Regina.

Regina. Cóż to mam rozstrzygnąć? (do Morskiego, podając mu rękę). Witam pana.
Wiszar. Pan Morski zrobił szarpinę z naszego planu dopuszczenia robotników do udziału w zyskach i twierdzi, żeśmy ten plan utkali z nici fantazyjnych, które rzeczywistość porwie i potarga.
Morski. I kosztów tej tkaniny nie zwróci.
Regina. Właśnie czytam pewne dzieło, którego autor bardzo dowcipnie rozdmuchuje w pył takie, jak nasze mrzonki. Z jego strzał domyślam się, czem pan (do Morskiego) w nas godzi: żeśmy lunatycy, chodzący po stromych krawędziach przepaści; że oprzędzamy się fantazyą w idealne kokony, które nas uduszą; że ze słonecznych promieni chcemy skręcać złote sznury a księżycowe blaski zgarniać z ziemi i przekuwać na srebrną blachę; że pragniemy przejść nietknięci przez piekło walki samolubstw człowieczych — czy tak?
Morski. Tak, tylko pani jeszcze wymowniej, niż ja, określa to rojenie.
Regina. Dobrze. A więc skoro się rozumiemy, proszę pana o wiarę, że cokolwiek nas spotka, klątwy za siebie nie rzucę, i że owo pragnienie nie przyśniło mi się nagle, jako widziadło, lecz wyszło powoli z życia mojego, jako konieczność.
Morski. To niepodobne do prawdy!
Regina. To sama prawda. Dziś otacza mnie woń i światło szczęścia, ale kiedyś siekły duszę moją wichry okrutnego losu. Gdy zaś bezwinna znosiłam straszne bóle, na skargi moje odpowiadał mi jakiś tajemny głos, że cierpienie w górze społeczeństw jest zemstą sprawiedliwości pogwałconej na dole. Byłam uczciwą, miłowałam ludzi i ich dobro, a za to tylko, że nie pozwoliłam okradać się ze swobody, że nie uczestniczyłam w maskaradzie obłudy, że chciałam, ażeby życie moje, prócz ogólnego, miało swój własny ruch obrotowy — włóczono mnie językami jak rodzicielkę zarazy moralnej, jak siewczynię złych uroków, jak żniwiarkę trucizn, po najwstrętniejszych kałużach i wyrzucano za wały grodu cnoty.
Wiszar. Nie wskrzeszaj tej ohydy, która już zginęła.
Regina (do Morskiego). Za co ja pokutuję? — pytałam zrozpaczona siebie. Za co pokutują ze mną duchem spokrewnieni? Może w soki życia naszego wsączył się jad krzywdy uciśnionych i przegryza je? Może trzeba przedewszystkiem ten jad wydzielić? Tak mniemam. Jeżeli wstrzymacie mnie w tem przedsięwzięciu, (do Wiszara) nawet ty, najukochańszy mój, nie zestroisz nigdy strun duszy mojej w tony harmonijne i zawsze brzmieć ono będzie smutnym rozdźwiękiem.
Morski. Ha, więc zginę z wami, kiedy inaczej być nie może. Zresztą nie wiele bym już życia oszczędzić zdołał. Zrobię, jak żądacie, ale pamiętajcie, że...
Regina (prosząc). Nie groź pan.
Wiszar. Dziękuję, sercem dziękuję.

Morski. Do widzenia (wychodząc). W górę nosy, wspólnicy pana Wiszara!

SCENA IV.
Regina i Wiszar.

Regina. Uległ nieprzekonany. Drwi z nas... Może i świat, ten wielki chór, który wybucha śmiechem w dramatach ludzkich, urągać nam będzie! Mnie to nie przeraża. I ty Aureli chyba nie znieważysz usiłowań naszych, gdy je życie połamie?
Wiszar. Bądź tego pewną. Puszczam bez namysłu i obawy wszystkie życzenia moje w ślad woli twojej i o to tylko dbam, żeby przypadkowo z nią się nie zminęły. Dojrzewałem w stosunkach innych, na tułaczce podróżniczej po puszczach afrykańskich, Europę ledwie musnąłem wzrokiem przelotnie, krajowi rodzinnemu dopiero od niedawna się przyglądam, więc ani pól godnych pracy, ani jej sposobów wcale nie znam. Ale wiem, że ile razy zbłąka mi się rozum lub uczucie, ty je zawsze na dobrą drogę wyprowadzisz. W miłości mojej dla ciebie mieści się wszystko, co czynami człowieka kieruje. Musisz mi przewodniczyć, bom pijany nią, odurzony, a gdy cię przy sobie nie widzę, doznaję zawrotu głowy, zataczam się, szaleję, wskakuje we mnie lew...
Regina. Przecież ja cię nie opuszczam.
Wiszar. O, tak, nie opuść nigdy, bo rzuciłbym się między ludzi wściekły i rozszarpywał ich, dopóki by mnie nie zabili.
Regina. Toś ty jeszcze nieobłaskawiony?
Wiszar. Przy tobie jestem łagodniejszy od nowonarodzonego koźlątka. Ale gdy w zeszłym tygodniu wyjechałaś na dwa dni, chodziłem po mieszkaniu wzburzony, czułem, że odzywa się we mnie dzika natura, że, jeśli nie wrócisz, ryknę, roztrącę tę klatkę mieszkalną i...
Regina. Mój ty drogi, powinieneś wiedzieć, że u nas małżeństwo jest związkiem trwałym i nie rozcina się kaprysem.
Wiszar. Pamiętałem i tłomaczyłem sobie, ale mi to przekonanie jak najlotniejsza woń z głowy wietrzała. Ty może nigdy nie pojmiesz, jak ja potrzebuję cię widzieć. Co rano, otwierając oczy, wysławiam życie za to, że niemi ciebie zobaczę. Gdyby nie ty, bez smutku zamknąłbym je do skonu. Orzeł bardziej ode mnie nie boi się ślepoty. Sama myśl, że na mój wzrok mogłaby spaść zasłona i zakryć tę twoją piękność, jaką natura nie ozdobiła drugiego tworu... Ho!... Ale ona nie będzie tak okrutną dla mnie, skoro była tak wspaniałomyślną dla ciebie. Ona mnie lubi, nieraz z nią jak z matką rozmawiałem w lasach i pustyniach.
Regina (całując go). Znowu dziczejesz, uciekasz... do Afryki.
Wiszar. Ja? Co ty mówisz, Regino?
Regina. Kocham twoją miłość, ale kocham także moją ideę, o której zapomniałeś.
Wiszar. Prawda! przebacz mi... Co miałem zrobić?... No, z robotnikami Morski ugodę przeprowadzi. Czy powinienem sam do nich pójść?
Regina. Nie, ale chciałabym słyszeć, że na równi ze mną ta sprawa cię zajmuje, pochłania, rozgrzewa...
Wiszar. Wątpisz? Zobaczysz, że będziesz jeszcze ze mnie dumna.
Regina. I ojciec Makary.
Wiszar. Ojciec mój?
Regina. Sprawił mi niewysłowioną rozkosz. Dopuściłam się przed tobą małej tajemnicy, która teraz już jest zbyteczną. Zapytałam go piśmiennie o zdanie co do zamiarów naszych względem robotników fabryki — przysłał mi błogosławieństwo w tym oto liście, który dziś odebrałam.
Wiszar. Daj mi święty papier (czyta): »Drodzy moi. Postąpicie zacnie, bo serca wasze są czyste i miłości pełne. Niech was wszelka dobra siła wspiera i osłania. I omyłka uczciwa, jak bezpłodna niewiasta, może za życia przynieść światu korzyść, choć z niego zejdzie bezpotomnie. Zacny czyn, jeśli nie wzrośnie natychmiast, jak ziarno, pozostanie w ziemi i znalezionym będzie, jak cenny kruszec. Z waszych złotych myśli w każdym razie coś odpryśnie dla biednych. Wkrótce wyjadę na wyspy otaczające Madagaskar, do posiadłości angielskich, hiszpańskich i portugalskich, dla założenia stacyj misyonarskich. Zewsząd myśl wolną od obowiązku ku wam posyłam. Czemu moja Cecylia tak swój przypisek łzami zrosiła? Ja z oddali odgadnąć nie mogę, ale wy zbliska powinniście. Przecie mój Aureli zna siostrę. Kochajcie wszyscy nieszczęśliwego ojca, bo go miłość wasza żywi.« Jak mu ciężko w tem oddaleniu od nas! Może mózgi, w odwarach cywilizacyi europejskiej moczone, nabierają jakiejś szczególniejszej mądrości, ale mój prosty i niezaprawiony nie zrozumie nigdy, czemu ojcowstwo ma być występkiem księdza, służącego Bogu, który je uczynił prawem całego stworzenia. Zakaz taki wymędrkowała chyba bezprzytomna głupota! Człowiek jest dumnym z tego, czego by się wstydziła małpa! Ach, Regino moja, coraz jaśniej widzę, jak słusznie zbuntowałaś się przeciwko uciskowi tej cywilizacyi, rozpartej na spróchniałym tronie, w płaszczu od krwi serc ludzkich purpurowym i szychami świecących pozorów oszytym! Jeżeli ja tu żyć miałem, ty narodzić się musiałaś!
Regina (z uśmiechem). Los wpada czasem na pomysły doskonałe. Tak, jesteśmy sobą szczęśliwi a ja jeszcze i z tego rada, że ojciec Makary w ważnem przedsięwzięciu będzie duchem z nami.
Wiszar. Co jest Cecylii?
Regina. Któraż młoda kobieta kwiatu miłości łzami nie podlewa!
Służący. Pan Kreisler starszy.
Wiszar. Proś.
Regina. Odejdę, bo ten żywy magazyn interesów męczy mnie swojem handlarstwem.
Wiszar (całując ją). Pozbędę go się szybko.
Regina. A gdyby tu przybyła druga część szanownej firmy, Kreisler syn, daj mi znać. Może on wie dokładniej, czemu Cecylia smutna (wychodzi).


SCENA V.
Wiszar i Kreisler.

Kreisler (wchodząc). Dzień dobry. Po takim piecu, jak Afryka, pan może jeszcze chuchać. Ale ja... proszę patrzeć! Jak gdybym uciekł z gorącej patelni. Co to za piekielny skwar! Uf! Chyba djabłom smoła na ziemię się wylała.
Wiszar. Istotnie, nie czuję.
Kreisler. Czy to stworzenie, co stoi wypchane w przedpokoju, stamtąd?
Wiszar. Tak — pantera.
Kreisler. Pojmuję, że tam zwierzęta, ubrane w futra mogą być złe. Bóg powinien był obciągnąć ich perkalikami...
Wiszar. Nie wiedział, że pan będziesz te tkaniny wyrabiał.
Kreisler. Powinien był wiedzieć. Niedawno umarł bardzo pobożny kupiec, który brał ode mnie towary a pewnie poszedł do nieba, bo płacił. Eh, mój panie, bieda już i w perkal wlazła, wszędzie się rozpiera a jeszcze jej ludzie rękę podają. Dawniej pieniądz się mnożył, a dziś sam się zjada. Niedługo gęba stanie się wentylatorem, będzie zbierać powietrze dla płuc, ale żołądkowi nic nie da, jak pusty kosz młyński nie da kamieniom.
Wiszar. I kto to mówi? Właściciel trzech fabryk, bogaty przemysłowiec...
Kreisler. Wie pan, co to jest bogaty przymysłowiec w zastoju handlowym lub w przesileniach ekonomicznych? Jest to wielki żaglowiec na morzu wśród bezwietrznej ciszy, którego wiosłami ruszyć nie można; jest to człowiek, który spada na łeb z większej wysokości, niż inni. Biedny w niepowodzeniu przewraca się lekko, jak królik, a zamożny ciężko, jak wielbłąd. Teraz mogę się jeszcze obejść, ale nie wiem, czy za miesiąc moje zęby będą miały inne zajęcie, prócz zgrzytania.
Wiszar. Za co pan sobie tą obawą tak dokuczasz?
Kreisler. No, no, zobaczę, czy po otwarciu fabryki na pierwszy dreszcz długo pan czekać będziesz, zwłaszcza jeśli to prawda, co mi o zamiarach pańskich mówiono.
Wiszar. Mianowicie.
Kreisler. Że pan chcesz dopuścić swych robotników do wspólności w zyskach.
Wiszar. Tylko?
Kreisler. To mało? Czy pan dobrze pomyślałeś, co się z tej fantazyi urodzi?
Wiszar. Nie przewidziałem tylko pańskiego, niedobrze obmyślanego pytania.
Kreisler. Niech ono pana nie obraża, bo usprawiedliwione długiem doświadczeniem. Pozwoli mi pan wytłomaczyć się?
Wiszar. Jeśli to panu ulgę sprawi — proszę.
Kreisler. Każda praca ludzka ma swoją duszę. Otóż duszą przemysłu jest interes, korzyść materyalna. Nikt nie daje jałmużny dla zarobku i nikt nie zakłada fabryki dla jałmużny.
Wiszar. Ale nikt też nie powinien jej zakładać dla wyzysku. I dusza przemysłu może być rzetelną.
Kreisler. Czem pan sprawiedliwość zważy lub zmierzy w tak rozległem przedsięwzięciu? Przypuśćmy, że obaj wtaczamy na górę jeden kamień — jak pan obliczysz, który z nas mocniej go popychał? Czemu pan dwu koniom, ciągnącym wóz, dajesz równo owsa i to nie tyle, ile one chcą, ale ile im wydzielisz? Tu rozstrzyga wyłącznie walka interesów — mojego z pańskim przy kamieniu, pańskiego z końskim — przy wozie. Jaką zaś pan możesz mieć korzyść w budowaniu fabryki, zrzekłszy się czystego dochodu na rzecz robotników? W najlepszym wypadku stracisz pan te zyski — co już będzie znaczną szkodą, ale w gorszym — wywołasz przeciw sobie łączną obronę wszystkich przemysłowców, których interesy narazisz. (Coraz bardziej podniesionym głosem). Wtedy musisz pan zginąć, bo interes jest wrażliwszy, niż honor, on obrażać się nie pozwoli, on krzywdy swojej nie daruje, on ją pomści, on jest nieustraszony i niemiłosierny.
Wiszar. Ależ nie przerażaj się pan sam własnemi słowami, bo dla mnie nie każde zwierzę jest groźnem, które mruczy i ogonem po bokach bije. I ten więc straszny interes pański będę miał odwagę podrażnić.
Kreisler. Zatem pan spełnisz swój zamiar?
Wiszar. O ile będę mógł i umiał.
Kreisler. Ha, skoro tego żądasz, staniemy przeciw sobie.
Wiszar. Jestem gotów.
Kreisler. Do widzenia. Czy to ostatnie pańskie słowo?
Wiszar. Dodam jeszcze tylko, że mój interes przestałby być moim, gdyby słuchał uwag pańskich, którym oddałem już całą cierpliwą grzeczność, jaką posiadałem.
Kreisler. Chociaż także mam papiernię, interes pański był po części moim, bo mój syn kocha pańską siostrę i właśnie został z nią w ogrodzie, ażeby jej to powiedzieć. Zgodziłem się na ten związek, ale teraz jestem mu przeciwny, skoro brat mojej przyszłej synowej sam się chce wysadzić w powietrze i pode mnie minę podłożyć.
Wiszar. Ponieważ zaszczytu, jaki na mnie miał spłynąć przez siostrę od panów Kreislerów, nie mogę być godzien, więc proszę go w porę cofnąć całą firmą — za ojca i syna.

Kreisler. Żegnam. Niech pan wolę swoją i moją raczy objawić sam Justynowi, którego głos w sąsiednim pokoju słyszę (wychodzi).

SCENA VI.
Wiszar, później Cecylia, Justyn i Regina.

Wiszar (sam). Boję się omyłki... Biedna Cecylia.
Cecylia (wbiegając). Braciszku drogi... co to? Jesteś smutnym, a ja dziś potrzebuję, ażebyś był wesołym. Pan Kreisler już poszedł?
Wiszar. Już. Czego chcesz, moje dziecko?
Cecylia. Może ja źle zrobiłam... Ale ty mi poradzisz... prawda?... Chociaż co mi poradzisz? Osądzisz tylko serce moje... Powiedz, że ono się nie łudzi, że w miłości pełnym kwiatem się rozwinie i w rozczarowaniu pączkiem nie zwiędnie; powiedz, że jego drgnienia szczęśliwą przyszłość mi wróżą. Ach, jak mnie raość[1] — boli!
Wiszar (całując ją). Czy ty go bardzo kochasz?
Cecylia. Skąd wiesz o tem?
Wiszar. Wiem. A on cię bardzo kocha?
Cecylia. Trwoga rozpuściła po mnie wszystkie swoje dreszcze, gdy sama siebie o to pytałam. On tak mówi, on tak patrzy, on tak prosi...
Regina (wchodząc z Justynem). Widzisz pan, uchwyciła się brata, jak krzyża przed pokuszeniem.
Wiszar. Będę ją bronił.
Justyn (podając mu rękę). Nie wyglądam na szatana. Ojciec mój odjechał?
Wiszar. Przed chwilą.
Justyn. Dziwi mnie; miał do pana interes, ale i wspólną ze mną prośbę o rękę siostry pańskiej.
Wiszar. On miał tylko interes.
Justyn. W takim razie mnie samemu racz pan odpowiedzieć, czy pozwolisz, ażebyśmy z panną Cecylią się kochali?
Wiszar. Z mojej strony nie zachodzi żadna przeszkoda.
Justyn. I ażebyśmy się pobrali?
Wiszar. Również, jednak — to nastąpić nie może.
Justyn. Nie może?
Cecylia. Aureli!
Regina. Czemu?
Wiszar (do Justyna). Jak pan zapewnie słyszałeś, zakładam fabrykę, której robotnicy, prócz płacy, będą mieli współudział w zyskach. Otóż ojciec pański, widząc w tem moją zgubę i niebezpieczeństwo dla innych przemysłowców a między nimi i dla siebie, zażądał ode mnie wyrzeczenia się tej myśli; gdy zaś ustąpić nie chciałem, oświadczył mi, że małżeństwo pańskie z Cecylią jest niemożliwem.
Regina. A!
Justyn. Ta sprawa ma spaść między nas mieczem? Od kieszeni do serca jest tak daleko, że nawet prawo ojcowskie skrócić tej odległości nie zdoła.
Regina. Masz pan sposobność tego dowieść.
Justyn. Darujcie państwo, że natychmiast odejdę i z ojcem się porozumię. Jestem pewien, że nieopatrznych wyrazów już żałuje. (do Cecylii) Pani moja, nie cierp przez ten krótki czas, zanim wrócę (wychodzi).
Regina. Największem morzem ziemi jest ocean mętnego samolubstwa, z którego współczucie wynurza się tylko drobnemi wysepkami. Zacznij tkać cokolwiek z czystej przędzy serca, świat ci zaraz tę osnowę potnie i potarga lub wplecie w nią swoje brudne nici. Albo pij krew ludzką, albo truciznę! Przez najpiękniejsze i najstaranniej wypielęgnowane kwiaty twego życia przejdzie obładowany egoizmem osieł i zdepcze je, przejdzie wieprz łakomy i zryje. I to są ludzie, którzy nie oddalili się jeszcze od zwierząt na długość kroku uczciwego człowieka! (do Cecylii) Nie rozpaczaj jeszcze, niewinny aniele, dopóki on cię nie zawiedzie... Wtedy powiedz sobie, że nie Justyn cię kochał, ale nieszczęście.
Cecylia. Tylko nieszczęście... I co ja winnam losowi, że mnie uczynił magnesem złego? Najlepszy ojciec musiał się przede mną ukrywać, a gdy go znalazłam i poznałam, musiał uciec; nędznik chciał mnie ukraść i zbrukać, chociaż na mojej duszy mniej było plam, niż kurzu na lilii wodnej; uczciwy człowiek, którego pokochałam, chciał mnie poślubić, zakazują mu. A może się jeszcze dowiem, że on mnie nie kochał, tylko... rachował? Ach, co za piekielna moc upodobała sobie łzy moje! (płacze) Przepraszam was za te jęki... Nie patrzcie na mnie — wyglądam jak łodyga kartoflana, wyrosła w piwnicy i daremnie wspinająca się ku okienku, ażeby ujrzeć światło, marna, nędzna żebraczka, błagająca o promyk szczęścia... Nie patrzcie na nią... Smutki obsiadają mnie, jak chrabąszcze młodą latorośl, z której ogryzają wiosenne liście... Biedna jestem i wstrętna (wybiega).


SCENA VII.
Wiszar i Regina.

Wiszar. Więc Justyn może się cofnąć, a Cecylia może paść ofiarą tego rozdziału, jeśli ja w urządzeniu fabryki nie skrzywdzę robotników? Potworna logika życia! Według niej koniecznie musi ktoś cierpieć — dlaczego musi? Zdawałoby się, że zdrowy rozsądek i czyste sumienie mają w cywilizowanym świecie utarte drogi, a one co krok wpadają na jakieś kręte manowce i trzęsawiska. Kochana Regino, uciekajmy stąd! Ja się zbłąkam, zginę w tej puszczy, zarosłej gęstemi szachrajstwami.
Regina. Trzeba ją przerąbywać, karczować...
Wiszar. To praca nad siły ludzkie.
Regina. O, mój rycerzu, jeszcze nie rozpocząłeś walki, a już komenderujesz do odwrotu. Za wcześnie! Nie zniechęcaj się: tu, w Europie, jest źle, u nas w kraju bardzo źle, ale tu jedynie można staczać i wygrywać wielkie bitwy. Tęsknisz do Afryki, do ludzi pierwonych[2], prostych... Może śród nich spokojniej, wygodniej, nawet uczciwiej... ale tam życie, w stałem kole zamknięte, promienia swego już nie wydłuża, tam rozwój nie biegnie w dal nieskończoną, tam świat wyrównanych uczuć i myśli zastygł i znieruchomiał. Tu ścierają się potęgi przeciwieństw i olbrzymy sił wrogich, tu mądrość i głupota, cnota i niegodziwość, poświęcenie i samolubstwo mają wielką miarę; tu więc nietylko walka odbywa się wspanialej, ale i jej rezultaty są donioślejsze. Tu żyć warto, tylko trzeba mieć ideę i w obronie jej nie wypuszczać miecza z ręki.
Wiszar. Regino, jak ty umiesz ciągle — myśleć...
Regina. Dziwne to, zwłaszcza w kobiecie, która jednocześnie bardzo kocha. Odziedziczyłam usposobienie ojca i prawdopodobnie, jak on przy końcu życia, rozpłynę się w uczuciu i umrę na serce. Tymczasem odwagi, drogi mężu!
Wiszar. Gdybym przynajmniej zdołał odwrócić cios od Cecylii! Ta gołąbka nie powinna ginąć ani dla siebie, ani dla mnie, ani dla ojca, którego rozpacz zagryzła.
Regina. Justyn jej jeszcze nie zawiódł.
Wiszar. A jeżeli ją porzuci?
Regina. W młodych sercach kobiecych zwykle rany od strzał miłości goją się szybko.
Wiszar. A jeżeli ta się nie zabliźni i Cecylia zapadnie w chorobę piersiową, której oznaki kilkakroć już groźnie wystąpiły?
Regina. Wtedy ty ustąpisz staremu Kreislerowi, który jest nicponiem i młodemu, który będzie kpem, niegodnym Cecylii? Powiedz mi szczerze, czy tego pragniesz?
Wiszar (po chwili milczenia). Nie, Regino, nie ustąpię. Było to ostatnie moje wahanie, które mi przebacz (całuje ją w rękę). Ale bądź dobrą, idź do niej, uspokój to nieszczęśliwe dziecko.
Służący. Hrabia Scibor.
Wiszar (do Reginy). Ja tego pana wcale nie znam.
Regina. Poznaj go — to wielki pan, przewodniczący komisyi dobra społecznego, prezes sądu przysięgłych opinii publicznej, minister moralności i tak dalej. Osoba bardzo dostojna (odchodzi).
Wiszar (do służącego). Proś.


SCENA VIII.
Wiszar i Hr. Scibor.

Hr. Scibor. Jestem Scibor, właściciel fabryki papieru liczący w przyjściu tu na wielką pańską pobłażliwość.
Wiszar. Do czego moja pobłażliwość może być panu potrzebną?
Hr. Scibor. Miałbyś pan najsłuszniejsze prawo poczytać mi za zuchwałość, że całkiem mu nieznany, a nawet ze swego stanowiska społecznego niemiły, poważam się przyjść ze śmiałym celem sprawy, którą pan uważasz za własną, a ja za publiczną, mianowicie sprawy ustroju fabryki pańskiej. Słyszałem, a przed chwilą Kreisler mnie w tem upewnił, że fabryka ta ma być urządzona w sposób niezwykły, stanowić rodzaj spółki z robotnikami, którzy do niej nie wniosą żadnego kapitału...
Wiszar. Kapitał pracy.
Hr. Scibor. Podwójnie procentujący: w zapłacie poręczonej i w zysku prawdopodobnym, uwolnionym od niebezpieczeństw ryzyka. Nadzwyczajnie wygodne i korzystne przedsiębiorstwo dla robotnika, ale nie dla pana.
Wiszar. Pogodziłem się z tą moją niewygodą i niekorzyścią.
Hr. Scibor. Przepraszam, że potrąciłem osobistą stronę kwestyi, ale może staremu, doświadczonemu, ze stosunkami przemysłowymi obeznanemu, pan, człowiek młody i niedawno do Europy przybyły, wybaczysz jeszcze kilka uwag. Czy nie nadużyję cierpliwości pańskiej?
Wiszar. Słucham chętnie.
Hr. Scibor. Pragniesz pan działać — i to działać nietylko dla zadowolenia własnego, ale dla dobra gromadki ludzi biednych i kraju. Zgodzisz się pan, że usiłowania te osiągną pożądany skutek wtedy jedynie, jeśli pan uwzględnisz niezbędne konieczności warunków swojego przedsięwzięcia. Otóż według mnie warunki owe są tej natury, że pan w nich zniszczysz się materyalnie, nie uszczęśliwisz robotników i mimowoli oddasz złą przysługę krajowi.
Wiszar. Aż tyle win popełnię!
Hr. Scibor. Niewątpliwie. Gdybym dowodził zasadności praw arystokracyi do panowania nad ludem, popadłbym u pana w podejrzenie, że bronię niesprawiedliwych przywilejów mojej kasty. Nie jako hrabia, ale jako człowiek ukształcony i przemysłowiec, mam to głębokie przekonanie, że nasz lud — rolny czy fabryczny — potrzebuje opieki i przewodnictwa warstw oświeconych, że pozostawiony samemu sobie marnieje, że obsypany nagle niezasłużonemi dobrodziejstwami w swych uczuciach i popędach rozbestwia się.
Wiszar. Ja moich robotników nie będę karmił spadłą z nieba manną, tylko oddam to, co im się słusznie należy.
Hr. Scibor. Właśnie, że w naszej organizacyi ekonomicznej zyski fabryki im się nie należą.
Wiszar. Organizacya ekonomiczna — to nie kodeks wieczny, nie zakon święty — każdy ją pojmuje według swojego rozumu, interesu i sumienia.
Hr. Scibor. Przekonasz się pan kiedyś, że to kodeks praktyczny i zakon mądry. Wspomiałem o kraju. Chociaż pan jesteś świeżym jego obywatelem, nie wątpię, że życzysz mu dobrze. Pomyśl zaś, że czyn pański nie zawrze się w garści ludzi twej fabryki, lecz oddziała na zastępy robocze innych, że w nich wywoła wrzenie, zamieszki, starcia, że zapali ruch socyalistyczny.
Wiszar. Przeciwnie, przykład mój, gdyby znalazł naśladowców, odebrałby temu ruchowi energię. I ja sądzę, że warchołom, rozdmuchującym namiętności dla wzniecania groźnych pożarów, rozmaitym anarchistom, latającym wśród mas ciemnych z zapalonemi pochodniami, bezmyślnym burzycielom gmachu społecznego, jednostkom wściekłym lub szalonym trzeba odebrać wpływ; ale odebrać go można tylko przez rzetelny stosunek kapitału do pracy, przez zastąpienie w rachunkach z ludem roboczym samolubstwa uczciwością. Tego tylko pragnę dokonać — i żadnych burzycielskich zamiarów nie mam. Że zaś mój niewinny plan komuś spekulacyę poderwie — nad tem ani ja ubolewać, ani kraj płakać nie będzie.
Hr. Scibor. Widzę, żeśmy ludzie odmiennych światów i odmiennych poglądów. Daruj mi pan więc natręctwo i uwierz, że zarówno w tej chwili, jak i później, kiedy się może zetrzemy, nie będę ograniczonym sobkiem, lecz obywatelem, mającym na widoku dobro społeczne.
Wiszar. Łatwo nam będzie wzajem się szanować.
Hr. Scibor. Nie miej pan zbyt miękkiego serca, bo ci je rozbiorą, rozkradną, a kto chce niem obdarzyć wiele ludzi, musi je uczynić twardem, ażeby się tylko po kruszynie odłamywać dało. Wtedy pan nie strwonisz się dla małej, lecz obdzielisz wielką gromadę. Pamiętaj przestrogę Scibora, który dużo przeżył i przemyślał. Żegnam pana z żalem, żem cię nie nawrócił.
Wiszar. I ja z przykrością, żem pana przekonać nie zdołał.
Hr. Scibor. Za stary jestem na przeróbkę, za stary (wychodzi).


SCENA IX.
Wiszar, później Regina.

Wiszar (sam). Głowa mię boli od tych okładów rozsądku...
Regina (wchodzi). Sam jesteś? Czuliśmy w powietrzu woń gnijącego charakteru... Pan Justyn napisał do mnie list bardzo ciekawy.
Wiszar. Cóż mówi?
Regina. Że miłość jest bardzo smaczną i słodką, ale trzeba ją spożywać rozsmarowaną jak miód na chlebie, inaczej mdli... Słuchaj: »Nie do panny Cecylii, która w rozdrażnieniu nadałaby błędne moim słowom znaczenie, i nie do pana Wiszara, który mógłby mnie osądzić za surowo, ale zwracam się do pani, która szlachetnym instynktem kobiecym odgadnie szczerość i uzna słuszność mojego wyznania. Ojciec, posiadając kilka fabryk, a między niemi papiernię, przeceniając niebezpieczeństwo dla siebie z przedsięwzięcia męża pani — sprzeciwia się stanowczo naszemu związkowi i wrazie oporu grozi mi wydziedziczeniem. Przypuszczam wszakże, iż to gniew chwilowy, który przeminie, zwłaszcza gdy i pan Wiszar — jak mniemam — pod naciskiem doświadczenia zmieni swój projekt. Aż do tej pory muszę mu uledz i przekornością nie rozdrażniać. Przypuszczam, że pani podziela moją taktykę, a na dowód raczy mnie upoważnić, ażebym przyszedł i ustnie przysiągł, że nie przestanę ani na chwilę kochać panny Cecylii i z tęsknotą marzyć o tak upragnionem z nią małżeństwie.« A więc od serca do kieszeni niedaleko... Co mu mam odpowiedzieć?
Wiszar. Dotąd ty mnie radziłaś, nie żądaj, ażebym w najtrudniejszym wypadku ja tobie radził. Zapytaj swojego sumienia, a wreszcie Cecylii.
Regina. Naprzód sumienie (siada, pisze i czyta). Odpisałam tyle: »Powierzyłeś mi pan obronę swego postępku przed mężem i jego siostrą. Nie będąc adwokatem zawodowym, tylko kobietą prawą, mogłabym jedynie podjąć się orędownictwa w sprawie czystej, pańskiej więc przyjąć nie mogę.« To ode mnie. Cecylia niech go osądzi, jak zechce.
Wiszar. Ona jest nieporadnem i zbolałem dzieckiem, sama niczego nie postanowi, a po takim liście stanowczo do Justyna się zrazi.
Regina Więc mam listu tego nie posyłać?
Wiszar. Czy Cecylia uspokoiła się?
Regina. Płacze... Aureli, ty chcesz ją ratować, ustąpić Kreislerom, nie taj przede mną!... (wchodzi Morski)


SCENA X.
Ciż i Morski.

Morski. Układ z robotnikami skończyłem.
Wiszar. Jak?
Morski. Według pańskiego życzenia.
Wiszar. Jestem panu bardzo wdzięczny.
Regina (rzucając mu się na szyję). A ja tobie mój najdroższy. Aureli, to drugi nasz ślub.
Wiszar. Dzień ten oblókł mi się w jasność (dzwoni—wchodzi służący. Aureli biorąc list z rąk Reginy). Odnieść do pana Justyna Kreislera ten list — zaraz.


AKT II.
(Mieszkanie Kreislerów).


SCENA I.
Ksawery hr. Jastrzębiec i Sylwia Kreisler.

Sylwia. Nie pozwolę panu być w najmniejszej przewadze. Ktoś z rodziny pańskiej powiedział, że żeniąc się ze mną, sprawiasz mi większą łaskę, niż bierzesz posag.
Ksawery. Plotka albo bezmyślna gadanina.
Sylwia. Gadanina, której bezmyślność chcę właśnie wykazać. Nie lekceważę społecznej i towarzyskiej wartości dostojnych rodów, ale odczuwam honor i mam dumę mojej sfery, dumę ludzi, którzy wiele mogą, bo wiele mają.
Ksawery. Rozumiem ją i najzupełniej podzielam.
Sylwia. Zresztą mniejsza o to, czy nasz przyszły związek daje powód do oplatania pańskiego czoła cierniowym wieńcem ofiary, ale przyznasz pan, że przy tego rodzaju małżeństwach, jak nasze, odzywają się śmieszne współczucia dla herbów splamionych — złotem.
Ksawery. Na ten herb przysięgam pani, że o podobnym współczuciu nie słyszałem, a nawet przypuszczam, że ono, jako zbyt niedorzeczne, w niczyjej głowie się nie zalęgło.
Sylwia. W żadnej rozumnej — to pewna. Bo ostatecznie świetność rodów wybłysła z bogactw, niemi się utrzymuje i zasila, a bez nich gaśnie. Zbiedniali panowie mogą przechowywać w popiołach iskry swoich tradycyj, mogą je rozdmuchiwać, ale nie mogą ich rozpalać w płomień olśniewający. Tu właśnie rozpoczyna się rola bogatego mieszczaństwa, przez które jedynie stara arystokracya odradza się i odmładza. Gdzie ono jej nie wsparło, tam zubożali książęta pasą kozy lub usługują w portach. Mówię to dlatego, ażeby mój narzeczony nie sądził, że podając mi rękę, zniża się, a przyszły mąż nie spoglądał na mnie przez ramię.
Ksawery. I skąd te podejrzenia, po co te ostrożności? Czy prócz słów przywiązania usłyszałaś pani coś innego z ust moich od czasu, gdy je szczerze otwierać mogę?
Sylwia. Owszem, zajrzyjmy w swoje dusze jak najgłębiej, bądźmy dla siebie o ile można przezroczyści, to nam ułatwi i uprzyjemni życie. Małżeństwo — to także spółka, a ja, jako córka kupca, lubię zawierać układy jasne i rzetelne.
Ksawery. Nasz z mojej strony jest najuczciwszy.
Sylwia. Wierzę temu i dlatego zostanę pańską żoną. Ale nim zostanę, targuję się o równość. Pan, idąc do ślubu, jak paw roztoczysz wspaniały ogon swych książęco-hrabiowskich stosunków, a ja mam być skromną, szarą prawicą? Nie! Prosiłam ojca, ażeby wesele nasze było możliwie wystawne, zbytkowne, ukazujące potęgę pieniężną domu Kreislerów. Nadto pragnę, ażeby w tej uroczystości uczestniczyły liczne deputacye urzędników i robotników fabryk, których ojciec mój jest właścicielem lub akcyonaryuszem, ażeby opinia i prasa uznały i ogłosiły nasz związek jako połączenie dwu sił różnych, ale równomiernych. Upamiętniając zaś ten dzień ważny dla naszych rodzin, ofiarujemy oboje dla kas robotniczych po 10.000 guldenów.
Ksawery. W obecnej chwili nie jestem na ten datek przygotowany.
Sylwia. Domyślam się, ale ja pana przygotuję — potrzeba jednak, ażeby on wyszedł z kieszeni pańskiej. Mój przyszły mąż może być ode mnie biedniejszym, ale nie powinien być biednym, gdyż w takim razie zbyt wyglądałby na kupionego. 10.000 guldenów to za mała sumka, ażeby wolno było panu z panów jej nie mieć. A zatem proszę nie żałować trudu na przygotowania do naszego wesela...
Ksawery. Jakiego trudu?
Sylwia. Wszakże powiedziałam, o co mi chodzi.
Ksawery. Więc ja mam utworzyć owe deputacye?
Sylwia. Objaśnić dyrektorów, ażeby je między robotnikami wywołali. Świat musi widzieć, że mój ojciec jest dobroczyńcą masy ludzi, że między nim a nią istnieje nietylko stosunek pieniężny, ale i uczuciowy, że my w tym stosunku czerpiemy dla siebie prawo do zaszczytnego szlachectwa, do arystokracyi społecznej.
Ksawery. Widzę, że pani bardzo wiele na tem zależy, więc tę myśl podsunę w fabrykach, chociaż nie przeczę, że będę nieco skrępowany...
Sylwia. W każdym razie mniej, niż ja lub mój ojciec. A przytem nic nie szkodzi, że pan przed ślubem wprawisz się w uległość dla żony (podaje mu rękę), A ja nieraz będę bardzo wymagającą.
Ksawery. Zamawiam sobie miłosierdzie.
Sylwia. Nie lękaj się pan: ludzie rozumni nawet w małżeństwie umieją zawsze dojść do zgody lub — rozejść się bez gniewu.
Ksawery. Tego nie przewiduję.
Sylwia. A ja sobie nie życzę. Spodziewam się, że będziemy parą przykładną, bo się łączymy a nie stapiamy. A teraz, kiedy już ułożyliśmy naszą przyszłość, pozwolisz mi pan dotknąć swej przeszłości?
Ksawery. Proszę.
Sylwia. Jest ona wyłączną pańską własnością, do której nie mam żadnego prawa; jeśli więc pan wolisz mi go odmówić, nie miej skrupułu.
Ksawery. Przypuszczam, że będziesz pani wspaniałomyślną.
Sylwia. Może nie.
Ksawery. Ufam.
Sylwia. Nie drażni mnie ciekawość, ale chęć znajomości życia męża mojego przynajmniej o tyle, o ile jego historya jest obcym ludziom znana. Nie lubię być uważana za naiwną i nią rzeczywiście nie jestem: byłoby mi więc bardzo nieprzyjemnie, gdybym kiedykolwiek z powodu pana musiała znosić złośliwe uśmiechy i szczypiące słowa bez wiedzy o ich znaczeniu i prawdzie. Krótko mówiąc, co pana łączyło i rozłączyło z panią Wiszar i panną Cecylią?
Ksawery. Dość zwykła omyłka — taka, jaka np. zdarza się, gdy zamiast własnej — weźmie ktoś przy stole cudzą serwetę.
Sylwia. Jaśniej wytłomaczyć pan tego nie możesz?
Ksawery. Rozsądek pani ułatwi mi tę spowiedź. Zapewne zgodzi się pani na to, że każdy człowiek, odpowiednio do swego stanowiska, wymagań i praw, musi zużyć dla siebie jakąś ilość ludzi — w ten lub inny sposób. Panna Regina a dziś pani Wiszar swobodą życia i zasad upoważniła swoich znajomych do mniemania, że ani sama nie zrzeka się praktycznych korzyści z tej swobody, ani ich nie odmawia najbliższemu otoczeniu. Wzięła ona do siebie sierotę, jak się później okazało — córkę mnicha, którą tresowała w swej sztuce życia. Opiekunka, przebiegła i mądra, była syreną niebezpieczną, bo pod swe zaloty podkładała sidła małżeńskie, na które wreszcie złapał się obecny jej mąż, niedoświadczony dudek afrykański, świeżo do Europy przybyły. Natomiast jej wychowanka, dziewczyna miła, ładna i dobroduszna, przesdtawiała ponętę kuszącą. Jeżeli pani młodemu człowiekowi, który ascetą nie jest, wybaczy zamiary, z jakimi on wchodzi w sferę tej moralności, to wybaczy mu pani również, że w zwycięztwie chciał być pierwszym. Na moje nieszczęście panna Regina zaczęła omotywać pana Aurelego i dowiedziała się, że on jest bratem Cecylii, wówczas, kiedy ja odsłoniłem moją intencyę...
Sylwia. Zerwaliście więc znajomość.
Ksawery. Naturalnie.
Sylwia. Tak, to zwyczajna przygoda kawalerska. Ale kto był ową cudzą serwetą?
Ksawery. Panna Cecylia.
Sylwia. Dla kogoż ją przeznaczono? Pojmujesz pan że to mnie bardzo obchodzi, bo przecie ona miała być a może jeszcze będzie żoną mojego brata.
Ksawery. Ściśle, bez domysłu, objaśnić tego nie umiem. Przypuszczam tylko, że panna Regina chciała ją komuś podarować lub sprzedać; gdy zaś nagle sama znalazła sposobność powrotu do świata uczciwego przez małżeństwo, zmieniła plan co do wychowanki i cofnęła ją z krzywej drogi. Na tej drodze spotkał Cecylię pan Justyn.
Sylwia. W każdym razie niepożądana bratowa. Czy Justyn wie o tem?
Ksawery. Napomknąłem mu, ale słuchać nie chciał. On w prostocie ducha nawet panią Reginę uważa za charakter kryształowy.
Sylwia. Wyobraź pan sobie, że wiele osób tak ją sądzi. Czy pan jesteś pewien tego, że ona była... swobodną.
Ksawery. Bezpośrednich, własnych dowodów jej łaski nie posiadam, nigdy się o nie nie starałem i śledztw nie prowadziłem, ale świat męzki ma swoją giełdę, na której notuje kursa moralności kobiet. Otóż panna Regina Zawierz była zawsze ceniona nizko.
Sylwia. Szkoda, że pan masz tylko podejrzenie. Prawie wolałabym... dowody. Przydałyby się one dla Justyna i dla mnie, bo tej kobiety nie lubię za jej bezmierną dumę, za coś, co ją ośmiela być tak wspaniałą, jak gdyby nawet płatki śniegu nie spadały na jej głowę z góry, lecz wznosiły się do jej kolan z dołu (wchodzi Kreisler).


SCENA II.
Ciż i Kreisler.

Kreisler. Nikt jeszcze nie przyszedł?
Sylwia. A kto ma być?
Kreisler. Naprzód Justyn.
Sylwia. Zapewne pisze sonety do panny Cecylii.
Kreisler. Jakim sposobem ta sama krew może płynąć w moich i jego żyłach! Zwinięty ślimak śpi w jego głowie, zamiast mózgu (do Sylwii). Moje dziecko, przywołaj go tu koniecznie, zaraz.
Sylwia. Muszę mu zepsuć marzenie (wychodzi).


SCENA III.
Ksawery i Kreisler.

Kreisler. Marzenie! Dlaczego to nie nazywa się ogłupienie, próżnowanie, świderek do wiercenia dziur w obłokach! To ma być coś! Niech on z marzenia uprzędzie jedną nitkę bawełny! Kiedy chce być miechem wzdychającym, niech przytknie gębę do ogniska kuźni i rozdmuchuje ogień. Wierz mi pan, ja wolę człowieka, którego ciągle boli brzuch, niż serce.
Ksawery. Słusznie — leczenie żołądka łatwiejsze.
Kreisler. Naturalnie. Miłość w mężczyźnie, to barć w sośnie: miód daje, ale drzewo niszczy. I ja przecież byłem młody, lubiłem kobiety, ale nie zapomniałem nigdy, że żona — to koperta z czułym listem i pieniędzmi. Podoba mu się szczególnie panna Cecylia, niech sobie wyszuka podobnej. Czy tej gęsi nie możnaby zwabić na złoty owies... rozumiesz mnie pan?
Ksawery. Zręcznie ją podejść a obficie posypać...
Kreisler. Dam dużo pieniędzy, ale mało czasu. Niech to będzie weksel z terminem długim — rocznym, dwuletnim, ale weksel terminowy — uważasz pan. Proszę mu to zastrzeżenie wyrażnie powtórzyć.
Ksawery. Ja?
Kreisler. Myślałem, że pan przez życzliwość i związek z naszym domem...
Ksawery. Ojcu bliżej do syna, niż obcemu człowiekowi do przyszłego szwagra.
Kreisler. Ja mam tyle interesów, a tego mazgaja może biorę za twardą ręką. Ale skoro pan nie chcesz, pomówię z nim.
Ksawery. Nie będę panom przeszkadzał.
Kreisler. O jeszcze nie zaraz — taka bagatela nie parzy, można ją w zanadrzu trzymać. Owszem, zostań pan, bo mamy dziś naradę ważniejszą, w której pan, jako mój przyszły zięć, uczestniczyć powinieneś. Czekam tylko na pańskiego stryja. Czemu on się spóźnia!
Ksawery. Lekarze zabronili mu chodzić szybko.
Kreisler. Niech tylko z nimi się wda, to mu potem każą chodzić tyłem, bokiem, pod wiatr, z wiatrem... Już oni i mnie mieli w swoich obrotach, ale odprawiłem tych szewców, co całe buty łatają, a dziurawych zszyć nie umieją (wchodzi hr. Scibor).


SCENA IV.
Ciż i hr. Scibor.

Kreisler. Czekam na pana hrabiego.
Hr. Scibor. Dawniej czekano na nas dłużej... Spieszyłem się, spieszyłem.
Kreisler. O ile z tej obecności pana hrabiego miałem odnieść zaszczyt, byłem bardzo cierpliwym, tylko o ile tego wymagał nasz interes, liczyłem na punktualność. Niech pan hrabia odpocznie i zaraz przystąpimy do spawy[3], która nas tu zebrała.
Hr. Scibor (do Ksawerego). Znasz ją?
Ksawery. Nie.
Kreisler. Rzecz tak stoi... Za pozwoleniem (dzwoni—wchodzi służący). Poproś natychmiast pana Justyna (służący wychodzi). On jako mój wspólnik, jest potrzebny dla uchwały, bo w jej powody już go wtajemniczyłem. Otóż rzecz tak się przedstawia: fabryka Wiszara, w której — jak panom wiadomo — robotnicy dopuszczeni są do udziału w zyskach, rozwija się pomyślnie, ma liczne obstalunki, daje towar dobry i tani. Przewiduję zarzut, że jej współzawodnictwo z tej strony jest groźnem tylko dla fabryk papieru, a nie dotyka innych. Ale ten waryacki koncept Wiszara ma drugą stronę, którą grozi wszystkim przemysłowcom, mianowicie — buntuje im robotników, domagających się podobnego współuczestniczenia w dochodach. Przeciwko temu musimy radzić i wystąpić łącznie wszyscy! Przedtem wszakże uznałem za stosowne porozumieć się co do sposobów działania w kółku ściślejszem — rodzinnem.
Hr. Scibor. Czy pan już to zrobił?
Kreisler. Obu panów liczę do rodziny, skoro pan Ksawery ma być moim zięciem.
Hr. Scibor. A!
Kreisler. Położenie jest naglącem.
Hr. Scibor. Zauważyłeś pan już jakie niepożądane objawy?
Kreisler. Czy zauważyłem? Ależ robotnicy ciągle odbywają narady, sarkają, obiecują porzucić pracę, a sądzę, że u pana hrabiego nie są lepsi od moich. Wybuch nastąpi niebawem.
Hr. Scibor. To dziwne, nic mi o uszy się nie obiło.
Kreisler. Bo pan stoisz dalej od swoich ludzi, niż ja. My, fabrykanci papieru, broniąc się, powinniśmy spuścić jego cenę niżej kosztów produkcyi w nadziei, że Wiszar tej walki nie wytrzyma (podczas tych słów wchodzi Justyn).


SCENA V.
Ciż i Justyn.

Justyn. Ja na to się nie zgadzam. Dzień dobry panom.
Kreisler. Dlaczego?
Justyn. Dlatego, że takiego rodzaju walki nie uważam za uczciwy.
Kreisler. Uczciwością przemysłu jest rzetelność w wyrobie, a uczciwością handlu — rzetelność w sprzedaży. Kogo ja oszukuję? Mnie nie wolno zniżyć ceny towaru?
Justyn. Ale nie ze szkodą cudzą.
Kreisler. Tylko z cudzym zyskiem? Tobie ta głupowata miłość rozum potargała. Ty mi do interesu nie plącz żadnych czułości, bo on ich nie znosi!
Justyn. Jednakże jako wspólnik ojca pragnę mieć przynajmniej własne zdanie.
Kreisler. Dotąd jest to jedyny twój wkład do tej spółki, a jeżeli go chcesz zachować nietykalnym, mogę ją każdej chwili rozwiązać. Bardzo łatwo się rozliczymy: ja wezmę mój kapitał a ty swoje zdanie.
Justyn. Znam tę pogróżkę.
Hr. Scibor. Nie mieszając się do sporu panów, sądzę, że pan Justyn ma poniekąd racyę.
Kreisler. Jaką?
Hr. Scibor. Bo pan chcesz zniszczyć drugiego człowieka.
Kreisler. Pan hrabia sądzi, że ja do szczęścia potrzebuję niedoli Wiszara, że pragnę utyć jego chudością, nacieszyć się jego smutkiem? Mnie on nic nie obchodzi — nic, zarówno bogaty, jak biedny, mnie obchodzi tylko mój interes. Niech on za każdy arkusz bibuły dostaje arkusz banknotów, niech swoje posadzki wykłada słoniową kością a drzwi zasuwa na platynowe rygle, ja mu nie będę zazdrościł i przeszkadzał; ale niech osią swojego wozu o węgieł mojego domu nie zawadza, niech mnie nie podrywa. Ja go nawet lubię, bo to dobry chłop, ale głupi, a w przemyśle współzawodnik głupi gorszy od złego.
Justyn. Dotąd jednak żadnej szkody z jego powodu ojciec nie poniósł.
Kreisler. Ty nazywasz dobrodziejstwem to, że rodzice mają odebrać z fabryki swoje dzieci i wypędzić obce, ażeby im nie obniżały płacy? Zresztą, czy ja powinienem czekać, aż mi na głowę kamienie spadną i nie schronić się przedtem pod dach, tylko rozpiąć parasol?
Ksawery. Pozwólcie mi panowie wtrącić skromną uwagę: mnie się zdaje, że w tej sprawie największą wartość musi mieć głos najobszerniejszego doświadczenia, którem nas wszystkich przewyższa pan Kreisler. Nie ryzykując własnych rozumów, zaufajmy jemu.
Kreisler. Oto mowa rozsądna. Justynie, gdy ja umrę, radź się swego szwagra.
Justyn. Tyle ustępstw zrobiłem ojcu, że dla szwagra by mi ich zbrakło.
Ksawery. Ja nie będę wymagał.
Kreisler. Zatem do rzeczy.
Hr. Scibor. Właśnie w owej rzeczy winienem pana objaśnić, że chociaż posiadam fabrykę, same względy przemysłowo-handlowe nie pobudzą mnie do działania przeciw panu Wiszarowi. Muszę mieć tę pewność, że on narusza porządek społeczny, że targa stosunki prawidłowe, że, wogóle, szerzy chorobę moralną i ekonomiczną...
Kreisler. Pan hrabia jeszcze nie jest o tem przekonany? No, to czekajmy wyraźniejszych skutków jego roboty.
Hr. Scibor. Ja wiem, że on goni zwodną marę, że puszcza sztuczne ognie na sterty słomy, ale potrzebuję sumienie moje uspokoić dowodami.
Kreisler. Innemi słowy, pan hrabia żąda koniecznie, ażeby te sterty buchnęły płomieniem? Ja tak cierpliwym być nie mogę, bo nie wątpię, że ogień w słomę rzucony zapala się.
Służący (wchodzi). Telegram.
Kreisler. Daj (czyta). Krahn i Sp. godzą się na zniżenie cen papieru według proponowanej przeze mnie skali, jeśli wszystkie fabryki ją przyjmą. A więc czy pan hrabia obetnie cennik o 25 procent?
Hr. Scibor. Ksawery, jesteś moim siostrzeńcem i spadkobiercą, głosujesz za tem?
Ksawery. Tak.
Hr. Scibor. A ty, panie Justynie?
Justyn. Pan hrabia słyszał, że w spółce z ojcem mam tylko własne zdanie, które nie daje mi głosu.
Hr. Scibor. Chciałbym być pewnym, że tego ode mnie wymaga dobro powszechne, nie pańskie i nie moje własne.
Kreisler. Wszystko jedno, panie hrabio: interes jednostki rozumnej i rzetelnej jest tylko pojedynczym tonem harmonii ogólnej.
Hr. Scibor. Znam tę muzykę interesów (dzwonek telefonu).
Kreisler. Justynie zobacz, kto mówi.
Justyn (przyłożywszy ucho do trąbki). Pan Wydmuchalski, redaktor Gazety wieczornej pyta, czy może widzieć się z ojcem.
Kreisler. Owszem.
Justyn (do telefonu). Prosi pana.
Hr. Scibor. Rad jestem, że tu przyjdzie, to człowiek rozumny i uczony.
Kreisler. Bardzo... bardzo... W naszej sprasie[4] to najlepszy probierz wiedzy i mądrości. Drugą tedy kwestyą, nad którą powinniśmy się zastanowić, jest obmyślenie sposobu przyciągnięcia robotników i uśmierzenia ich roszczeń. Nie wątpię, że za rok, dwa, zwłaszcza gdy zniżymy ceny papieru, Wiszar zachwieje się, a robotnicy, nie otrzymawszy obiecanych zysków, otworzą rzeroko[5] oczy i gęby... Ale my nie możemy jedynie czekać tej pory i musimy naszych olśnić jakąś korzyścią, ażeby nas nie opuścili. Otóż czem? Chciałbym wynaleść taki środek, któryby nas nie zobowiązywał do ofiar ciągłych, stałych...
Hr. Scibor. Aby tylko nie za wiele blagi.
Kreisler. Odrobina jej będzie niezbędną. Czy panowie nie uznajecie za stosowne zakupić wszystkim kartofli po 5 korcy na rodzinę?
Hr. Scibor. Rozśmieją się i dopatrzą w tem obawę.
Kreisler. Rzeczywiście. A gdyby dla każdego nowonarodzonego w roku bieżącym dziecka złożyć dukata wsparcia w złocie?
Hr. Scibor. Nie pobudzajże pan ich płodności, skoro nie myślisz jej skutków nadal dukatami okładać.
Kreisler (śmieje się). Alboż oni czekają na zachętę! Zauważę przytem, że nawet większa wydajność tego plonu z czasem zwróciłaby nam nakład w tańszej pracy dzieci, które dla fabrykantów są zawsze dobrym interesem.
Hr. Scibor. Wszystko to są sztuczki, z których spekulacya za zbyt wyłazi na wierzch.
Ksawery. A może się panom przyda mój pomysł...
Kreisler. Słuchamy.
Ksawery. Według mnie, najodpowiedniejszą byłaby tu loterya, którą lud nasz bardzo lubi i która najmocniej oddziałałaby na namiętności, a nie kosztowała wiele. Ustanowić w fabryce dwie wzgrane: jedną 1.000 drugą 500 złotych reńskich, rozdać robotnikom bilety, a przy końcu roku urządzić ciągnienie. Obdarzonych będzie tylko dwóch, ale podnieceni wszyscy. Nadto ci dwaj nagłem zbogaceniem się będą dla innych widocznym przykładem pracy u nas i utrzymają w nich nadzieję zdobycia podobnego losu. Gdy potrzeba takiego środka zniknie, można go będzie wprost znieść, usprawiedliwszy się, że rząd zakazał.
Kreisler. Panie, jesteś mądrym, dowcipnym, genialnym. Każde słowo zamienia mi się w ustach na wyraz uznania i wdzięczności.
Hr. Scibor. Ksawery, czy ty doradzasz to poważnie?
Ksawery. Jeśli tylko mój pomysł panom się przyda, oddaję go do użytku najpoważniej. Nie widzę lepszego.
Kreisler. Lepszym żaden być nie może.
Hr. Scibor. Tak... rachubę wytrzymuje... ale... Prawda, tu pieczętują się nie honorem, ale interesem... Wolałbym być młodszym lub do was podobnym. (Justyn oddala się).
Kreisler (do Ksawerego). Mój panie zięciu...
Hr. Scibor. Pan im ślub dajesz bez księdza...
Kreisler. I on da... Panie zięciu, jak to dobrze, że moja córka ciebie wybrała. Widzisz Justynie... Gdzie on? Ręczę panom, że wiersze pisze...
Hr. Scibor. Przynajmniej wie, że nie grzeszy... Postąp Ksawery, jak ci sumienie poradzi. Podpisz umowę w mojem imieniu lub nie — godzę się z tobą (do Kreislera). Do widzenia z panem (chce odejść).
Slużący. Pan Wydmuchalski.
Kreisler. Wszakże pan hrabia pragnął się z nim zobaczyć...
Hr. Scibor. Tak — zostanę (wchodzi Wydmuchalski).


SCENA IX.
Ciż i Wydmuchalski.

Kreisler. (spiesząc ku Wydmuchalskiemu). Sługa szanownego pana (cicho). Wolałbym, ażeby hrabia nie wiedział, że pana o przybycie prosiłem.
Wydmuchalski. Dobrze. (głośno) Bądź pan łaskaw ostrzedz mnie, jeśli przeszkadzam.
Kreisler. Przeciwnie jest pan nawet w tej chwili bardzo dla nas pożądany. Prawda, panie hrabio?
Hr. Scibor. Istotnie (podaje rękę Wydmuchalskiemu, który wita się również z Ksawerym).
Wydmuchalski. Przyszedłem tu z interesem, a spotkał mnie zaszczyt.
Hr. Scibor. Chcielibyśmy usłyszeć zdanie pańskie w pewnej sprawie społecznej. Wiesz pan — bo w dzienniku swoim tego faktu lekko dotknąłeś — że pan Wiszar swoją fabrykę...
Wydmuchalski. Dziwny traf! Nie tylko znam ten dziki wybryk, ale on właśnie mnie tu sprowadził. Doniesiono mi, że ekonomiczny bzik pana Wiszara nie jest już pryszczem miejscowym, lecz rozszerza się i grozi niebezpieczną wysypką całemu przemysłowi naszemu... Czy tak?
Kreisler. Groźniejsze to trochę, niż pierwotnie przypuszczaliśmy.
Wydmuchalski. Czy panowie nie obmyśliliście żadnych środków zapobiegawczych?
Hr. Scibor. Owszem, na wniosek pana Kreislera postanowiliśmy: naprzód zniżyć cenę wszelkich papierów o część czwartą i postawić pana Wiszara w niemożności osiągania zysków, które zapewnił robotnikom; a powtóre dla uśmierzenia i zachęcenia czeladzi naszej urządzić loteryę pieniężną z dwiema wygranemi, po 1,000 i 500 guldenów. Czy pan to uważa za godziwe?
Wydmuchulski.[6] Więcej — za niezbędne. Zwłaszcza pomysł loteryi jest wyśmienity.
Hr. Scibor. Sądzisz pan, że opinia puliczna[7] nas nie skarci?
Wydmuchalski. Opinia publiczna, panie hrabio, jest to echo głosu prasy poważnej. Pismo moje stanowi tylko jeden jej organ, ale, pochlebiam sobie, nie najmniej słuchany i nie najmniej donośny. Ozwą się wrzaski warchołów dziennikarskich, ludzi, którzy z przeczenia temu, co my robimy i mówimy, wytwarzają swoje pojęcia i zasady, ale żaden pociąg nie wykoleja się i nie zatrzymuje dlatego, że pastuchy mu wygrażają i języki pokazują. A jeżeli nawet jakiś złośliwiec położy kłodę na szynach, państwo ma czujnych dróżników, którzy go złapią i w ręce sprawiedliwości oddadzą.
Kreisler. Naturalnie.
Hr. Scibor. Czy my jednak nie gwałcimy cudzej swobody?
Wydmuchalski. Ostrożnie, panie hrabio, z tym wyrazem, jak z trucizną, która w małej dawce uzdrawia, a w dużej zabija. Nie każdy przekupień może sprzedawać arszenik, a każdy ma handlować swobodą, najniebezpieczniejszym środkiem, jaki zna medycyna społeczna? Gdyby pan Wiszar zapuścił w społeczność olbrzymi dzwon i odosobniony używał pod nim wolności jak nurek, nie powiedzielibyśmy mu ani słowa. Ale jego działalność łączy się przez nerwy ekonomiczne z całym ustrojem pracy narodu; musi więc z nim liczyć się. Jego przedsięwzięcie jest to zastrzykiwanie zarazy w zdrową krew naszego przemysłu.
Kreisler. I jakiej zarazy!
Wydmuchalski. Wszyscy ludzie, którzy nici swoich działań nie związują z pasmem tradycyi, z przędzą pokoleń minionych, szkodzą ogółowi, który powinien strzedz się przełomów i robót od przeszłości oderwanych. W życiu narodów wszelki początek i dokończenie należy do Boga, tylko ciąg dalszy do ludzi. Pan Wiszar z gromadą ciemną chce jedną postać naszych stosunków ekonomicznych zakończyć, a drugą zacząć. Tego on chce — ale my tego nie chcemy, my — przedstawiciele większości społeczeństwa.
Kreisler. Nigdy.
Wydmuchalski. Nie, panowie, niepodobna wyrozumiałością otaczać takich szaleństw, bez względu na to, czy one się lęgną w nieświadomości, czy w złej woli. Czas już, ażebyśmy wyzwolili się z pod tyranii ślepych instynktów czerni, którym marzyciele, czy szkodnicy otwierają klatki i zdejmują obroże. Nigdy żadnych praw trwałych nie stanowił tłum ciemny, bo jest do nich niezdolny. On zdolny tylko albo do posłuszeństwa i pracy, albo do grabieży i gwałtów. Rzeka jest użyteczną, spławia statki i dostarcza siły ruchomej fabrykom, ale ujęta w mocne łożysko — inaczej wszystko zaleje i zniszczy. Podobnie siły robotnicze. Pan Wiszar burzy wały i tamy u siebie, ale na tej rzece stoi nietylko jego młyn, lecz także inne, którym on zagraża a które przeciw jego swobodzie bronić się powinny.
Kreisler. Tu o byt chodzi!
Wydmuchalski. Moi panowie, jest to kwestya tak prosta, że dużego namysłu nie potrzebuje. Jeżeli istnieją prawne ograniczenia w wyrobie materyałów wybuchowych fizycznych, to muszą istnieć ograniczenia dla wytwarzania tego rodzaju materyałów moralnych. Nie pojmuję, dlaczego nie każdemu ma być wolno przygotowywać proch, a każdemu wolno przygotowywać komunizm.
Hr. Scibor. Prawda...
Kreisler. To więcej, niż prawda, to rozumna przestroga.
Hr. Scibor. Dla mnie potrzebna tylko prawda (do Wydmuchalskiego). Chociaż zdaje mi się, że pan Wiszar o żadnym komunizmie nie myśli.
Wydmuchalski. Czy woda, ogień, zaraza myślą o szkodzeniu komukolwiek? A jednak od nich się ubezpieczamy. Więc jeżeli dziecko zacznie się bawić nabitą strzelbą, to pan hrabia mu jej nie wydrze? Mnie od wystąpienia przeciw Wiszarowi wstrzymała tylko niepewność co do wpływu urządzeń jego fabryki na inne. Ale skoro panowie mnie upewniacie, że wpływ ten jest widocznym i zgubnym, uderzę na niego całą powagą mojej gazety.
Kreisler. Oddasz pan krajowi usługę zacną.
Hr. Scibor. Tylko umiarkowanie, po obywatelsku...
Wydmuchalski. Ależ panie hrabio, ten człowiek nas wyzywa! Nie wiem, czy panowie słyszeliście, że on zgładza rodzinę.
Hr. Scibor. Jakto?
Wydmuchalski. Namówił robotników, ażeby znieśli gospodarstwa domowe i założyli sobie wspólną restauracyę, pralnię, szpital, niańczarnię, szkołę...
Kreisler. To coś nowego.
Hr. Scibor. Rzeczywiście idzie za daleko. Panie Kreisler, daj umowę — podpiszę (odchodzi z Kreislerem do stolika, przy którym siada i czyta papier).
Ksawery. No, tę zagładę rodziny pewnie pan zaimprowizowałeś.
Wydmuchalski. Mówię prawdę z nałogu, jako redaktor dziennika, który nigdy nie zmyśla.
Ksawery. Nigdy? Czy pan wierzysz w cnoty tej starej rozpustnicy, hrabiny Opalskiej, której dom we wczorajszym numerze nazwałeś szkołą dobrych obyczajów?
Wydmuchalski. To co innego — to polityka. Musimy mieć zacne matrony.
Ksawery. Ja mogę się bez nich obyć, nawet gdy jestem ich spadkobiercą. Dam panu dobrą wiadomość: za tydzień się żenię z panną Kreisler — co pan możesz w swej gazecie ogłosić, jutro zaś wyprawiam stypę pogrzebową mojego kawalerstwa, na którą racz pan przybyć.
Wydmuchalski. Dziękuję za obie nowiny i z obu skorzystam.
Ksawery. Zwłaszcza z drugiej. Ulituj się pan nade mną: jestem wytarty jak stara podeszwa, znudzony, a pan masz humor. Próbuję jeszcze jednej rozrywki — małżeństwa, ale zanim to nastąpi, chciałbym z kawalerskiego kielicha wysączyć ostatnią kroplę słodką śród ludzi, którzy się śmiać umieją. Ale, ale... czy pan nie znasz jakiejś oryginalnej mieszaniny do picia? Matematyka powiada, że z niewielu liczb można zrobić bardzo wiele kombinacyj, a my z tylu gatunków win, likierów i owoców zdołaliśmy dotąd wytworzyć zaledwie kilka głupich przepłukań gardła.
Wydmuchalski. Pomyślimy. Co za umowę ci panowie podpisują?
Ksawery. Przymierze zaczepno-odporne przeciw Wiszarowi.
Wydmuchalski. Pan nie uczestniczysz?
Ksawery. Odegrałem już moją rolę konceptem o loteryi a zresztą niech mi do dyabła dadzą spokój z tymi robotnikami, którymi jeszcze się uraczę, gdy ich odziedziczę po teściu i wuju. Dawniej zajmowały mnie przynajmniej młode i ładne robotnice, dziś muszę się oszczędzać dla żony. Będę więc panu bardziej wdzięczny jutro za smaczną kombinacyę ponczową, niż za ów strzelisty artykuł w naszym interesie.
Wydmuchalski. W interesie społeczeństwa.
Ksawery. Ja mówię, nie drukuję, więc mogę się tak wyrażać. Czy pan istotnie czułeś kiedykolwiek w sobie społeczeństwo?
Wydmuchalski. Ciągle.
Ksawery. To pan zapewne umiesz urządzać deputacye zbiorowe?
Wydmuchalski. Organizowałem niejedną... Ale co to ma za związek... Czy jaka akcya polityczna?
Ksawery. Pogadamy jutro...
Kreisler. (odchodząc ze sciborem od stołu). Najwyżej będzie pan hrabia żałował długiego namysłu.
Hr. Scibor. Wy przywykliście strzedz kredytu swej firmy, my — godności naszego nazwiska. Różne mamy pobudki działania a więc różne obawy.
Kreisler. Ale pan hrabia w tej chwili jest tylko przemysłowcem.
Hr. Scibor. Nie... mylisz się pan... nie...
Kreisler. Nie rozumiem.
Hr. Scibor. Ja od pana tego wcale nie żądam.
Służący (wchodzi). Telegram (oddaje depeszę Kreislerowi i odchodzi).
Kreisler. Ha, ha, ha... Funke z Wiednia dowiedział się od kogoś o całej awanturze i pyta, czy urządzamy wyprawę na Wiszara. Chce się z nami połączyć... Niejeden jeszcze przybędzie... Owszem — im więcej, tem skuteczniej.
Hr. Scibor. Panie Wydmuchalski, powtórz mi, że przystępując do spisku, który ma zniszczyć Wiszara, zrobiłem uczciwie.
Wydmuchalski. Bez wątpienia, panie hrabio.
Hr. Scibor, Żegnam panów (podaje rękę Wydmuchalskiemu i Kreislerowi). Ksawery, odprowadzisz mnie do domu, bo czuję się rozstrojony.
Ksawery. Idę wuju (do Kreislera). Wytłomacz mnie pan przed panną Sylwią... Wieczorem będę. (do Wydmuchalskiego) Zawiąż pan sobie na pamięci supełek.
Wydmuchalski. Zbyteczny... (cicho). Wypłoszże pan wujowi z głowy te czułostkowe wróble (Scibor i Ksawery wychodzą).


SCENA VII.
Kreisler i Wydmuchalski.

Kreisler. A to stary, głupi słoń! Ciągle tylko macha swą szlachecką trąbą i myśli, że jest dyrektorem orkiestry. Jeżeli ma tak czuły honor, niech fabrykuje mapy heraldyczne, a nie papier. Wzdycha, stęka, wije się, jak u dyabła na widelcu. Ja go nie chcę zjeść! Nie jestem pewien, czy bym go zmógł bez pana.
Wydmuchalski. Po co pan się dąsasz, kiedy ta właśnie wada stanowi w obecnym wypadku jego główną zaletę. Ponieważ go wszyscy znają jako człowieka uczciwego i skrupulatnie ważącego czyn każdy, więc jego imię daje najlepszą markę waszemu przedsięwzięciu, które — możemy to wyznać sobie poufnie — moralnie czystem nie jest.
Kreisler. Ono moralnem być nie potrzebuje, tylko rozumnem i praktycznem. Ono nie będzie także fioletowem, zimnem, gładkiem, zoologicznem — moralność ma tu tyle do czynienia, co zoologia lub farbiarstwo.
Wydmuchalski. Tak pan sądzisz, a ogół zastosuje swoją skalę, o ile go nie olśni urok imienia Scibora i nie przekonają nasze artykuły.
Kreisler. Panie redaktorze, mówmy o czem innem. Papier więc na swoją gazetę dostaje pan o 25 procent taniej.
Wydmuchalski. Jak wszyscy odbiorcy pańscy.
Kreisler. Nie jak wszyscy, ja panu ustapię jeszcze 5 procent — razem 30.
Wydmuchalski. Skromnie.
Kreisler. Pan niesprawiedliwy — to da rocznie 500 złr. a w połączeniu ze zniżką ceny 2,500. To jakby znalezione.
Wydmuchalski. No, przynajmniej część zarobiona.
Kreisler. Nie przeczę, dlatego dodałem 5 procent.
Wydmuchalski. Zresztą zgoda.
Kreisler. Ale co do owych 5 procent tajemnica.
Wydmuchalski. Potrzebniejsza ona mnie, niż panu. Do widzenia się. Ach... czybyś pan nie był łaskaw dać żonie mojej dziś na wycieczkę za miasto powozu i koni?
Kreisler. Wszystkie bardzo zajęte... ale przyślę. Więc artykuł będzie jutro?
Wydmuchalski. Zaraz go napiszę.
Służący (przynosząc Kreislerowi list). Posłaniec odszedł (wychodzi).
Kreisler (otwierając kopertę). Jeszcze jeden ochotnik do naszej chorągwi. Ciekawym który... Co to? List Justyna, ostrzegający Wiszara o naszych zamiarach!... Mój syn — mój wróg! Ja go z domu wypędzę, okólnikiem prawo podpisywania firmy odbiorę, jak łajdaka przez publiczne ogłoszenia napiętnuję, ja go najpodlejszemu parobkowi opluć każę!...
Wydmuchalski. Naprzód ochłoń pan, potem zastanów się, skąd ten list dostał się, panu.
Kreisler. (oglądając kopertę). Zaadresowano: Kreisler, ręką Wiszara.
Wydmuchalski. (czyta list i przewraca kartę). A widzisz pan, jest dopisek Wiszara.
Kreisler. Jaki dopisek? (bierze list i czyta). »Ostrzeżenie zwracam, gdyż wyrażona w niem życzliwość pańska dla nas prawdopodobnie jest równie rzetelną, jak miłość dla siostry mojej«. Wiszar Justynowi nie wierzy?
Wydmuchalski. Naturalnie i tem łatwiej wpadnie w wasz potrzask. Syn mimowoli panu usłużył.
Kreisler. Tak, rozumujesz pan logiczniej ode mnie, bo nie jesteś ojcem tego bałwana. Dziękuję za otrzeźwienie, byłbym zrobił jakieś paskudztwo. Chociaż Justyn jest dureń. A teraz Kreisler do roboty! Zaraz korespondent rozpisze listy do fabrykantów, a ja wpusczę w sadzawkę szczupaka. Dziękuję panu...
Wydmuchalski. Zamilcz pan przed synem o tym liście.
Kreisler. Tak pan radzisz? Posłucham. Rzeczywiście on by dalej bazgrał.
Wydmuchalski. Na konie liczę.
Kreisler. Żona pańska może się ubierać (Wydmuchalski wychodzi).


SCENA VIII.
Kreisler i Wydrek.

Kreisler. (chodzi sam w zamyśleniu po pokoju). Gdyby on zrzucił tę miłość... Jeden i taki osieł (dzwoni — do służącego). Wydrek jest?
Służący. Czeka.
Kreisler. Niech tu przyjdzie (służący oddala się).
Wydrek (wchodzi). Padam do nóg jaśnie panu.
Kreisler. Dziś zgodzisz się do fabryki pana Wiszara. Powiesz, że cię u mnie skrzywdzono i wypędzono. Przyjmij wszelkie warunki i jakiekolwiek zajęcie. Kiedy robotnicy zaczną narzekać na brak pracy i odbytu, przyjdziesz do mnie, ja cię nauczę, co masz im mówić. Tymczasem chwal pana Wiszara.
Wydrek. A jeżeli nie będą narzekać?
Kreisler. Czy chcesz wiedzieć, jaki dzień nastąpi po wtorku? Nie bądź zbyt przewidującym. Po wtorku nastąpi środa. Pamiętaj, że mnie możesz zdradzić, a przez to stracić obiecaną zapłatę...
Wydrek. A co pocznę, gdy mnie nie przyjmą?
Kreisler. To najmij się do żydów za woziwodę, boś nic nie wart; do mnie nie wracaj.
Wydrek. Słucham.


SCENA IX.
Kreisler i Sylwia.

Sylwia (wbiegając). Niema pana Ksawerego?
Kreisler. Odprowadził stryja.
Sylwia. Przysłano rachunek za trzy tuziny moich ubrań rannych.
Kreisler. Ile?
Sylwia. Cztery tysiące złotych reńskich.
Kreisler. Niech kasyer wypłaci. Każ sobie zrobić jeszcze jeden tuzin na pamiątkę dnia dzisiejszego.


AKT III.
(Dziedziniec i ogród przed fabryką Wiszarów).


SCENA I.
Wiszar i Regina.

Regina. Ach, mój drogi, nie dziw się. Byliśmy dotąd jak dwa końce prostowanej obręczy, które ciągle dążą i wyzwolone biegną ku sobie. Jest to może pierwszy dzień naszego życia, w którym nie przyszedłeś do domu o stałej godzinie. Skoro cię nazywam mojem słońcem, powinieneś, jak słońce, być nietylko jasnym, ale i punktualnym, a nie jesteś ani punktualnym, ani jasnym. Co cię zachmurzyło?
Wiszar. Nic, upewniam cię, że nic. Poprostu myślę o kilku obstalunkach fabryki, które wymagają powikłanych obliczeń.
Regina. A ja nie wierzę... Od pewnego czasu chodzi za tobą jakiś cień smutku... Nie przypuszczam, ażeby on powtarzał ci echo wrzawy, którą przeciw nam wszczął w swej gazecie Wydmuchalski; tego gatunku płazy muszą syczyć i kąsać a nie oplotły przecie ziemi tak gęsto, ażeby na niej dla bezpiecznego stąpnięcia nie można było znaleść wolnego od nich miejsca. Wielka podłość, jak wielka cnota, jest przecie tylko rzadkim wysiłkiem, bohaterstwem natury ludzkiej... Co to jest, Aureli? Wyglądasz, jak gdybyś nie słuchał słów moich, ale tajemnej rozmowy z sobą.
Wiszar. Dobrze widzisz, rozkoszo moja: właśnie mówiłem do siebie, że żadnych strapień bać się nie powinienem, bo wszelki ich ciężar zawsze przeważę tobą. Gdybym od ciebie odjął największe sumy nieszczęść, jeszcze mi pozostanie w reszcie ogromna ilość szczęścia. Smutek we mnie byłby obrazą ciebie.
Regina. A jednakże jakiś cię napastuje... Nie taj go, gołębiu kochany, otwórz mi swoje serce, którego nigdy nie zakrywałeś przede mną nawet tyle, ile oko mgnieniem powieki zasłonięte. No, co ci dolega?
Wiszar. Obecnie to jedynie, że ciebie zaniepokoiłem. Ach, jakże ja jestem niewdzięczny!
Regina. Nie odwiedziesz mnie od podejrzenia. Nie pierwszy raz w twarzy twojej czytam, znam każdy jej znaczek... Zresztą ułatwię ci szczerość: wszyscy fabrykanci zniżyli ceny papieru — poniosłeś straty.
Wiszar. Byłem na nie przygotowany a nadto mam umowy z odbiorcami dawniejsze, kilkoletnie...
Regina. Nie zbraknie ci pieniędzy?
Wiszar. Nie.
Regina. Robotnicy otrzymają zyski?
Wiszar. Tak sądzę — dziś właśnie będzie skończony rachunek półroczny, który sprawdzą ich przedstawiciele.
Regina. O, gdyby wypadł dla nich pomyślnie! Niech dostaną niewiele, aby dostali. Ty chyba wątpisz?
Wiszar. Skąd wnosisz?
Regina. Głos ci zmiękł i po ustach przemyka jakiś uśmiech wymuszony...
Wiszar. Bo twój wzrok, który mnie zawsze tak czule głaskał, dziś tak kole niewiarą.
Regina. Przepraszam cię (całuje go), nieostrożna jestem... Jest to zupełnie naturalne, że z pewnem wzruszeniem czekasz pierwszego wyniku naszych gorących pragnień, pierwszego oddźwięku uczuć i myśli rzuconych na twardą dolę biedaków. Ale nie drżyj kochany, oni nas będą błogosławić, choćby nawet zarobili mniej, niż łakną.
Wiszar. Choćby nawet w tym roku musieli poprzestać na płacy dziennej... Przecież nie dla siebie wznieśliśmy tę fabrykę, tylko dla nich. Ach, Regino moja, ile razy na ciebię spojrzę, widzę, co ci winienem. Przecież to twoja myśl żyje jak dusza w tym przybytku pracy i dobra. Czy ja bym go sam stworzył? Przelatywałbym świat bez kierunku i celu, jak rzucona w przestrzeń myśl obłąkanego. Tyś mnie nauczyła miłości, przywiązania do kraju, współczucia dla jego nędzy, gotowości do poświęceń... Duch mój, niby dziki wicher, szalejący po oceanie i łamiący maszty statków, pod twojem zaklęciem zamienił się na spokojny a silny wiatr, który wydyma żagle nawy społecznej. Budując tę fabrykę, kochałem w niej przedewszystkiem ciebie; dziś płonie mi nad nią gwiazda idei, która rozkłada swe blaski po myślach moich, która mnie zagrzewa do czynu i na coraz wyższe stopnie zadań wiedzie... Teraz już brak tego robotniczego ula, którego jestem królującą pszczołą, wyłamałby mi wielką szczerbę w życiu.
Regina. Czemuż byś go miał stracić?
Wiszar. Tak gęsto zaroją się czasem koło tego ula złośliwe trzmiele...
Regina. Wróć do dawnej pogody, kiedy w najczarniejszą noc wybiegały z twych ust błyszczące myśli i rozjaśniały ją jak świętojańskie robaczki. Wątpienie jest prawem leniwca, ale nie pracownika. Dobre tkwi drobnem ziarnkiem w bryle złego, ale istnieje. Gdy ptak uwije sobie gniazdo, chociaż gałązki drzewa nie złamie, piórka drugiemu nie wyrwie, włosa nikomu nie uskubnie, tylko zbierze to, co bezużytecznem na ziemi leży, nie jest pewnym, że mu jastrząb lub człowiek dzieci nie wydrze. Podobnie śród ludzi. Chociażbyś żył tylko tem, czem nikt żyć nie chce, zupełnie bezpiecznym nie będziesz. Ale ptaki i ludzie osłaniają jednak swoje gniazda przed łupieżcami. Twoje jeszcze niezagrożone.
Wiszar. Tak... niezagrożone... o ile ty mój aniele opiekuńczy rozpostartych nade mną skrzydeł nie zwijasz i nie odchodzisz.
Regina. Wstydź się i przestań być obracającym się za mną słonecznikiem. Zaledwie przed chwilą mówiłeś, że wola twoja już ma ruch własny, nie od mojej pożyczony, i znowu...
Wiszar. Jedno i drugie jest prawdą. Niewątpliwie zbudziłem się z oczarowania, ale ciągle... Nie, ty nigdy nie pojmiesz, jak ja ciebie kocham. Czasem zdaje mi się, że cię kwiaty dla przystrojenia swych koron na barwy rozkradły, że cię gwiazdy na światła roztopiły, że cię powietrze wiosenne na wonie wessało, żeś rozpłynęła się we wdziękach natury i ja cię już nigdy całą i moją nie ujrzę. Wtedy chwyta mnie taka kąsająca tęsknota...
Regina. Aureli nie kalecz się przywidzeniami.
Wiszar. Dobra jesteś... przebacz mi. Ja dziś potrzebuję się wyłzawić... Wiesz, że nie zawsze bywam mięki, że umiem skrzepnąć i stwardnieć, ale odezwało się we mnie marzące dziecko pustyni. Siedziałem dotąd w kantorze... Nagle wydało mi się, że ktoś do mojej czaszki nasypał mrówek... że ściany fabryki trzeszczą, że ona zsiadła się i dusi wszystkich. Wybiegłem tu, ażeby się uspokoić. Daremnie jednak odpędzałem od siebie różne zmory, dopiero przed tobą one pierzchły. Dopiero teraz widzę naszą fabrykę w całej wspaniałości, mocy i dumie... I czyż ja w takiej chwili mogę nie czuć dla ciebie miłości!
Regina (całując go). No, czujże sobie, co chcesz, tylko nie więdnij łatwo. (Służący zbliża się spiesznie). Czemu on tak biegnie?
Służący. Pannie Cecylii bardzo źle się zrobiło!
Wiszar. Co takiego?
Regina. Wstała?
Służący. Leży, ale z ust krew jej płynie.
Regina. Ach!
Wiszar. Chodźmy (od fabryki ku nim idzie Morski).


SCENA II.
Ciż i Morski.

Morski. Czy mogę...
Wiszar. Siotra moja niebezpiecznie zasłabła.
Morski. W bardzo ważnej sprawie potrzebna natychmiastowa decyzya pańska.
Wiszar. Reginiu, wkrótce za tobą pospieszę.
Regina. Koniecznie (odchodzi za służącym).
Morski. Nie zatrzymywałbym pana, gdyby skąpy czas bodaj na chwilę zwłoki pozwalał.
Wiszar. Odrazu panie Morski: co mi złego przynosisz?
Morski. Przedstawiono nam do pokrycia weksel za szmaty i masę drzewną.
Wiszar. Pieniędzy w kasie tyle niema?
Morski. 10,000 guldenów — skąd?
Wiszar. Wytłomaczymy się chwilowym brakiem gotówki, poprosimy o dwutygodniowe odroczenie termiminu[8] i zapłacimy procent.
Morski. Z wekslami przyszedł lichwiarz Ceder i żąda zaraz pieniędzy.
Wiszar. Lichwiarz? A on je skąd wziął?
Morski. Kupił od tych, którym wystawiliśmy.
Wiszar. Od Brachmana i Pillera? Oni śmieli sprzedać lichwiarzowi nasze zobowiązania?
Morski. Śmieli. Nie łamiąc głowy, zgadnąć można, że ich do tego namówił Kreisler, zastraszywszy niepewnością pańskiego położenia. Jego ręki w tym figlu nie widzę, ale ją czuję. Inaczej ów Ceder nie potrząsałby tak protestem i skargą do sądu.
Wiszar. Termin dziś przypada?
Morski. Tak.
Wiszar. Czy pan nie masz dla mnie żadnej rady?
Morski. Nie mam 10.000 złr., a byłaby to jedyna rada.
Wiszar. Czemu podłość nie jest dębem — próbowałbym go z korzeniem wyrwać; czemu nie jest skałą — próbowałbym ją rozbić; czemu nie jest tygrysem — rozdarłbym mu paszczę! Ona jest tylko miazmatyczną parą, której ująć niepodobna, a wetchnąć trzeba. Czy ten młot ma mnie rozmiażdżyć? Chyba nie!
Morski. Aby tylko nie uderzył drugi.
Wiszar. Co pan przewidujesz?
Morski Już nie przewiduję, ale widziałem w skończonym obrachunku, że niedobór fabryki po 1 stycznia, a więc właściwie w ciągu półrocza, wynosi 20.000 złr.
Wiszar. Aż tyle?
Morski. A będzie więcej, bo sprzedając papier po cenie zniżonej o 25 procent, nie pokrywamy kosztów wyrobu, te zaś umowy, które zawarliśmy na lepszych warunkach, niewiele warte, gdyż już trzy zerwano.
Wiszar. (coraz bardziej wzburzony). Z naszej winy?
Morski. Z winy Kreislera, który swoich odbiorców zwolnił na ten rok z kontraktów i oddał im papier według nowego cennika. Nasi żądają takiego samego ustępstwa.
Wiszar. Kreisler pode mną kopie, Kreisler nade mną krąży, Kreisler uderza na mnie otwarcie, Kreisler godzi skrycie, wszędzie Kreisler, tak, że gdybym teraz zgryzł orzech lub rozłamał muszlę, znalazłbym w skorupie Kreislera! Ja temu człowiekowi nie zerwałem nawet strączka kąkolu, a on mnie zażarcie prześladuje? Więc to nie jest zemsta za krzywdę, ale instynktowa nienawiść jednej istoty do drugiej; więc ja nie mogę z nim sądzić się, porozumiewać, układać, ale muszę bronić się, jak bawoł napadnięty przez jaguara... On mnie chce pożreć!... Dobrze, stanę do walki... zmierzę się z nim w jego własnem legowisku... Ja go rozbodę na miazgę, ja z niego głodnym psom padliny narobię, ja...
Morski. Niech pan się nie unosi... wybuch do niczego tu nie doprowadzi. Żyjemy w społeczeństwie prawnem i musimy używać do obrony środków prawnych.
Wiszar. Bodaj tę waszą prawność morowe powietrze nawiedziło! Gdy mnie silna pięść lub szczęka pokonywa, przynajmniej wiem, że ulegam jakiejś mocy. Ale czemu ja ulegam tu? Źle powiedziałem, Kreisler to nie jaguar, to mizerny szczur, bazyliszek, pijawka, kleszcz, świerzb, ścierwnik! On ma mnie zwyciężyć?
Morski. Więc pan spłaci wszystkie długi fabryki?
Wiszar. Długi... (milknie i chodzi w zamyśleniu). Trzeba je spłacić... To nie kleszcz, nie świerzb, to Samson, który wstrząśnie kolumną i zwali naszą fabrykę w gruzy... Społeczeństwo prawne... (zatrzymuje się przed Morskim). Zrozumiałem!
Morski. Zatem?
Wiszar. No, zrozumiałem potęgę Kreislera, prawność społeczeństwa i wszystko, co mi pan wyłożyłeś. Ha, ha, ha, czy jeszcze nie dosyć pojętności?
Morski. Weksle należy pokryć dziś, gdyż jutro będą zaprotestowane, co uszczupliłoby nam kredyt już i tak ograniczony, dzięki intrygom Kreislera.
Wiszar. Jeszcze Kreisler! Panie kochany, błagam cię, nie wspominaj mi nazwiska tego łotra, jeżeli nie chcesz, ażeby on od dziś przestał hańbić ziemię swojem na niej istnieniem! (po chwili — spokojniej). Gdybym miał cały ten kapitał, który mojej żonie zachowałem, wykupiłbym weksle i wyrównał niedobory; ale zdałbym ją bez ratunku na wolę losu, który dla niej nigdy ojcem nie był, a nadewszystko musiałbym jej odsłonić nasze niepowodzenia, które zakryć bym pragnął. Ona ich się tak nie spodziewa, ona tak marzy... Kochanko moja, więc ja mam zgasić to światło, którego promieniami oczy twoje błyszczą... Straszna konieczność... Czy robotnicy wiedzą, że obliczenie wykazało straty, że nic nie dostaną?
Morski. Wspomniałem niektórym, ale rozśmieli się... Zresztą do mózgu większości trudno się dobrać, bo albo łby twarde, albo na dzisiejszą uroczystość wódką zalane. Ktoś w nich wmówił, że osiągnęliśmy olbrzymie dochody. Tak dalece spodziewają się obfitej zdobyczy, że już posprzedawali swe udziały za wysokie pożyczki lichwiarzom, którzy z niepojętą dla mnie ufnością dają im pieniądze.
Wiszar. Powinieneś pan był przynajmniej Okwita ostrzedz.
Morski. Właśnie on śmiał się ze mnie najgłośniej.
Wiszar. Fatalny wypadek. Robotnicy będą mieli do nas pretensyę, chociaż mogą sprawdzić rachunki fabryczne.
Morski. Oni na tem wcale się nie znają i żadnemu bilansowi nie uwierzą. Pomimo pańskich i moich wyjaśnień, uczestnictwo w zyskach pojęli tak, że zyski tu być muszą, a jeśli ich niema, to nasza wina, gdyż albo nierządem zmarnowaliśmy, albo oszustwem wyzyskaliśmy ich pracę. Przepowiadałem to.
Wiszar. Między nimi są uczciwi i rozsądni ludzie.
Morski. Są także nierozsądni, a podejrzywam, że i nieuczciwi, których buntuje...
Wiszar. Kto?
Morski. Zastrzegł pan, ażebym sprawcę naszych kłopotów w rozmowie omijał.
Wiszar. Ileż głów ma ta przeklęta hydra! Zwołaj pan robotników, sam im stan fabryki przedstawię. Wrócę zaraz, tylko zajdę na chwilę do siostry. Co to? Chyba oczy moje obciąga plama wstrętnego obrazu? Panie Morski, czy i ty widzisz idącego ku nam Justyna Kreislera?
Morski. Tak, to on.
Wiszar. Czego ten galaretowaty wąs nikczemnego polipa tu pełza?
Morski. On tylko słaby, ale dobrotliwy: nie wyganiaj go pan, bo nie masz za wielu przyjaciół (odchodzi — Justyn zbliża się).


SCENA III.
Ciż i Justyn.

Wiszar. Pan zapewne nabyłeś jakiś mój weksel, ażeby mieć prawo tu przyjść? Niezadługo będę w kantorze — proszę tam poczekać. (Justyn milczy). Tam również Ceder czeka — nie będziesz pan się nudził. Do widzenia się... (odchodzi).
Justyn. Panie Wiszar.
Wiszar. Interesy załatwiam w kantorze.
Justyn. Gdyby pańska żona tu była, powiedziałaby, że pan wprzód powinieneś mnie wysłuchać, nim obrazisz.
Wiszar. Moja żona powiedziała mi, ażebym drzwi naszego domu przed panem zamknął.
Justyn. Dziś otworzyłaby je sama.
Wiszar. Czego pan ode mnie żądać możesz?
Justyn. Uczciwości, której pan wymagasz od mojego ojca.
Wiszar. Pański ojciec jest niegodziwcem.
Justyn. Skoro to słowo padło, niech leży górą między panem a moim ojcem, ale niech nie będzie kamieniem, którym pan rzucasz na mnie. Bo ja przychodzę pana ostrzedz, że stoisz nad przepaścią.
Wiszar. Nie zastraszyło mnie pańskie pióro, nie przerażą i usta, bo to są usta, które — kłamią.
Justyn. Strzeż pan swoich, bo krzywdzą.
Wiszar. Krzywdzą? Gdybyś pan był godzien widzieć te, z których ja idę teraz obetrzeć krew a ty zbierałeś zdradziecko szepty najczystszej miłości, może zrozumiałbyś, co to jest krzywda i może ona zaczęłaby toczyć twoje sumienie. Plamę tej krwi uczujesz pan na swojem czole, jeśli je kiedykolwiek interes kupiecki wycierać przestanie.
Justyn. Sprawiedliwość odbiegła pana, zatrzymaj w sobie przynajmniej miłosierdzie. Wiem, że siostra pańska jest bardzo chorą, bo codzień dowiadywałem się o jej zdrowie i właśnie dlatego odważyłem się wezwać na obronę jej i moją serce pańskie. Ja pannę Cecylię ciągle kocham, a jeśli mnie przyjmiecie takim, jakim wyzuty z mienia będę, wyrzeknę się ojca.
Wiszar. Czemuż dopiero teraz dobywa się w panu ten zdrój szlachetności?
Justyn. Straciłem nadzieję ubłagania ojca, a zyskałem pewność, że on was wszystkich zgubić pragnie. Tak, byłem dla niego zbyt uległym; ale zważ pan, że natura nie wszystkich tworzy z jednakiego materyału i w jednakich stawia warunkach; że nie wzmacniałem swego charakteru życiem samodzielnem; że przywykłem od dzieciństwa uznawać w tym nieugiętym człowieku nietylko mojego ojca, ale zwierzchnika, którego wola mogła mi dać szeroką podstawę istnienia lub uczynić niczem. Czy pan to znajdujesz tak potwornem i zdrożnem, że przyszły mąż siostry pańskiej pragnął jej naprzód zbudować dom, zanim ją do niego wprowadził? Czy to staranie skaziło miłość moją? Czy z niego wychylił się tak wstrętny egoizm, że aż zasłużył na policzek wzgardy? Skrępowany ojcowskiem okrucieństwem i wychłostany waszą odrazą, cierpiałem dotąd niemy i bezsilny; ale dziś, usłyszawszy o niebezpieczeństwie życia tej, którą w boleści kocham, postanowiłem rozstać się z ojcem, a wam cisnąć pod nogi zranione serce. Możecie je podnieść lub rozdeptać.
Wiszar. (zdumiony). Kłamstwo nie wydaje takiego dźwięku... Słowa pańskie odbijają się o moją duszę taką szczerością, jak krążki złota uderzone o marmur. Ale czemu dopiero teraz...
Justyn. Moja i wasza wina: moja, że wahałem się za długo, wasza — że nie wahaliście się wcale.
Wiszar. Głowę wypełniła mi chmura, podarta błyskawicami, a ta niewinna pokutnica, w którą ugodził piorun, może już nie ujrzy tęczy. O gdybym zdołał wyrwać z jej piersi ten grot śmiertelny, gdyby ona uśmiechnęła się pogodą wracającego szczęścia!... Panie Justynie... krzyż nie winien cierpień męczennika na nim rozpiętego, winien morderca, którym jest twój ojciec. Cecylia bardzo chora — spieszę do niej, bo przed chwilą dostała krwotoku. Nie chciałbym jej zaszkodzić mocnem wzruszeniem, więc pójdę sam, przygotuję ją łagodnie, ona ci przebaczy, może odżyje... Ach, odsłoń mi się jeszcze niebo chociaż wązkim rąbkiem!... Cecylio... ojcze wskrześ z oddali świętem słowem twoją córkę! Jakiś wir uczuć w mojej piersi tańczy... Poczekaj pan tu... króciutko... potem pójdziemy do niej oba (odchodzi).


SCENA IV.
Justyn, później Hr. Scibor.

Hr. Scibor (do zamyślonego Justyna). Panie Justynie, tu dumanie dla ciebie niebezpieczne.
Justyn. Jeśli pan hrabia nie obawia się, ja tem bardziej mogę być spokojny.
Hr. Scibor. Istotnie, jesteś pan na tem miejscu zagadką.
Justyn. Zagadką byłem tylko u mojego ojca, któremu pozwoliłem sponiewierać moją godność. Podziękowałem mu za dalszą niewolę i wszystkie złączone z nią dobrodziejstwa, wróciłem do ludzi, których nie powinienem był opuszczać i czekam na przebaczenie tej, której kochać mnie nie oduczono.
Hr. Scibor. Cóż pana tak nawróciło?
Justyn. Między innymi powodami i ta klątwa na Wiszara, którą pan hrabia również podpisał.
Hr. Scibor. Za świeżym pan jesteś wyznawcą nowej wiary, ażeby ci wypadało już potępiać dawną.
Justyn. Przypominam, że i dawnej byłem odszczepieńcem, a nawet pan hrabia długo się jej opierał.
Hr. Scibor. Ojciec pański nie był dla mnie żadnym ewangielistą, ale, jako człowiek praktyczny, wskazał mi w postępowaniu pana Wiszara nasienie złego, które, niezniszczone w porę, mogło wyrosnąć szkodliwym dla społeczeństwa chwastem.
Justyn. E, panie hrabio, dobro społeczne jest to dom podrzutków, gdzie każdy tajemnie zostawia dziecko nieprawe, kto chce ukryć hańbę swej miłości własnej.
Hr. Scibor. Nie przeczę — to się zdarza.
Justyn. Najczęściej. Czyn uczciwy broni się sam, niecny — ucieka do jakiejś świątyni, bo ona mu zapewnia nietykalność.
Hr. Scibor. I tak bywa.
Justyn. I tak jest w wypadku obecnym.
Hr. Scibor. Za śmiało pan twierdzisz.
Justyn. Gdyby pan rozmawiał o Wiszarze nie z moim ojcem i Wydmuchalskim, ale tylko ze swojem sumieniem, odezwałoby się ono jeszcze śmielej.
Hr. Scibor. Młody panie, moja głowa nie jest puszką, w której miłosierni przechodnie wrzucają uczciwość i rozum groszami.
Justyn. Wystarczy mi pańskie poważnie dane słowo: czy sprzysiężenie przeciwko Wiszarowi uważa pan hrabia za godziwe?
Hr. Scibor. Uważam je za środek ostry, ale konieczny i społecznie usprawiedliwiony.
Justyn. I pan sądzi, że ten człowiek powinien być zgubionym i zniszczonym?
Hr. Scibor. Nie — tylko przekonanym.
Justyn. Zaiste, wspaniały sposób dowodzenia komuś słuszności przez ściskanie gardła.
Hr. Scibor. Jest to metoda wyłącznie ojca pańskiego. Ja czekałem chwili, kiedy Wiszar zobaczy następstwa swego błędu i właśnie przyszedłem tu, ażeby go od nich uchronić.
Justyn. Jak?
Hr. Scibor. Kupię tę fabrykę.
Justyn. Czas wybrany dobrze — można ją nabyć bardzo tanio...
Hr. Scibor. Nawet panu nie przystoi ten przygryzek godny zębów mlecznych. Ja nie umię podstawiać mojego garnuszka pod pękniętą cudzą beczkę. Dam Wiszarowi za fabrykę tyle, ile ona go kosztuje, a jeżeli pan zechcesz mi pomódz w tem kupnie, jeszcze cię wynagrodzę za pośrednictwo.
Justyn. Panie hrabio, pomimo, że tak szorstko oprysnąłeś się gniewem, proszę, wybacz mi niestosowną przymówkę, której bym sobie nie pozwolił, gdybym zdołał opanować ból, coraz wścieklej pastwiący się nade mną. Stoję tu szarpany obawą, czy Cecylia nie odtrąci mnie, niepewnością, czy żyć będzie, a jej brat prześliźnie się między sztyletami, zwróconymi ku niemu przez ojca mojego. Jedyną moją siłą dla bronienienia[9] ich jest bierna życzliwość, jedynym orężem — skarga; czegóż z tą niemocą dokażę? Pan hrabia zjawia się jak zbawca...
Hr. Scibor. Dla pana Wiszara miałem zawsze sympatyę, o ile mi na nią pozwalała różnica zasad i dążeń; z ojcem pańskim pójdę przeciw niemu tylko do tego punktu, do którego mnie powinność obywatelska doprowadzi; szlachetne uczucia pańskie należycie oceniam, postaram się więc wydobyć Wiszara z bagna, w które wpadł nieopatrznie, biegnąc za zwodną mrzonką.
Justyn. Panie hrabio, jakże wspaniałomyślnym być umiesz, a dobroczynnym być możesz... A, Wiszar nadchodzi (Wiszar zbliża się spiesznie).


SCENA V.
Ciż i Wiszar.

Wiszar. (zadyszany). Chodź pan... jeszcze cię pamięta ale nie pozna. Chora... bardzo chora... prawie nieprzytomna.
Justyn. Nie ona nie umrze, wyzdrowieje, zmartwychwstanie... Ja ją dźwignę, ja jej chorobę przebłagam... Pójdę sam... Pan hrabia życzy sobie porozumieć się z panem...
Wiszar (do Scibora — gdy Justyn oddala się). Przepraszam... jestem rozbity... siostra moja ukochana... Pan hrabia widzi, że nawet nie mogę się zdziwić obecnością pańską u mnie.
Hr. Scibor. Szanuję boleść pana i usuwam się...
Wiszar. O, tak, cierpię. Chociaż po co ja tam wrócę, kiedy ją straszę zrozpaczoną twarzą...
Hr. Scibor. Dla samej chorej powinieneś pan być spokojniejszym i nie poddawać się rozrzewnieniu.
Wiszar. Rzeczywiście, sam to czuję... Co pan hrabia rozkaże?
Hr Scibor. Nie pora na takie sprawy, z jaką ja tu przybyłem.
Wiszar. Zostań pan i odurz mi, jeśli zdołasz, głowę inną myślą. Potrzebuję odpocząć w tej torturze.
Hr. Scibor. Nie teraz, nie dziś...
Wiszar. Więc pan nie chcesz mi pomódz?
Hr. Scibor. Taki zamiar mnie do pana sprowadził.
Wiszar. A... tem lepiej. Mów pan, proszę szczerze.
Hr. Scibor. Sprzedaj mi pan swoją fabrykę.
Wiszar. Fabrykę... moją... mam sprzedać? Czyś pan to powiedział dlatego, ażeby mną wstrząsnąć, ażeby smutek we mnie zagłuszyć? Dobry pomysł. Więc się targujmy... Ale nie, środek zbyt drażniący... Poszukaj pan innego.
Hr. Scibor. Najleszym[10] będzie pozostawienie pana w spokoju. Pan jesteś zmęczony.
Wiszar. No, to kupuj pan fabrykę.
Hr. Scibor. Panie Wiszar, pragnę ci zastąpić przyjaciela i radzę, zawładnij sobą, nie rozstrajaj się tem szyderstwem z mojej propozycyi, która jutro, przy trzeźwiejszej głowie, wyda się panu nietylko poważną, ale i korzystną. Do jutra tedy (odchodzi).
Wiszar. Zatem pan hrabia rzeczywiście chce nabyć moją fabrykę.
Hr. Scibor. Zdaje mi się, że po namyśle znajdziesz pan w sobie odpowiednią tej mojej chęci potrzebę.
Wiszar. Potem spodoba się panu hrabiemu zegarek Wiszara, potem jego kapelusz, a potem wreszcie grób jego siostry. O, wy, ludzie, którzy niczego nie kochacie i wszystko radzibyście kupić! Czy pan masz do sprzedania swój herb, swój tytuł, swoją dumę? A mnie tak zaczepiasz pełną kiesą, jak gdyby ta fabryka nie była moim herbem, tytułem i dumą, lecz kupą cegieł niecierpliwego spekulanta.
Hr. Scibor. Pan musisz być chory; miotasz we mnie słowami obelżywemi, jak garścią zwiru, który rani, ale się nie klei.
Wiszar. Jeżeli pan posiadasz cokolwiek, czem nie handlujesz, jesteś zuchwałym, wymagając od innych, ażeby handlowali wszystkiem. Ta fabryka — to mój kościół.
Hr. Scibor. Wolno tak nazwać nawet oborę, jeśli kto się uprze.
Wiszar. Wolno, gdy wasze bożyszcza przy żłobach stoją.
Hr. Scibor. Żałuję, że dałem się panu wciągnąć do tej niedość przyzwoitej rozprawy; a ponieważ mój wiek i stanowisko zobowiązują mnie bardziej, niż pana, do umiarkowania i powagi, więc bez pamięci na pański szturm do mojego honoru, wytłomaczę się tylko z czystości źródła propozycyi, która pana tak odurzyła.
Wiszar. Zbyteczne.
Hr. Scibor. Dla pana, ale nie dla mnie. Oświadczyłem to przy pierwszej rozmowie naszej, że ustrój fabryki pańskiej uważam za zabawkę, w naszych stosunkach ekonomicznych bardzo niebezpieczną i że będę się starał uniemożliwić ją panu. Łącznie z Kreislerem i innymi przemysłowcami uczyniliśmy to, zniżając cenę wszelkich gatunków papieru, urządzając robotnikom naszym loterye, ograniczając kredyt pański w bankach i tak dalej. Ażebyś pan jednak nakoniec uwierzył, że mną powodowały względy na dobro ogólne, a nie osobiste, przyszedłem w chwili, gdy nad panem wisi bankructwo, z gotowością nabycia tej fabryki za cenę jej kosztu. Racz pan wskazać, jaka w tym zamiarze tkwi niecnota, która usprawiedliwia twą zgrozę?
Wiszar. Czy ten ogół, którego gospodarstwa tak pan ze spólnikami strzeżesz, wezwał was do obławy na szkodliwego dzika, a teraz chwali celność waszych strzałów? Czy on was upoważnił do polowania na Wiszara? Skąd pan miałeś dowód, że nie dogadzasz jedynie swojemu i swoich towarzyszów samolubstwu?
Hr. Scibor. Z głębokiego przekonania i rozumienia interesów kraju.
Wiszar. Ja mam także przekonanie i rozumienie tych interesów — inne. Ale moje nieważne, błędne i szkodliwe, bo moje; wasze zaś ważne, słuszne i pożyteczne, bo wasze. Nie dmuchaj daremnie, panie hrabio, na Wiszara, on nie jest dziecinnym wiatraczkiem. Pan nie przyszedłeś po to, ażeby mnie wyciągnąć z kłopotów, lecz własne sumienie z tajemnych zgryzot. Nawet siebie nie obałamuciłeś wykrętami; przedarł się przez nie głos sumienia, które ci powiedziało, że czynisz źle, żeś zawarł spółkę na krzywdę bliźniego, że przyłączyłeś się do wyprawy lisów na kurnik, że twoja korona arystokratyczna rdzewieje w piwnicznej kuźni fałszerzów monety obywatelskiej. Pan jesteś lepszym od nich; puszczasz tę monetę w obieg, ale grubiej srebrzysz i złocisz, a przyjmującym dodajesz nieco prawdziwej. Nie ratuj tedy mnie, ale siebie. Fabryki nie sprzedam.
Hr. Scibor. Panie Wiszar, będę mówił do ciebie jak ojciec, który o krnąbrności dziecka zapomina, tylko o jego niedoli pamięta: odstąp mi...
Wiszar. Dość, panie hrabio, mój ojciec, ksiądz Makary, tę fabrykę pobłogosławił. Patrz pan... (widać grupy robotników) zbierają się gromadki moich poczciwych robotników dla wysłuchania obrachunku, który zawiedzie ich oczekiwania. Dziś im oznajmię tę przykrą nowinę, oświadczę, że nie otrzymają żadnych zysków, że ponieśliśmy straty, że na zrównoważenie ich nie posiadam jeszcze pieniędzy, że w kantorze czeka nasłany przez waszą spółkę lichwiarz z wekslami — niech oni prości, rozczarowani odpowiedzą panu, czy mam sprzedać tę ich pracownię.
Hr. Scibor. Jesteś pan pewien, że cię nie opuszczą?
Wiszar. Jak własnych palców.
Hr. Scibor. W takim razie nie sprzedawaj pan fabryki (odchodzi).


SCENA VI.
Wiszar i robotnicy.

Robotnik (w towarzystwie kilku innych). Pan Morski nie kazał nam odchodzić do domu, tylko zaczekać na rozdział zysków.
Wiszar. Na wysłuchanie rachunku z obrotów fabryki.
Robotnik. Po ile to każdemu wypadnie?
Wiszar. Zaraz, zaraz, — dowiecie się wszystkiego.
Robotnik (z drugiej grupy). Czy wypłata dziś się odbędzie?
Wiszar. Tygodniowa? W sobotę, dziś czwartek.
Robotnik (do swych towarzyszów). Widzicie, że pojutrze, razem z tygodniową. Dziś tylko przeczytają, co się komu należy.
Robotnik (z trzeciej grupy). A jeżeli, proszę pana, kto był chory, czy mu się za ten czas z zysków wytrąci?
Wiszar. Nie nudźcie mnie temi pytaniami — każdy będzie obliczony sprawiedliwie (chodzi niespokojny).

Robotnicy. Pan Morski, pan dyrektor... (Morski nadchodzi, między robotnikami zjawia się Okwit i Rybałt).

SCENA VII.
Ciż, Morski, Okwit i Rybałt.

Morski. Oto główne cyfry z bilansu. Robotników uprzedziłem, że ich pan sam objaśni.
Wiszar (przeglądając papier). Więc blizko 30.000 złr. przewyżki wydatków, a 20.000 samych długów terminowych! (do Okwita). Zgromadźcie się...
Okwit. Hej, tu, do pana Wiszara!
Wiszar. Moi kochani! Zakładając fabrykę, oprócz płacy dziennej, przyrzekłem między was dzielić jej czyste zyski, jakie się okażą w ostatnim dniu każdego roku.
Głosy. Tak.
Wiszar. Niestety, półrocze minione było dla nas bardzo niepomyślnem.
Głosy. Co? Tyle papieru wywieziono... Wydrek mówi, że więcej niż u Kreislera.
Wiszar. Wy widzieliście tylko, jak wywożono papier, ale nie widzieliście, jak przed nim wynoszono pieniądze. Powtarzam: półrocze to było nieszczęśliwe. Naprzód wszyscy fabrykanci, rozgniewani, żeśmy was dopuścili do uczestnictwa w dochodach, zniżyli ceny towaru o 25% w sprzedaży bieżącej i w umowach dawniej zawartych; przez pewien czas opieraliśmy się temu, ale gdy przestano u nas kupować, musieliśmy uledz. Ten spadek cen nie pozwolił nam nawet pokryć kosztów wyrobu. Dalej: współzawodnicy zaczęli tak ścieśniać nasz kredyt i osłabiać zaufanie do naszego przedsięwzięcia, że dwa banki nie chcą nam dawać pożyczek. Skutkiem tego w roku zeszłym nietylko nie mieliśmy żadnych zysków, ale nawet dotkliwe straty, sięgające 30.000 złr.
Głosy. (śród wielkiej wrzawy). Nieprawda! Oszustwo! Nie damy się okraść! Zyski są! Wydrek nas ostrzegł!
Wiszar. Podły, kto mi nie wierzy! Zamiast wyć — sprawdźcie rachunki!
Głosy. Pokręcone — poszachrowane! Żądamy pieniędzy, naszych pieniędzy!
Okwit. Cicho! (do Wiszara). Przepraszam uniżenie: pan od swego kapitału miał pobierać z dochodów 5 procent; czy dla pana także zabrakło?
Wiszar. Nie, ale ta suma nie należała do zysku czystego.
Głosy. Tylko do brudnego! Ha, ha, ha! On swoje wziął, dla nas mu nie starczyło!
Wiszar. Bądźcież ludźmi a nie stadem ryczącego bydła!
Okwit. Cicho! (do Wiszara). Jeszcze raz przepraszam pana, te 30.000 złr. strat ktoś musi zapłacić, jeśli fabryka ma istnieć dalej; otóż kto?
Wiszar. Ja.
Okwit. Z jakiej kasy?
Wiszar. Mojej żony.
Głosy. Ha, ha, ha! On nie schował naszych pieniędzy, bo żonie oddał!
Wiszar. Który z was to powiedział!
Głos. Co tam który, wszyscy! Nie wszyscy — tylko Pędrak Kukuryku! Ha, ha, ha! Fiuuu! (gwizdanie).
Okwit. Cicho! (do Wiszara). Ja zrobię zgodę: skoro pani ma pieniądze, to niech państwo będą łaskawi i zwrócą nam przynajmniej tyle, ileśmy na rachunek zysków pożyczyli. Każdy spodziewał się coś dostać i każdy naprzód wydał. Obliczy się to razem, wypłaci — i skwitujemy za rok przeszły zupełnie.
Głosy. Tak, tak! Niech żyje Okwit! Mądrze poradził! Od tego nie odstąpimy!
Wiszar. Okwit bredzi! Byłoby to niesłusznem, ażebyśmy nagradzali waszą lekkomyślną rozrzutność i niemożliwem, bo nie posiadamy tyle kapitału.
Głosy. Żona znajdzie! Wreszcie poszukamy!
Rybałt. Między nami są nieswoi!
Głosy. Co on plecie? Gdzie?
Rybałt. Ot tam! Z fabryki Kreislera!
Głosy. Są, ale do nas nie wtrącają się!
Rybałt. Krzyczą pierwsi, wy — za nimi!
Głosy. Łżesz, stary mule! Nasze zyski — my żądamy!
Rybałt. Wy, psie syny, wy, których ten pan i jego żona uszczęśliwić chcieli? Wy zbiry, których oni w swej bezdzietności za synów swoich przysposobili? Wy, którzy z ich łaski używaliście wygód, nigdzie robotnikom nieznanych? Wy pijanemi gębami bezcześcicie tego dobroczyńcę za to, że mu jego i nasi wrogowie pętlicę na szyję zarzucili? To wasza wdzięczność! Won kundle, co szczekają, zastąpią ich ludzie, co umieją szanować zacną wolę!
Głosy. Won ty, pański lizusie! W kocioł tę starą szmatę!
Inne głosy. Rybałt dobrze mówił! (wbiega Wydrek, prowadząc dwóch robotników).


SCENA VIII.
Ciż, Wydrek i jego towarzysze,

Wydrek. Wygrali... Samczuk 1.000, a Koralik 500 guldenów! Zobaczcie (robotnicy otaczają przybyłych, którzy im pokazują pieniądze).
Głosy. Prawda! 1.000 papierków! Tam rzetelnie idzie!
Wydrek. Albo to tylko oni? Oni wygrali w fabryce perkalu, a inni w papierni i w browarze! Dziś było ciągnienie we wszystkich fabrykach pana Kreislera! Muszą z nami oblać los. No, a co my tu dostaniemy?
Głosy. Polewki z wypranych gałganów! Klusek z tektury! Zyski schowały się do żony pana Wiszara!
Wiszar (porywając jednego z robotników). Milczcie, paszcze nikczemne, bo was podławię!
Wydrek. Oho, pan zaczyna nam wypłacać zyski pięściami!
Gromada robotników (okrążając Wiszara). Wara od bicia!
Morski (odciągając Wiszara). Niech pan się nie naraża...
Wiszar. Zgiń zgrajo ohydna!
Wydrek. Zgińmy, kiedy pan każe. Za mną, do fabryki, przecież to nasza! Zabawimy się w niej! (odchodzi z większością robotników).
Rybałt. (zatrzymawszy gromadkę — do Okwita). Teraz ich okiełznaj, kiedyś znarowił...
Okwit. Albo to ja...


SCENA IX.
Wiszar, Morski, Rybałt i jego towarzysze, później Justyn.

Rybałt (do zgnębionego Wiszara). Panie kochany, pluń za tymi zbójami.
Morski. Rozpędzimy ich jak stado kruków.
Justyn. (wpadając). Panie Aureli, Aureli, Cecylia umarła! (odbiega).
Wiszar (drgnąwszy). Grób rozwiera się przede mną bezdenną otchłanią... Cecylia umarła. Słyszysz ojcze? Umarła. Regino droga, marzenia nasze także konają... Co to? Fabryka się pali! Zbrodniarze! (dym bucha oknami fabryki, około której krzyczą robotnicy). Ratujmy! (biegnie z Rybałtem i jego towarzyszami).

Morski. Panie Wiszar, panie Wiszar! (spieszy za nim).

SCENA X.
Okwit i paru robotników.

Okwit (do towarzyszów). Odgrażali się, ale myślałem, że tylko gębują.
Robotnik 1. Nadpili trochę...
Robotnik 2. Wydrek psia kość ich rozjuszył.
Robotnik 3. Niech teraz da nam robotę.
Okwit. Kreisler przyjmie nas kupę, inni — resztę...
Robotnik 2. Kryminał także miejsca nie odmówi...
Robotnik 1. Przecież my nie podpalali.
Robotnik 3. A skąd wiesz, czy cię jaki tchórz do swego języka w strachu nie przylepi?
Robotnik 1. Prawda.
Okwit. To też chodźmy ratować i nie będzie gadania.
Robotnik 2. E, trzeba było Wydrka przegonić.
Robotnik 1. Pan Wiszar dobry człowiek.
Robotnik 3. Poczciwy.
Okwit. Za mną chłopcy, w ogień! (biegną do fabryki — wpada Regina).


SCENA XI.
Regina sama, później Rybałt.

Regina. Fabryka gore!... Fabryka nasza!... Ręka przypadku, czy zbrodni niszczy to ciało naszych marzeń... Straszny widok! Och! Ogień jak furya tańczy, śmieje się, rozpuszcza przez okna swoje płomieniste warkocze... On nie parzy mnie, lecz mrozi, jak gdyby lodowa góra płonęła w blaskach zorzy... Gdzie Aureli?.. Czemu te ciemne postacie, robotnicy wyglądają mi jak szatani tańczący w łunie piekła?... (słychać wzmagający się krzyk). Co to za przeraźliwe wołania? Nogi mi do ziemi przywierają, iść nie mogę...
Rybałt (goniąc Wydrka) Nie ujdziesz!
Wydrek. (uciekając). Niech ujdę, to ci łba nie rozbiję.
Rybałt. Ha!
Regina (zatrzymuje Rybałta). Kogo gonicie? Gdzie pan? (Wydrek znika).
Rybałt. Pani zacna, on powinien ci odpowiadać, nie ja... Bodajby mu ten wyraz górą z gęby się wydobywał i nigdy wyleźć nie mógł!
Regina. Gdzie mąż mój?
Rybałt. Tam! (wskazując na fabrykę).
Regina. Skąd ten pożar?
Rybałt. Podpalili zbrodniarze, podpalili... Pan pobiegł ratować, wpadł do fabryki, chwycił Wydrka rozrzucającego w suszarni ogień, zbirowi skoczyli na pomoc jego pijani towarzysze, rozpoczęła się bitwa... Skrzyknąłem kilku robotników... Z nimi pan Morski... Rzuciliśmy się do suszarni, ale niepodobna było niczego widzieć, dym się skotłował, ogień ściany lizał... Naraz Wydrek wyleciał... chciałem go ująć... wydarł się... Poleciałem za nim, bo to on...
Regina. Zatem nie wiecie, gdzie mój mąż?
Rybałt. Tam... tam... został.
Regina. Może zginął?! Człowieku, po co mnie swojem opowiadaniem zatrzymujesz! Ale nie! Ja go zaraz zobaczę, aby tylko się nie poparzył... Prowadźcie... (rozpaczliwie). Aureli!... odezwij się! (biegnie ku fabryce od której dąży Morski).


SCENA XII.
Ciż i Morski.

Regina. Gdzie on... Aureli... powiedz mi pan... pokaż.. prędzej!...
Morski. Nie chodź pani... kotły pękają... rozrzucają zarzewie...
Regina. Ale gdzie on — pytam!
Morski. On... tam... W tym płonącym... grobie.
Regina. Co — co — co? Zabity — zginął — spalił się? Co — co? To już stało się, nieodwołalnie, niewątpliwie stało się? Co?... (milknie i chwieje się).
Morski (podtrzymując ją z Rybałtem). Pani byłaś zawsze rozumną i mężną...
Regina. Poczekajcie... poczekajcie... będę... oh...! niech ten szalony wir ludzi i rzeczy uspokoi się... W co to ja mam wierzyć?... Ach... że ogień jednem skrzydłem ogarnął moją przeszłość, drugiem — przyszłość... Wspomnienia i nadzieje palą się... Ale śród nich on stoi i patrzy uśmiechnięty. Aureli, Aureli, Aureli, — to ja — tu — kochanku mój! Puście mnie do niego!..
Morski. Usiądź pani (prowadzi ją do ławki); odpocznij...
Regina. Mnie pan trzymasz, a jego nie mogłeś?... Odpędźcie tę zgraję potwornych duchów, które szczerzą zęby urągliwym chichotem i przypominają mi, że mnie prosił, ażebym go strzegła... Precz, widma szpetne!... Ja go kochałam i tylko na chwilę odeszłam, ażeby do snu wiecznego ułożyć jego siostrę. Precz! Tu nikogo więcej nie ma, tylko wy dwaj, moi przyjaciele. Prawda?
Morski. Tak.
Regina. Przyjaciółmi moimi jesteście a nie pozwalacie mi iść tam... gdzie mój mąż jest... stoi... leży... co?...
Morski. Pogódź się pani z tą myślą, że jego... nie ma.
Regina. Nie ma! On przestał istnieć nawet jako ciało! Wszystkim drogie istoty śmierć zabija, a mnie męża ogień pożarł! Nawet nie zostawił tyle szczątków, ile usta potrzebują dla złożenia pocałunku... Czemu on taki okrutny, czemu mnie pozbawia tego, czego najsroższy los nie odmawia tym, których unieszczęśliwia — kochanego grobu? Wy kłamiecie, Aureli jest, jeśli nie żywy, to martwy!... Kajdanami chcecie zawisnąć u nóg moich? Kto wam dał do tego prawo? Odejdźcie!
Morski. Czyżbym ja tu był, gdybym tam nie przekonał się, że ratować mogę tylko panią?
Regina. Powiedz mi pan całą prawdę, niech moje serce zamknie się na zawsze jak trumna, niech ja nad nią będę żywym nagrobkiem, niech wszystkie wspomnienia mojego szczęścia roztopią się w łzy boleści. Mów pan, jak zginął?
Morski. Później...
Regina. Zaraz.
Morski. Robotnicy, którzy podpalili fabrykę i na których on się rzucił, wepchnęli go do płonącej suszarni i zamknęli drzwi. Gdy wyłamaliśmy je, znaleźliśmy ciała dwu ludzi, którzy go bronili i wraz z nim zginęli...
Regina. A on?
Morski. Musiał pobiedz dalej, do innego wyjścia. Ogień nie pozwolił szukać... zwłaszcza że sufit się zapadł.
Regina. Więc mój Aureli — to ten czerwony płomień, który tak złowrogo połyska, to ten czarny dym, który w przestrzeń odlatuje... Słyszycie, jak ten drapieżny ogień warczy, mruczy, skowyczy, dożera go, nie chce zostawić mi nawet włosa na pamiątkę?... Rzućcie temu potworowi i mnie! Aureli zostań mi przynajmniej jako... dym!
Rybałt. Pani...
Regina. A kto ty jesteś, mój człowieku, co mnie tak pilnujesz?
Rybałt. Rybałt, robotnik.
Regina. Robotnik, jeden z tych, dla których żyliśmy i którzy mojego męża spalili? Wy to piękne drzewo które was swymi owocami karmiło ścięliście i wrzucili w ogień jak krzak trującego blekotu? Bodaj każdy promień słońca stawał się drutem rozpalonym dla waszego oka; bodaj co wieczór zamiast rosy spadał na was i wasze niwy szron żaru; bodaj was dusił nieustający tuman gorącego popiołu; bodaj wasze uszy ogłuchły na wszystkie dźwięki i słyszały tylko imię Wiszara; bodaj wasze dzieci rodziły się z plamami łuny na twarzach i nieme umiały wymawiać tylko to imię! Niech skołowacieje wszelka myśl, która waszego dobra zapragnie; niech uschnie ręka, która wam jałmużnę poda; niech wasza podłość wiecznie nosi na sobie żrącą szatę nędzy!
Rybałt. I tych pani przeklinasz, którzy w obronie twego męża życie oddali? To przecie także byli robotnicy. Im i tym, których nie uwiodły złe podszepty i którzy, gdyby mogli, łzami zaleliby ten ogień, należą się inne słowa. Złorzeczysz pani wszystkim za to, że śród nich znalazła się garść zbrodniarzów? A czy ta garść sama wyrosła, czy ją cisnęli między nas wasi wrogowie? Wydrek nie był nasz i on innych zaraził. Pani dobra, pani nieszczęśliwa, pani od nas biedniejsza, niech twoja boleść nie pada klątwą na tych, którzy nie są jej winni. Zwołam ich, wszyscy uklękniemy przed tobą, a zobaczysz, że wielu nas będzie.
Regina. (ściskając mu rękę). Przebacz mi przyjacielu tę niesprawiedliwość... Nie wiedziałam... lepiej, że tak jest, jak mówicie... lepiej. Z serca mojego wyjąłeś cierń okropnego wyrzutu, że nakłoniłam Aurelego do poświęceń dla ludzi, którzy nie byli godni... Ale nikt z was nie był godzien jego śmierci... Czy ona usunęła jaką krzywdę, czy przywróciła naruszoną prawidłowość społeczeństwa? Nie. Czy ją sprowadził przypadek? Nie. Ciemną masę złych popędów zwaliła na mojego męża świadoma wola nikczemnego samolubstwa. Czy ono potrzebowało koniecznie takiej krwawej ofiary? Nie. Czy on mu wydarł łupy? Nie. Pragnął jedynie uszcześliwić gromadkę ludzi biednych. Za to powinien był umrzeć? Nie. Wszechświecie, usłysz to moje: nie i odpowiedz gromem, któryby zdruzgotał złoczyńców! Krzyk mojej boleści, mojej skargi i rozpaczy nie może przebrzmieć bez odgłosu! Czy on tylko zmiesza się z echami trzasku tych płonących belek i wiatr go uniesie i rozproszy po naturze jak zwój dźwięków bezmyślnych? Czemu tak cicho po tej zbrodni, że uderzenia waszych serc są jedynym wyrazem zgrozy? Mściciel żaden nie przyjdzie... Kogo ja nieprzytomnym językiem wzywam! Na co mi zemsta? Dla kogo i czego żyć będę? Dla karmienia swą piersią boleści? (wydziera się). Puśćcie mnie! Co ja wam zrobiłam złego, że mi żyć każecie?
Morski (zatrzymując ją z Rybałtem). Pani, stłum swoją rozpacz.
Regina. Uciekajmy, ręce wasze zamieniają mi się w kręgi gadów duszących. Uciekajmy... gdzie? Do ojca Makarego... Co ja mu powiem? Że stracił córkę i syna, którego prochów nawet zmieszanych z popiołem nie będę mu mogła zanieść w urnie? Może w zgliszczach znajdę przynajmniej jakąś ich szczyptę.
Morski. Później, gdy pożar zgaśnie. Choćmy stąd.
Regina. Aureli, ty z tych płomieni nigdy nie wyjdziesz i za mną nigdy nie pospieszysz — nigdy? Litościwa siło, jeżeli w przestrzeni jesteś, zlituj się nade mną i spraw, żebym oszalała! Błagam cię... (słabnie — Morski z Rybałtem unoszą ją — ona szepcze omdlona). Kochanku mój... wziąłeś mnie na ręce jak dziecko... uśmiechnę się... ale pocałuj (wychodzą — za sceną słychać turkot).


SCENA XIII.
Kreisler i Ksawery.

Ksawery (do Sylwii za sceną). Zostań w powozie (do Kreislera patrząc na fabrykę). Szkielet — niema co ratować.
Kreisler. Ratować jednak trzeba dla przyzwoitości. Przyślę sikawki.
Ksawery. Chyba dla przyzwoitości (odchodzą).


(Zasłona spada).


KONIEC.
III


REGINA


DRAMAT W TRZECH AKTACH.

przez

W. Okońskiego.







AKT I.
(Dzieje się współcześnie w Tamatawie, na Madagaskarze. Niewielki pokój z drzwiami otwartemi na taras, przed którym rozpościera się morze).


SCENA I.
O. Makary, później Dżak.

Makary (w habicie, klęcząc przed krzyżem) Ogarnąłeś mnie, Panie, boleścią, jak drzewo płomieniem... (krzyczy, załamawszy ręce). Aureli... synu mój! (Po chwili — cicho). Dobra ziemia chowa, woda wyrzuca, tylko ogień nie oddaje. (Milknie i potem znowu się modli). Uschłem, jak niedopalona z pożaru głownia. Dogaś, Panie, tlejącą w niej iskrę, albo spopiel ją i rzuć prochy moje w biegnący przez pustynię tuman piasku. Na co mnie życie i na co Tobie moja męczarnia? Opasałeś mi serce podwójnym pierścieniem rozpaczy, ściśnij je tą gryzącą obręczą i uduś. Zdejmij ze mnie cierpieniami podszyty habit i zarzuć mięki całun śmierci, niech owinęty nim usnę na wieki. Jam już gotów odejść, tęsknię do trumny, jak niemowlę do kołyski. Już zerwały się nici, wiążące mnie z osnową świata; kochane dzieci moje, któremi zgrzeszyłem przeciw woli Twojej, starłeś w gniewie jako zmazę z oblicza ziemi. Więcej już nie mam ani złego, ani dobrego... Rozbij tę skorupę, z której życie wycieka, jak woda z popękanego naczynia... Nie mogę od Ciebie wybłagać skonu? Więc jeżeli nie chcesz odprawić sługi Twego, okaż mu łaskę i nie ugódź powtórnie piorunem tej, która mi jak odblask po dwu zdmuchniętych przez Ciebie światłach pozostała... Przecież ona tak czysta, że duszą swoją nie zaćmiłaby źrenicy oka Twego, że gdybyś jej do ramion przypiął skrzydła, godną byłaby między aniołami stanąć na stopniach tronu nieba. Panie bądź miłosiernym, jeśli to Bogu przystoi... (Zamyśla się). Żaden głos nie odpowiada... Czyżby litość była tylko cnotą ludzką? Czyż ja moją prośbę rzucam w bezdenną otchłań próżni? Ukrzyżowany tak samo daremnie błagał... Krzyż był, krzyż jest i będzie, na krzyżu rozpięta boskość człowieka, więc do niego się modlę i na nim konam...
Dżak (wchodzi). Ojcze... (Zbliża się do klęczącego Makarego). Ojcze... widać okręt...
Makary (drgnąwszy). Przyjechała! Podeprzyj mnie, bo osłabłem... chodźmy do portu. Regina jest przy mnie! (Staje wzruszony). Boże, choćby ci miłą była, nie odbierz mi jej, bo ona jest drogą dla mnie pamiątką po moim synu, który na nią nigdy nie spojrzał bez miłości (do Dżaka). Miałeś dzieci?
Dżak (zmieszany). Nie wiem, może... Ale nie spieszcie się, ojcze Makary.
Makary. Nie wiesz?
Dżak. Albo tylko ja! Mój rodzic, którego nie znam, również ani się domyśla, że jestem jego synem, jego rodzic także o nim nie słyszał. Dopiero wy, kochany panie, wynaleźliście najdawniejszego z moich przodków — Adama — i ten mi wystarcza. Wezmę parasol, bo słońce was osmali...
Makary. Nie potrzeba, daj mi tylko ramię.
Dżak. Zaraz, zaraz, przynajmniej włóżcie kapelusz muślinowy.
Makary. Nie szukaj, pójdę z gołą głową. Zmiłuj się Dżaku, nie zwlekaj.
Dżak. Zdążymy, ojcze, okręt jeszcze nie wszedł do portu, może nawet nie wiezie waszej synowej.
Makary (siadając). Po cóż mnie łudziłeś?
Dżak. Wlazłem na maszt i dojrzałem przesuwający się statek z flagą francuską. Majtkowie powiedzieli mi, że płynie z Europy. Nie mogłem ich rozpytać, bo przed nim niedaleko od brzegu dostrzegłem...
Makary. Ona jedzie z pewnością. Przecież Gala wie, jak jej wyglądam.
Dżak. Zaczekajcie tu, ojcze, ja zobaczę z tarasu... (wybiega i wkrótce wraca przerażony). Tak, to on.
Makary (powstawszy gorączkowo). Chodźmy.
Dżak. Nie, ojcze... zostańmy chwilę... Niech on wysiądzie, niech...
Makary. Kto?
Dżak. Poznałem jego okręt, teraz widziałem jego samego... Jeśli nmie tu odkryje... (Pada przed Makarym na kolana). Ojcze najlepszy, nie oddajcie mu wiernego sługi!
Makary. Co ty mówisz?
Dżak. Jeśli każecie, będę zasuwą waszych drzwi, waszym progiem, bydlęciem jucznem, będę za wami jak wielbłąd po pustyni nosił w sobie wodę i nie strawię jej.
Makary. Dżaku, kogo ty się boisz?
Dżak. Jego... najstraszniejszego z ludzi. On mnie skatuje, powieki obetnie, zaraz umrzeć nie pozwoli. On jest chodzącem piekłem ziemi... (Wbiega z krzykiem gromada mężczyzn i kobiet murzyńskich).
Głosy. Ratujcie nas, ojcze! Osłońcie biedne ptaszki, jastrząb spadł! (Kobiety, rzucając dzieci pod nogi Makaremu). Weź je, panie, bo im matki zabierze. Rozdepcz im głowy!...
Dżak (śród ogólnej wrzawy). Kiedy po nim zaraza przechodzi, już nie ma kogo zabijać. On...
Makary (poważnie). Uspokójcie się. Dżaku — wstań. Kto was tak spłoszył?
Dżak. Przyjechał... Tipu-Tip.
Pierwszy murzyn. Od tygodnia czatował na morzu. Jak tylko dziś francuzi ogłosili, że wojna skończona i otworzyli drogę, natychmiast wpłynął do portu.
Makary. Nie lękajcie się, tu mu niewolników łowić nie wolno.
Drugi murzyn. Ale wolno poszukiwać zbiegłych — i tu ich znajdzie.
Dżak. Kiedy kupiony w Kassengo za pięć kubków okowity i przeznaczony na dar dla jego kochanki, uciekłem, powaliwszy go uderzeniem kłody, w którą kazał mi osadzić ręce, krzyczał za mną wściekły: chociażbyś się w lwa schował, i z niego cię wypruję.
Głosy. Broń nas, ojcze jedyny!
Makary. Obroni was królowa Madagaskaru i dowódca floty francuskiej, który po zdobyciu Tamatawy jeszcze tu rozkazuje... (Słychać odgłos trąb).


SCENA II.
Ciż i Gubernator miejski.

Gubernator (ubrany w dziwaczną mieszaninę wojskowych strojów europejskich, w stosowanym kapeluszu z piórami strusiemi i mieczem dobytym). »W imieniu wszechmocnej Ranawalony III obwieszczam wszystkim i tobie wielebny kapłanie, że miłościwa królowa nasza, wzruszona niepowodzeniem francuzów, zawarła z nimi pokój, zobowiązawszy się zapłacić koszta wojny i dać rezydentowi francuskiemu gościnę w swej stolicy. Skutkiem tej łaski ja, gubernator Tamatawy, powracam do mojego urzędu i władzy. Odzyskawszy zaś godność, poczytuję sobie za obowiązek złożyć naprzód hołd wdzięczności tobie święty ojcze za wszystkie zacne trudy, które poniosłeś podczas oblężenia miasta, pielęgnując z jednaką starannością rannych: czarnych, żółtych i białych. Królowa zapewne wynagrodzi cię sowicie, gdy jej o tem doniosę, a ode mnie przyjm ten róg bawoli (podaje mu go), bo nic lepszego nie mam.
Makary. Dziękuję ci, panie gubernatorze, za dar i przyjazne słowa, ale jeśli chcesz mi dać dowód szczególnej życzliwości, zaopiekuj się tymi biedakami.
Gubernator. Czegóż chce to czarne bydło?
Makary. Nie bydło, ale tacy, jak ja i ty, panie gubernatorze, ludzie. Schronili się w trwodze przed handlarzem niewolników.
Gubernator. Rzeczywiście Tipu-Tip przyjechał, ale jeżeli oni należą do kogokolwiek, to ich nie zabierze.
Makary. Są to niezależni wyrobnicy portowi, a niektórzy z nich od niego zbiegli.
Gubernator. Tych weźmie.
Makary. Nie.
Gubernator. Ma prawo do swej własności.
Makary. Więc pan ich nie zabezpieczasz od tego sępa?
Gubernator. Nie mogę.
Makary. W takim razie poproszę rezydenta fancuskiego...[11]
Gubernator. Ojcze Makary, twoja wola porusza moim mieczem. Żadnego z nich Tipu–Tip nie dotknie.
Makary. Niech ci to Bóg pamięta.
Gubernator. Bądź pozdrowiony. (Wychodzi — słychać znowu odgłos trąb).
Makary (do murzyna). Odejdźcie spokojni.
Pierwszy murzyn. Nie wierz mu, ojcze święty, on kłamie, z Tipu-Tipem jest w zmowie, pomaga mu...
Makary. Jeśli nie dotrzyma obietnicy, znajdę dla was lepszą tarczę.
Drugi murzyn. Dopóki rabuś nie oddali się, pozwól panie, ażebyśmy ściany twego domu obsiedli i wyczekali. (Oddalając się). Boże, daj mu zdrowie, daj mu szczęście, daj mu mocną rękę. (siadają na schodach tarasu).
Makary. Idźmy, Dżaku. Okręt już musiał przypłynąć.
Dżak. Ja jestem twój, panie, twój. On ci mnie nie wydrze?
Makary. Nie bądź płochliwem dzieckiem. (Wchodzi André).


SCENA III.
Ciż i André.

André. Dzień dobry, ojcze.
Makary. Właśnie idę dowiedzieć się, czy dla mnie dobry.
André. Dokądże?
Makary. Do portu. Spodziewam się dziś... sieroty, krewniaczki mojej, która ma przyjechać na statku francuskim.
André. Rzeczywiście płynie okręt, ale jest jeszcze tak oddalony, że możemy załatwić sprawę, dla której proszę o chwilkę swobodnej rozmowy.
Makary. Służę... Dżaku, stań na tarasie i pilnuj. Jak tylko statek przybije do brzegu, donieś mi.
Dżak. Słucham (odchodzi).
Makary. Więc traktat podpisany?
André. I nadspodziewanie dla nas korzystny. Po klęskach, jakie ponieśliśmy w nieszczęśliwej wyprawie do wnętrza kraju, nie sądziliśmy, że królowa zgodzi się na tak dogodne dla nas warunki. Nietylko płaci koszta wojny, ale zapewnia rozliczne rękojmie, które, wyzyskane należycie, niedługo pozwolą nam faktycznie zawładnąć całym Madagaskarem.
Makary. Nie znam się na tem.
André. Wątpliwą jest tylko długość czasu. Ale musimy przygotować sobie trwalszą oporę. W tej zaś pracy bardzo skuteczną pomoc okazać nam możecie wy, ojcze Makary.
Makary. Ja? W zdobyciu Madagaskaru?
André. Tak. Z waszego posiewu zebraliśmy już plon nawet bardzo bogaty. Gdziekolwiek przedostały się promienie waszego apostolstwa, tam sięga nasz wpływ. Założone przez was szkoły, domy modlitwy i stacye misyjne dokonały więcej zwycięztw, niż nasze armaty i karabiny.
Makary. To zasługa przeze mnie wcale niezamierzona.
André. Nie mniej jednak dla nas cenna. Ale działalność wasza, szanowny ojcze, ograniczała się do brzegów wyspy i nie przeniknęła w jej głąb, o czem powinniśmy byli wiedzieć, a przekonaliśmy się w omyłkach i porażkach obecnej wojny. Dopóki zaś Madagaskar będzie nieoswojonym lampartem w naszej klatce, przez inne państwa europejskie ciągle łamanej lub otwieranej, dopóty swoim nazwać go nie możemy.
Makary. Jakże ja go mam oswoić?
André. Rezydent Francyi w Antananarivo, donosząc dziś o zawarciu pokoju z królową, między innemi zleceniami zobowiązał mnie do porozumienia się z czcigodnym ojcem w sprawie przesunięcia punktu ciężkości działań misyjnych w środek kraju. Jak rzekłem — ludność wybrzeży nam sprzyja, teraz trzeba opanować jądro wyspy.
Makary. I to ja mam czynić? Ja mam torować drogę dla waszego zaboru? Ja mam być zdrajcą, wkradającym się do cudzego domu, aby uśpić czujność mieszkańców i w nocy wam rygle odsunąć? Panie André, ja nie jestem do tego zdolny i nie po to tu przybyłem.
André. Wolno spytać po co?
Makary. Jako agent Rzeczypospolitej, która najwznioślejsze godła cywilizacyi rozwiesza po wszystkich swoich murach, która ze zgrozą mówi ciągle o ucisku a z zapałem o swobodzie, nie powinieneś o to pytać. Ale jeśli nie rozumiesz mego posłannictwa, to je wytłomaczę: przyjechałem tu, ażeby skromnem światełkiem mojego umysłu i sumienia rozjaśniać ciemne drogi życia tym półdzikim biedakom, ażeby być ich krzewicielem wiedzy i cnoty, opiekunem i dobroczyńcą. Jam apostoł, a wy mnie chcecie zrobić ogarem zdobywczej obławy, przewodnikiem najazdu, trucizną strzały, którą wypuszczacie ze swego łuku w piersi tego ludu! Jeśli pan, jak ja, przechowasz swoją duszę w czystości do sędziwego wieku, to jej przed grobem nie unurzasz w błocie.
André. Wszystko to bardzo piękne, wielebny ojcze, ale w takim razie nie należało brać pieniędzy od rządu francuskiego.
Makary. Myślałem, że Francya dała mi je dla celów cywilizacyjnych, dla oświecania i uszczęśliwienia tych ludzi, z których korzysta.
André. Niestety, na takie zbytki pozwalać ona sobie nie może. Za wielu posiada u siebie nieukształconych i nieszczęśliwych, ażeby miała swe środki poświęcać mieszkańcom Madagaskaru. Byłaby to czułostkowość dziecinna.
Makary. Piękniejsza od tego samolubstwa, które przede mną obnażyłeś, a które mnie zgrozą przejmuje. Nie będę jednak zalecał panu mojego upodobania, tylko powtarzam, że wyznaczonej mi roli nie przyjmuję. Proszę oznajmić rezydentowi, że nie pracowałem i pracować nie będę dla kupieckich worków Francyi, ale dla dobra ludzkości tutejszej, że mi jest całkiem obojętnem, czyj tu wpływ przeważy, aby tylko przeważył uczciwy.
André. Wobec tego, zdaje mi się, że na dalsze zasiłki od mojego rządu, ksiądz liczyć nie może.
Makary. I nie chcę.
André. Żegnam. (Wychodzi).


SCENA IV.
Makary sam, później Dżak.

Makary. Więc ja byłem bezwiednem ostrzem świdra politycznego, sypałem ziarna dla zwabienia dzikich ptaków w sidła, szczepiłem cywilizacyę dla osłonięcia nią kotów, skradających się pod ich gniazda — o, Boże, jak mogłeś nie ostrzedz mnie rozumem, przeczuciem lub snem jasnowidzącym! Regino, przybądź co prędzej i stań przy mnie jako przewodnik zniedołężniałego w cierpieniach starca! (Po chwili). Nic złego ją nie spotkało, Gala wie, kogo strzeże.. (Wbiega Dżak).
Dżak. Okręt dopłynął. Gala idzie z jakąś kobietą!

Makary. Boże... nie powołuj mnie zaraz do siebie... niech ją jeszcze zobaczę... niech ona mi opowie... (Chwiejnym krokiem idzie ku drzwiom, w których ukazuje się Regina a za nią Gala).
SCENA V.
Ciż, Regina i Gala.

Regina. (rzucając się w objęcia Makarego). Ojcze mój!... (Przez chwilę milczą w uścisku).
Makary. Dobrze zrobiłaś, dobrze, żeś przyjechała, może nam lżej będzie dźwigać razem ciężar boleści. Patrzę ci w oczy i szukam w nich odbicia jego obrazu — nie ma!
Regina. Ale w twojej twarzy, ojcze, go widzę. Jakże wy do siebie podobni.
Makary. Czemuż Bóg się nie omylił i mnie za niego nie wziął. Każdem westchnieniem żebrzę śmierci — odmawia. Jeszcze się nie pomścił.
Regina. Nie, ojcze drogi, nie rzucaj obwinień w niebo, bo one zawsze spadają na ziemię.
Makary. Mądrzejsza jesteś ode mnie, rozum mi się zestarzał, oślepł, ani dojść do odległych przyczyn złego, ani ich dojrzeć już nie może. Wszystko jedno — tak czy inaczej — dzieci nie mam. Cecylia przynajmniej istnieje w grobie, ale o Aurelim już nawet natura zapomniała.
Regina. Jego dusza nieśmiertelna.
Makary. Ty wierzysz w nieśmiertelność dusz?
Regina. Tak.
Makary. Dobrze moje dziecię — to lżej. (Do Gali). Przepraszam cię dzielny chłopcze, zapomniałem o tobie (podaje mu rękę, którą Gala całuje). Ale ty wiesz, co mi pamięć rozprzęga.
Regina (do Gali). Ach i ja panu nie podziękowałam za tyle starań, prawdziwie braterskich.
Gala. Nie przepłacaj pani wspaniałomyślnie moich skromnych usług. Wystarczy mi to, że jesteś zadowoloną.
Makary. Jest kupcem i moim gorliwym pomocnikiem. Jechał po mosiądz do Natalu i przyrzekł mi, że cię tam spotka i przywiezie. Skutkiem wojny podróż niepewna, same kobiety rzadko tu jadą. (Podczas tych słów Gala dał znak Dżakowi i wyszedł z nim na taras). Zresztą tak mnie dręczy przesąd, że wszystkich, których kocham, los prześladuje... Zła to i dla ciebie wróżba, mój przyjacielu (ogląda się). Już usunął się — zawsze taki delikatny. Jest to charakter stalowy, ciągle jednak topniejący w żarze najszlachetniejszych uczuć. Bez niego tylko bym tu marzył a niczego nie dokonał. Chociaż teraz, to już i chcieć nie umiem. Wlokę za sobą dwie utkwione w sercu włócznie, jak raniony zwierz, który znaczy swój ślad krwią i ma skonać z jej upływu... Zdaje mi się, że nie mówię, ale żęrzę. Żeby już skończyć .. Ciągle łażę i skomlę za Bogiem, jak pies za stopami rozgniewanego pana... Ale pan nawet nie raczy się na mnie obejrzeć... A może ja chodzę tylko za jego cieniem... Więc ty wierzysz w nieśmiertelność dusz... (zamyśla się). Jakże ja cię ugaszczam, Regino kochana!... Daruj mi... Zmęczona jesteś zapewne bardzo. Nie odpoczywałaś dłużej nigdzie?
Regina. Nie. Od tego strasznego dnia nie odpoczęłam ani razu, bo nie oswoiłam się jeszcze z moją boleścią. Sam na sobie sprawdziłeś, ojcze drogi, że miłość jest bardzo niepojętną i rozum długo napracować się musi, zanim jej okropną prawdę wytłomaczy. Własnemi oczami widziałam, że mój Aureli spłonął, myśl ta tysiąc razy na dzień rozsadza mi głowę a jednak bywają chwile, w których ją odpędzam. Wspomnienie zamienia się na rzeczywistość, otaczają mnie i łudzą mary przeszłości, a gdy one pierzchną i oprzytomnieję, czuję chęć biedz za szczęściem, które ode mnie uciekło, choć wiem, że go nie doścignę, bo zniknęło, jak czas. Jechałam do ciebie ojcze z takim pośpiechem, jak gdybym tu Aurelego ujrzeć miała, a jeśli nie jego, to coś, co mi ulgę sprawi. Niemal wierzyłam, że powiesz mi jakieś słowo, które rozbłyśnie gwiazdą na otaczającej mnie nocy, że przestanę wisieć nad bezdenną otchłanią i oprę się na czemś trwałem, że cierpiąc razem, odnajdziemy go pod jakąś postacią i że on w niej między nami na zawsze zostanie. Dopiero teraz rozumiem, że nastąpiło to, co jedynie nastąpić mogło: spotkały się dwie boleści i nic więcej. Nic więcej. Gdybyś ojcze rzekł: podążmy stąd gdzieindziej, pojechałabym natychmiast i łudziła się, że tam jakąś pociechę dościgniemy.
Makary. I mnie tak rozpacz rwała, i ja chciałem lecieć do miejsca, gdzie go płomienie zżarły, i ja sądziłem, że go jeszcze zobaczę. Ale niemoc skrępowała stare ciało i rzuciła na pastwę chorobie, nie odebrawszy nawet pamięci nieszczęścia. Maligna wysiekła mnie widziadłami i na dalszą katuszę odstąpiła świadomości, która chłoszcze bezustannie. Och, przybądź śnie długi, nieprzerwany, nieskończony!
Regina. Utuli cię ojcze niedługo, ale nade mną nie prędko się ulituje.
Makary. Nie znam dotąd szczegółów. Nie udręczysz mnie już bardziej żadnym, więc opowiedz, jak Aureli zginął.
Regina. Donosiłam ojcu, że nienawykłszy do surowości stosunków europejskich, zaczął marzyć o wytworzeniu dla nich uczciwego przykładu i założył fabrykę, której dochody i zyski miały być rozdzielane między robotników. Rzeczywiście pokochali oni go i widzieli w nim swego dobroczyńcę. Przedsięwzięcie szło dobrze, ale ponieważ szkodliwie oddziaływało na interesy innych przemysłowców i budziło niepożądane roszczenia w ich gromadach roboczych, więc usiłowano go odwieść od zamiaru, następnie odstraszyć, a wreszcie, gdy to niepomogło, pozbawiono kredytu i doprowadzono do niemożności pokrycia zobowiązań pieniężnych. Jednocześnie rozniecano w robotnikach naprzód przesadne nadzieje, a potem nikczemne podejrzenia. Ciemni, rozłakomieni, poduszczeni przez intrygantów, nie otrzymawszy spodziewanych i lichwiarzom sprzedanych zysków, wybuchnęli buntem i podpalili fabrykę. Aureli, oburzony niewdzięcznością i zbrodnią, wpadł do papierni, gdzie go paru łotrów i sprawców pożaru zamknęło w gorejącej szuszarni. Przybiegłam, kiedy... Nie, ojcze, nie mogę, może innym razem starczy mi sił na odmalowanie tego potwornego obrazu i moich uczuć... Odnieśli mnie bezprzytomną. Już go nie widziałam...
Makary. Wcale? Nawet...
Regina. Tylko ogień i dym, który odtąd rozpostarł się dla mnie po całym widnokręgu życia, jak wielka, czarna chmura. (Na tarasie słychać krzyk i zamęt śród murzynów — wchodzi Gala).
Gala. Nie trwożcie się państwo. Przed domem przystanął Tipu-Tip, który poszukuje w Tamatawie zbiegłych od niego niewolników. On zawsze między murzynami budzi wielki popłoch.
Makary. Śród nich są tacy, nawet mój Dżak. Ale kto mu pozwolił tu grasować? Gubernator miasta upewnił mnie...
Gala. Gubernator jest jego tajemnym wspólnikiem. Zresztą powiada, że francuzi przyznali Tipu-Tipowi prawo odzyskania swojej własności.
Makary. To niepodobna. Sumienie całego świata chrześciańskiego napiętnowałoby ich za to Kainową hańbą. Galo kochany, idź do agenta francuskiego, albo do dowódcy okrętów wojennych, które jeszcze nie odpłynęły i poproś go ode mnie o pomoc. Takiego rozboju dopuścić nie powinien, bo przecież tam w Europie jego Rzeczpospolita mieni się orędowniczką uciśnionych i ochrypła od krzyku na handel niewolnikami.
Regina (do Gali). Idę z panem. (Wychodzą).
Makary. (patrząc na nią wzruszony). Przyjęła chrzest apostolski. Może Bóg tylko czekał, aż ona mnie zastąpi w straży około jego dzieła i teraz wysłużonego żołnierza odwoła... (wchodzi Morton).


SCENA VI.
Makary i Morton.

Morton. Nie przeszkadzam?
Makary. Proszę.
Morton. Wolno mi spytać, wielebny ojcze, czy prawdą jest, ze związek wasz z rządem francuskim zerwany?
Makary. Istotnie pan André zapowiedział cofnięcie dalszej zapomogi na moją misyę. Prawdopodobnie był do tego upoważniony.
Morton. Co ojciec zamierzasz robić?
Makary. Zostać tu.
Morton. Bez pomocy i opieki żadnego rządu?
Makary. Jeżeli żaden mi jej na uczciwych warunkach nie da.
Morton. Może mój będzie tyle szczęśliwym.
Makary. Rząd pański nie jest katolickim.
Morton. Wyznaje on tę religię, w której wszystkie się spotykają i godzą — jest rozsądnym i praktycznym. Modli się co niedzielę, a przez sześć dni w tygodniu myśli o interesach. Religia zatem stanowi tylko siódmą część jego starań: odpowiednio do tego stosunku potrzebujemy w naszych koloniach posiadać siedem razy więcej faktoryj handlowych, niż kościołów anglikańskich.
Makary. Ani do jednych, ani do drugich nie mogę panu być przydatnym.
Morton. Ja tego wcale nie żądam.
Makary. A czego?
Morton. Tylko życzliwości dla nas. Rząd mój wyznaczy wam, wielebny ojcze, zasiłek stały na potrzeby misyi i zapewni opiekę, jeżeli za to otrzyma moralne poparcie dla swych interesów — mówię wyraźnie — moralne.
Makary. Cóż ja mam robić.
Morton. Madagaskar jest poważnym zbiornikiem wielu produktów, przywożonych z wnętrza i wybrzeży Afryki, nadto posiada własne — zaznaczę nawiasowo, że chodzi nam głównie o jego skóry. Budzić tedy w ludności sympatyę do nas, nakłaniać ją, ażeby nam sprzedawała swoje materyały surowe i od nas kupowała towary — oto będzie całe zadanie księdza.
Makary. Nie nazywaj mnie pan przynajmniej księdzem, jeśli to ma być moje zadanie.
Morton. Alboż duchowni nie są zarazem ludźmi i nie zajmują się sprawami ziemskiemi? Trzeba być sprawiedliwym, ojcze Makary. My ofiarujemy wam pomoc i pozostawiamy wam swobodę działania w kierunku religijnym, a wzamian wymagamy szerzenia ku nam ufności handlowej. Przecież to układ rzetelny.
Makary. Boże, czemu złym duchom tak mnie kusić każesz! Nie chciałem faktorować polityce, wynajmuje mnie handel, potem przyjdzie inna spekulacya, w każdym razie mój czysty napój apostolski muszę zaprawiać jakąś domieszką, która spragnionych odurzy i nieprzytomnych w chciwe ręce zatoczy. Ach, panie Mortonie, gdybyś wiedział, jak to ciężko przerobić szkołę na karczmę i być w niej werbownikiem lub przekupniem!
Morton. Jako konsul handlowy, szanujący obowiązki, które spełniam, nie mogę odczuć tych skrupułów.
Makary. Nie, dobry panie, nie będę szynkarzem waszych interesów, zwłaszcza że one nie są dla mnie tak czyste, jak dla pana. I na wasze ręce patrzę od dawna, widziałem je w różnych miejscach czynne i pokalane krzywdą mieszkańców wyzyskiwanych i znieprawianych. Może taka robota godzi się z waszem sumieniem kupieckiem, ale nie godzi się z mojem kapłańskiem. Zresztą nie mielibyście ze mnie wielkiego pożytku. Jestem stary, zmordowany tułactwem i nieszczęściami, poszukajcie sobie kogoś innego.
Morton. Pozwól sobie powiedzieć, ojcze Makary, że jesteś nie z tego świata. Ani słowa namowy już nie dodam. Zwrócę wszakże uwagę przyjacielską, że zerwawszy łączność z jakimkolwiek rządem europejskim, nietylko ksiądz pozbawisz się środków do dalszej działalności apostolskiej, nietylko zaryzykujesz siebie, ale również tych, których nawróciłeś i strzegłeś. Oprócz poddanych królowej Madagaskaru masz w swej owczarni wielu murzynów z całego pobrzeża Afryki, niewolników, którzy uciekli handlarzom lub swym panom. Kto tych ludzi osłoni przed zemstą, napadem, wreszcie przed żądaniem wydania, według tutejszych ustaw prawnem?
Makary. Stacya misyjna jest nietykalną.
Morton. O ile pozostaje pod opieką jakiegoś państwa.
Makary. Prawa międzynarodowe...
Morton. Ojcze Makary, jesteśmy za poważni ludzie, ażeby mówić o tej pajęczynie.
Makary. Więc bez mojego poniżenia niema dla tych biedaków rachunku?
Dżak (wchodzi). Ksiądz Feliks.
Makary. Może go niebo zsyła. Proś. (Dżak wychodzi).
Morton. Ojcze wielebny, ja cię jednak rozumiem i szanuję (podaje mu rękę).
Makary (wzruszony). A mówiłeś pan, że jesteś tylko konsulem handlowym (Morton wychodzi).


SCENA VII.
Ksiądz Feliks i O. Makary.

Ks. Feliks. Niech będzie Chrystus pochwalony.
Makary. Na wieki.
Ks. Feliks. Bóg mnie udarował szczególną łaską, pozwalając poznać swego znamienitego sługę, którego praca rozszerzyła tak znacznie granice panowania Kościoła i doniosła swą sławę aż do uszu Ojca świętego.
Makary. Jestem za małym robakiem, ażeby władca Kościoła, nawet schyliwszy się w swej dobroci, mógł mnie dojrzeć.
Ks. Feliks. Skromność ta was zdobi, ale prawdą nie jest. Przybywam z Watykanu, dokąd mnie wezwano dla przedstawienia stanu i rozwoju misyj katolickich w Afryce wschodniej. Sądziłem, że jako blizki w Zanzibarze świadek waszych działań, powiozę nieznaną w Europie a radosną o nich nowinę. Tymczasem przekonałem się, że Watykan oddawna bacznem okiem śledził wasze apostolstwo na Madagaskarze, wyspach sąsiednich i wybrzeżu, że o niem wie i wysoko je ceni. Otrzymałem niespodziewany i niezasłużony zaszczyt związania ściślejszymi węzłami wszystkich misyj wschodnio-afrykańskich, założenia nowych i dopasowania ich do zmienionych stosunków politycznych. Przypuszczam, że tylko z przyczyny sędziwego wieku waszego i osłabionego zdrowia, zadanie to powierzono nie wam, lecz mnie. Ale Ojciec święty na pożegnalnem posłuchaniu kazał mi wyrazić wam serdeczną wdzięczność, przelać pasterskie błogosławieństwo i życzyć równych powodzeń w miejscu nowego przeznaczenia.
Makary. Jakiego przeznaczenia?
Ks. Feliks. Pojmuję, że ojciec przywiązałeś się do tego kraju, który był polem wieloletnich twoich trudów i świetnych zwycięztw apostolskich. Ale jest to już pole uprawione, że tak powiem — nasze.
Makary. Nasze?
Ks. Feliks. Ojciec nazywasz je zapewne francuskiem gdyż materyalnie należysz od rządu francuskiego, ale...
Makary. Już nie należę.
Ks. Feliks. Jakto?
Makary. Dziś podziękowałem za służbę, bo wymagano ode mnie polityki, a ja mogę zobowiązać się tylko do szczepienia oświaty.
Ks. Feliks. Nic nie wiedziałem. Dopiero wysiadłem z okrętu i zaraz tu przyszedłem. Ale to doskonale wypadło — sam Bóg zrządził — nic wam już teraz nie przeszkadza przenieść się do Witu i przyjąć opiekę niemiecką.
Makary. Kto mnie tam posyła?
Ks. Feliks. Ojciec święty.
Makary. Nie usłucham.
Ks. Feliks. Ojcze Makary, wy tak mówicie?
Makary. Ja.
Ks. Feliks. Dlaczego?
Makary. Dlatego, że tam panują niemcy.
Ks. Feliks. Nie panują, dopiero osiedli, a zresztą co to was ojcze obchodzi?
Makary. Ksiądz jesteś włochem a ja polakiem.
Ks. Feliks. A raczej wy bernardynem a ja jezuitą. Mniej nas różni narodowość, niż zakon. Mój każe mi uznawać jedno tylko państwo — kościół i jednego władcę — papieża.
Makary. Do tej doskonałości jeszcze nie doszedłem i prawdopodobnie już nie zdążę.
Ks. Feliks. Umysł wasz za zbyt przywykł patrzeć w słońce prawdy, ażeby mrużył swe oczy przed jakimś jej promieniem. Nawet mądrość świecka, mówiąc o zbrataniu się ludzi i o połączeniu ich we wspólną rodzinę, powtarza tylko naukę Chrystusa o jednej owczarni i jednym pasterzu, a jeżeli tak ma być, to gdzie powstanie ta owczarnia i kto będzie jej pasterzem? Wielkie to dziecię czasu dojrzewa w łonie przyszłości, która je kiedyś zrodzi, a my powinniśmy tę chwilę zbliżać, ideał nasz urzeczywistniać. Nie chcecie ojcze, pracować dla niemców, ale któż z nas pracuje dla jakiegokolwiek rządu ziemskiego? Odziewamy się w pozory, formy, stosunki i tytuły narodowe dlatego, ażeby mieć puklerz bezpieczny i drogę otwartą do naszego własnego celu. Ojcu świętemu, na którego Bóg zlewa swoje natchnienia, wypadło też połączyć się z niemcami i ofiarować im pomoc z misyonarzów katolickich. Cieszmy się, że ją przyjęto i korzystajmy ze sposobności. Nie zrażajcie się gorzką łupiną i pamiętajcie o słodkiem ziarnie. W mundurze cesarskim bądźcie żołnierzem papieskim i pod przybraną chorągwią słuchajcie komendy swojego wodza.
Makary. Wszystko to jest mi tak obcem, jak kłamstwo, tak wstrętnem, jak zdrada. Nie werbujcie mnie daremnie, bo nawet w szeregach papieskich nie stanę.
Ks. Feliks. Wygląda z duszy waszej bunt, którego nie oczekiwałem. Powiedzcie mi szczerze, co wy apostołujecie?
Makary. Wszechkapłaństwo. Staram się o to tylko, ażeby każdy człowiek był kapłanem prawdy i moralności, ażeby dom jego był świątynią, serce ołtarzem, rozum — zakonem, a życie — nabożeństwem.
Ks. Felias.[12] O ile ta nauka nie jest ciemną, wydaje mi się zuchwałą.
Makary. Więc pocóż ja mam tym kąkolem zanieczyszczać niemieckie, czy papieskie łany w Witu? Niech on tu zostanie, gdzie już się rozplenił i dalej zarazy nie rozpościera.
Ks. Feliks. A więc dobrze — głoście swoje wszechkapłaństwo, ale tam... Ja niemal zobowiązałem się papieżowi, że was nakłonię.
Makary. I mnie tu zatrzymuje obowiązek...
Ks. Feliks. Jaki?
Makary (po chwili wahania). Miałem dzieci...
Ks. Feliks. I wstąpiliście do klasztoru? Czy umarły?
Makary. Miałem je jako ksiądz.
Ks. Feliks. O! Wypadek bardzo przykry. Biorę to wyznanie za spowiedź, której tajemnicę zachowam.
Makary. Nie żądam, tajemnicą ono nie jest, bo dzieci moje kochałem.
Ks. Feliks. O! Tego już usprawiedliwić nie umiem. Grzech ojcowstwa jest w księdzu błędem, który zrozumieć i przebaczyć można, ale ujawnianie i miłowanie grzechu...
Makary. Dzieci te kochane umarły.
Ks. Feliks. Dzięki Bogu.
Makary. Bluźnierstwo! Podarte serce ludzkie rzucasz w kadzielnicę Bogu? On dymem z krwi się brzydzi.
Ks. Feliks. Za wszystko mu dzięki. (Po chwili). Uspokójcie się ojcze Makary, ja nie chciałem obrazić was, tylko uczcić Boga.
Makary. Przyjechała dziś tu wdowa po moim synu. Ani nie opuszczę jej, ani na tułactwo z sobą nie wezmę. Dosyć o tem! (Wchodzi Regina z Galą).


SCENA VIII.
Ciż, Regina i Gala.

Regina. Ach, ci europejczycy są ohydni, dziksi, niż te nieokrzesane gromady, które stają się ich pastwą. Byłam u dowódcy floty francuskiej. Bezczelny rabuś oburzony na ciebie ojcze za to, że odmówiłeś agentowi zdradzieckich usług. Prosiłam go o opiekę nad nawróconemi murzynami, którzy zbiegli od Tipu-Tipa. Szkoda pani żalu dla tych małp — odrzekł. Odparłam mu, że tę jego odpowiedź poślę do Paryża, ażeby tam przywiązali u wielkiego dzwonu Rzeczypospolitej i rozgłosili światu. Roześmiał się bezwstydnie i oświadczył: Jestem paryżaninem, grzecznym dla dam, zwłaszcza pięknych, więc wolę pani spełnię, ale tylko z grzeczności... Słyszysz ojcze? Ten cywilizator przyrzeka obronić ludzi od śmierci i niewoli tylko z grzeczności dla pięknej damy.
Makary. Tacy oni...
Ks. Feliks. Przepraszam panią, że się do tej sprawy wtracę, bo ona mnie również zajmuje. Ojciec Makary samoistnie tu się nie utrzyma, bo każdy misyonarz musi być osłonięty tarczą jakiegoś państwa europejskiego. Współzawodnictwo interesów i potęg europejskich zetrze go. Widziałaś pani francuzów, dotychczasowych jego protektorów; cóż dopiero inni, przeciwnicy lub wrogowie. Wiem, że niemcy, którzy torują sobie wpływ na Madagaskarze, pragną zeń wyrwać ojca Makarego, jak ząb, który ich kąsa.
Makary. A ksiądz radbyś mnie położyć na ich zębach, w Witu, gdzie ich szczęki już kawał zdobyczy rozmiażdżyły.
Ks. Feliks. Dlaczegoż nie chcecie rozedrzeć paszczy lwa, kiedy macie do tego siłę? Czy wymagam, ażebyście im pomagali? Zresztą, ojcze Makary, co to jest Witu, Wakufi, Usukuma, Sudan — to knieja Tipu-Tipa, gdzie on swe główne obławy urządza, to wielki gościniec, którym pędzi na sprzedaż tysiące niewolników! Czy zapasy z tym potworem was nie nęcą, czy walczylibyście w nich za niemców, czy apostoł może podjąć zadanie świętsze i szczytniejsze?
Makary. Regino... odpowiedz mu...
Dżak (a za nim murzyni wpadają z tarasu). Tipu-Tip siadł na okręt, odpłynie.
Regina. Ojcze... pojedziemy za nim. Godniej zbolałego naszego życia poświęcić nie możemy.
Makary. Prowadź mnie mój aniele. (Do Gali). Galo poczciwy — rozstaniesz się ze mną?
Gala. Wszakże koło Witu leży Gala — moja ojczyzna. Pojadę z wami — wyżyję.
Ks. Feliks. Za wszystko dzięki Bogu.


AKT II.
(Dzieje się w osadzie nadmorskiej »Regina« — sułtaństwa Witu. Obszerna, skromnie umeblowana izba mieszkania Reginy i Makarego).


SCENA I.
Dżak i Wanika, poźniej Regina.

Dżak (dobywa z pak i podaje Wanice rozmaite pudła i przedmioty, która je rozwija i ustawia). Żeby słońce nie pofarbowało nam skóry odcieniami a rodzice nie opieczętowali na gębach, tobyśmy mniej wiedzieli o swych gniazdach, niż jaskółki. Matki składają dzieci jak ryby ikrę a handlarz rozpędza je jak orkan po morzu. Was, dziewczyny, ci zbóje wtedy dopiero kupują i sprzedają, kiedy jesteście przydatne do sypialni, a nas już wtedy, kiedy jesteśmy zdolni do roboty. Dlatego ty wiesz, że pochodzisz z ugandów, a ja tylko przypuszczam, żem z urorów, bom do nich najpodobniejszy.
Wanika. Tak wcześnie cię w świat popędzili?
Dżak. Pewnie jeszcze Tipu-Tip brody nie miał. Już chyba nazbierałem lat z 50, a on niewiele mnie wyprzedził, bo dotąd harem trzyma i konno jeździ. Pamięć ocknęła mi się pierwszy raz w Chartumie. Wyrosłem w niewoli u jednego plantatora kawy, który był nietylko srogi, ale obmierzły. Ciągle chorował, jeździł nawet dla porady do Kairu. Stamtąd od polskiego lekarza przywiózł kilkanaście małych szklaneczek, które podpalał i przystawiał sobie do piersi, ile razy go zaczęła bóść kolka. Szklaneczki te stłukła mu chowana papuga. Wtedy kazał nam ustami nasysać sobie ciało po całych godzinach. Już ze wstrętu chciałem go zagryść. Ale pewien stary niewolnik dał mi radę: obetnij — powiada — ucho osłowi drugiego pana, to cię mu oddadzą za wynagrodzenie — taki tu zwyczaj. Stało się, jak rzekł. Zgnilec obił mnie, ale oddał.
Wanika. U nowego było lepiej?
Dżak. Nie rozejrzałem się, bo w kilka tygodni z innymi uciekłem.
Wanika. Nie złapali?
Dżak. Toż bym przecie u ojca Makarego nie służył i tych pak dziś nie paproszył. Chociaż nie z jednego jeszcze sznurka urwać się musiałem. Towarzysze moi ciągle powtarzali: zmykaj jak najdalej, gdzie arabowie nie docierają, bo to psy najzażartsze. Zawędrowaliśmy aż do Bakuby. Chciano nas zarżnąć na grobie wodza, który właśnie umarł, ale wyprosiliśmy się obiecawszy przywieść soli, którą tam bardzo lubią lizać. Trzeba było znowu uciec. Nazajutrz w drodze spotkaliśmy inne plemię, idące na łowy do lasu, gdzie mieszkali ludzie na gałęziach drzew. Wódz darował nam życie pod warunkiem, że weźmiemy udział w wyprawie, o której bogaty łup dbał bardzo, gdyż jakiś handlarz obiecał mu za każdego zdrowego niewolnika cztery funty prochu lub pięć łokci tkaniny europejskiej. Nie było rady — przyłączyliśmy się. Ach okropne to polowanie! Napadnięci bronili się mężnie, ale schwytano trzydziestu — ja sam dwu. W powrocie jednak zauważyłem, że wódz szepnął coś do swych przybocznych i nas wskazał. Zrozumiałem — a ponieważ noc zapadła, zniknęliśmy w gąszczach. Długo żyliśmy w lasach, jak zwierzęta, unikając ludzkiego wzroku. Nareszcie przybyliśmy do urorów. Jak mówiłem — jestem do nich podobny, więc myślałem, że spocznę między nimi. Wódz nawet przyjął nas bardzo łaskawie i dał robotę. Po paru dniach woła mnie do siebie i powiada: tak cię polubiłem, że na znak łaski pozwolę ci wypalić fajkę konopi. Wypaliłem — choć to paskudztwo. Ale on każe nałożyć drugą, potem trzecią, czwartą, mdłości mnie zbierają, dziękuję, a on nastaje... Straciłem przytomność. Kiedym ją odzyskał byłem już własnością Tipu-Tipa, któremu wszystkich nas sprzedał.
Wanika. Oj!
Dżak. Może bym poddał się losowi, ale osadzono mi ręce i nogi w kłodzie drzewa razem z drugim niewolnikiem, który z rozpaczy zaczął jeść ziemię i umarł. Przez tydzień jego trup leżał przytwierdzony koło mnie w szopie, gdzie oczekiwaliśmy na inne transporty, z którymi mieliśmy razem wyruszyć. Ta męczarnia takiej dodała mi siły, że jednego dnia rozbiłem kłodę, uderzyłem Tipu–Tipa, który przechadzał się sam między nami i uciekłem.
Wanika. Wiatr cię uniósł?
Dżak. Strach. Już temu lat cztery, służyłem potem u anglika, który mnie przezwał Dżakiem, trzeci rok jestem u ojca Makarego, miałem więc czas zapomnieć o tym rekinie, a przecież dotąd drżę na wspomnienie imienia Tipu–Tipa. Gdyby na mnie spojrzał, wleciałbym mu sam w gardło.
Wanika. O, tak, i ja bym oszalała z trwogi, gdyby tu stanął.
Dżak. To nic dziwnego: ledwie cię ukradł matce, Gala mu odebrał; kiedyż więc mogłaś przyzwyczaić się do niewoli? Ale ja w niej dojrzałem, niejeden już handlarz ludźmi trzymał mnie w pazurach, a mimo to przed Tipu-Tipem w wulkan bym się schował.
Wanika. Chyba tu nie wpadnie?
Dżak. Śmiały to tygrys, chociaż kolonie misyonarzów zwykle omija, a ojca Makarego szczególnie unika. Aby tylko Gala nam go na kark nie ściągnął!
Wanika. Jakto? Gala, który go już ze swym oddziałem dwa razy rozbił i niewolników wyswobodził?
Dżak. Właśnie dlatego. Jak go osaczy i drogi mu poprzecina, to zbój zgromadzi uzbrojoną bandę i z nas miazgę zrobi.
Wanika. A niemcy?
Dżak. Tyle im wierz, ile ogniowi: to grzeją, czego spalić nie mogą. I nas zniszczą i z nim się połączą, jeśli to im dogodzi. Już ja ich obejrzałem nie z jednej strony, a zresztą słyszałem, co mówi ojciec Makary i pani Regina.
Wanika. Nie zasnę dziś, tak mnie przeraziłeś.
Dżak. Ha, ha, ha, to ty myślałaś, że teraz w Afryce ktokolwiek spokojnie zasnąć może? Ja tam uważam się za szczęśliwego, jeśli na tem samem miejscu zobaczę wschód, na którem widziałem zachód słońca.
Wanika. Może jednak biali zaprowadzą większe bezpieczeństwo.
Dżak. Eh, według mnie murzyna rozeznasz w nocy araba — w brzasku, a europejczyka nie rozeznasz nawet w jasny dzień. Czarnego przeniknę, tylko z boku na niego spojrzę, żółtego — tylko go przodem obrócę, a białego nie odgadnę, chociaż go w około obejdę.
Wanika. A nasi państwo?
Dżak. Zęby słonia są także kością, a jednakże więcej warte, niż jego goleń. Tak i z ludźmi. Gdyby ojciec Makary i pani Regina wzięli w rękę zeschły kaktus, to by zakwitnął.
Regina (wchodzi). Rozpakowaliście wszystko?
Dżak. Kończymy.
Regina. Pospieszcie się, moje dzieci, chcę przejrzeć, co mi przysłano, i napisać jeszcze dziś listy przez okręt, który wieczorem odpływa do Europy. Nie zauważyliście skrzynki... a pewnie ta (bierze jedno z pudełek). Tak... Zaraz wrócę, tylko paru chorym dam lekarstwo. Gdzie ojciec Makary?
Dżak. W szkole.
Regina. Wanika niech pamięta zadzwonić na obiad dla robotników w plantacyi (wychodzi).
Dżak. Żaden bocian więcej odemnie świata nie zwiedził, a jednak nigdzie nie spotkałem takiego raju dla murzynów roboczych, jak tu: przecie to są jeńcy Gali, bo ich Tipu-Tipowi odbił; a tymczasem pani Regina płaci im za pracę i pozwala odejść, kiedy zechcą. A jak ona leczy nietylko swoich, ale i obcych ludzi! Teraz ma z piędziesięciu chorych w szpitalu.
Wanika. Może ona nie kobieta...
Dżak. Ja co innego myślałem: może oni oboje z ojcem Makarym nie ludzie.
Wanika. Czego on uczy w swojej szkole?
Dżak. Trudno powiedzieć. Jest to niby religia, a niby jakaś inna mądrość, którą on nazywa wszechkapłaństwem. Czyta piękne książki i wykłada, że wszyscy ludzie są braćmi wspólnej matki — natury, która jednako ich kocha i łonem swem karmi, że jak niebo świeci ziemi gwiazdami, tak ziemia powinna niebu odświecać duszami, że każdy człowiek jest cząstką Boga, że żadna z tych cząstek ani krzywdzić, ani ujarzmiać innych nie ma prawa... Ale czy ja powtórzyć mogę! To tylko jeszcze dodam, że słuchając ojca Makarego, uczuwasz taką błogość, jak gdyby z jego słów uśmiechało się do ciebie szczęście.
Wanika. Poproszę panią, ażeby mi pozwoliła czasem chodzić do tej szkoły.
Dżak. Ona ci niedługo sama każe, jak się trochę otrzesz, boś jeszcze głupia. Murzyni bardzo lubią naukę ojca Makarego, ale arabowie i europejczycy — nie. (We drzwiach ukazuje się gromadka murzynów).
Murzyn I. Gdzie tu szkoła?
Dżak. W drugim domu na prawo.
Murzyn I. Wpuszczą?
Dżak. Idźcie śmiało.
Murzyn 2. A na febrę poradzą?
Dżak. W szpitalu — obok. (Murzyni oddalają się). Tak codzień schodzą się z najodleglejszych okolic. Jeśli barak nie może ich pomieścić, to sypiają na polu, jak owce. Biedacy spodziewają się, że ojciec Makary nauczy ich czarów przeciw Tipu–Tipowi. Musi ten sęp krążyć niedaleko, bo stadami zlatują. Czy on drużyny Gali nie skosił — dawno już o niej nie słychać.
Wanika. Niech dobre duchy strzegą mojego wybawiciela! (Wchodzi Gala).


SCENA II.
Ciż i Gala.

Wanika. (rzucając się do kolan). Galo wspaniałomyślny, dobry, mężny... Galo kochany... jesteś! Pozwól mi ucałować twoje stopy, ustami zdjąć z nich kurz, być twoją niewolnicą!
Dżak (do siebie). Patrzcie jak dla niego odkorkowała serce!
Gala. Wstań Waniko. Co tu nowego?
Dżak. Pani była bardzo o was niespokojna.
Gala. Pani? Czy zdrowa, zadowolona?
Dżak. Jak zawsze — smutna.
Gala. A ojciec Makary?
Dżak. Słabuje czasem, omdlewa, chodzić wiele nie może.
Gala. Więc pani o mnie się kłopotała? Cóż mówiła?
Wanika. Długo nie dawałeś o sobie znać, lękała się, czy was Tipu-Tip nie rozbił, czy ciebie nie dostał w moc swoją.
Gala. Tymczasem ja mu znowu wydarłem niewolników. Waniko, każ im dać jeść, bo mają brzuchy puste, jak trzciny.
Wanika. Biegnę (wychodzi).
Gala. Ty Dżaku idź na stacyę handlową. Moi żołnierze zanieśli różne towary, które nabyliśmy lub zabrali Tipu-Tipowi. Dopilnuj, ażeby je starannie zważono. Zaraz przybędę i rozliczę się z uczestnikami wyprawy. Powiedziano mi, że statek z naszym ładunkiem jeszcze nie odjechał do Europy — niech się parę godzin zatrzyma.
Dżak. Zrozumiałem (oddala się — wchodzi Regina).


SCENA III.
Gala i Regina.

Regina. Nareszcie! Jakże ja pana niecierpliwie wyczekiwałam! (Podaje mu rękę, którą on całuje).
Gala. Spieszyłem się.
Regina. Już zaczęłam drżeć o życie pańskie.
Gala. Ach, czyż ono warte niepokoju pani! Zmarudziłem trochę w pogoni za oddziałami Tipu-Tipa, które teraz przemykają się bocznemi drogami. Zdołałem jednak obciąć mu złodziejskie sakwy. Mamy trzydziestu oswobodzonych ludzi, kilka pudów kości słoniowej i ze dwieście piór strusich.
Regina. Ślicznie pan się sprawiłeś. Ale ja nie dam długo odpoczywać na tych wawrzynach. Już obmyśliłam dla pana nowe trudy.
Gala. Nowe rozkosze. Jakakolwiek jest wola pani, każda stanie się mojem dobrem, jeśli ją spełnię. Nie przestań pani nigdy mi rozkazywać — o to zawsze prosić będę.
Regina. A ja o to, żebyś pan się zbyt nie poniżał.
Gala. My murzyni jesteśmy stworzeni do niewoli i pragniemy tego tylko, ażebyśmy ją swobodnie wybierać sobie mogli.
Regina. I ja mam z panem pracować nad wyzwalaniem was?
Gala. Nad uszczęśliwianiem.
Regina. Przedewszystkiem zrównaj się pan z nami, zanim innych zrównasz z sobą. Chcę panu przedstawić całkowicie mój plan, którego już część urzeczywistniliśmy.
Gala. Uważnie słuchać go będę, ażebym nie pomylił się w wykonaniu mojej służby.
Regina. Uparty pan jesteś, ale tymczasem mniejsza o to, bo mamy sprawę ważniejszą. Wszystkie zamiary nasze, z którymi tu przybyliśmy, zyskały podstawę. Powinniśmy je teraz uporządkować, związać i rozwinąć. Szkoła roztacza wpływ zbawienny i szeroki, szpital, o ile starczą siły i wiedza takiej, jak ja, siostry miłosierdzia, daje biedakom niewątpliwą pomoc. To są dwa pola pracy dobroczynnej nasze — moje i ojca Makarego. Plantacye kawy, dla których zakupiłam ziemię, dadzą nam środki utrzymania a oswobodzonym niewolnikom zarobek. Chociaż w założeniu stacyi handlowej przyjęliśmy udział i mamy tam nieco towarów pragnę ażeby ona pozostała wyłączną własnością pana.
Gala. Nigdy.
Regina. Zobowiązałeś się pan ulegać mojej woli. Jesteś kupcem, wniosłeś do tego przedsięwzięcia kapitał, doświadczenie i stosunki, słusznie więc, ażebyś je posiadł bez podziału. Jeżeli będziesz życzliwym pośrednikiem w sprzedaży naszych produktów, skorzystamy na tem bardzo wiele. Działania zaś nasze łączyć się będą w tym wspólnym celu, że ja i ojciec Makary damy tutejszej ludności oświatę, opiekę i zarobek, pan zaś — przyjacielski rynek dla handlu i swobodę.
Gala. Swobodę? Ja?
Regina. Nie pojmuję tego zdziwienia. Naprzód ci wszyscy, którzy jako wolni ludzie są naszymi robotnikami, panu zawdzięczają niezależność; powtóre jeszcze nie wypowiedziałam całego mojego planu. Według mnie potrzeba, ażeby oprócz pańskiego, podobne oddziały zbrojne, tępiące handel niewolnikami i walczące z Tipu–Tipem, tworzyły się dalej w głąb kraju pod przewodnictwem ucywilizowanych murzynów, których ojciec Makary odpowiednio do tej roli kształci. Oddziały te, skojarzywszy swoje działania, mogłyby wytworzyć siłę pożądaną dla zatamowania wszystkich dopływów niecnego targowiska. To jest pierwsze zadanie pańskie. Drugiem, dalszem powinno być wejście w związek z podróżnikami europejskiemi, a zwłaszcza ze Stanleyem, który obecnie przebywa nad Kongiem. Ściśnięci z kilku stron jednocześnie handlarze niewolników musieliby uledz.
Gala. Cokolwiek pani uzna za potrzebne i stosowne, to ja uznam za święte. Ale ośmielę się wyrazić wątpliwość o dobrych chęciach europejczyków w tym względzie, nie wyłączając nawet Stanleya. Wszyscy oni są albo obojętnymi na niedolę murzynów badaczami albo jeszcze obojętniejszymi kupcami.
Regina. Uwaga pańska jest po części słuszną, gdyż europejczycy przybywają tu nie dla wspierania was, ale dla poznania lub wyzyskania. Ich wszakże cywilizacya, chociaż zaprawiona egoizmem a często nieprawością, pewien osad dobry po sobie zostawia. Natomiast klęską, szarańczą Afryki są arabowie — ciemni okrutni, chciwi i podli, którzy was obdzierają i tępią. Przeciw nim więc należy zwrócić wszystkie ostrza obrony. Gdybym była, jak pan, synem tej ziemi i odczuwała jej bóle, poprzysięgłabym dośmiertną zemstę tym wężom dusicielom, tym drapieżnym szakalom, tym grabarzom waszej rasy.
Gala. Przysięgam.
Regina. Wierzę, i bodajby każda godzina stwarzała podobnych panu tysiące. Jeden bowiem, nawet najpotężniejszy wysiłek może tu być zaledwie hasłem zmartwychwstania, dopóki same ofiary pomagają swym katom. Bez współudziału królików murzyńskich, bez tych dostawców żywego towaru, arabowie nie prowadziliby niecnego handlu. Ale wy jesteście najmniej winni: przez wieki całe obłudni apostołowie pracowali nad upodleniem was. Nie upłynęło jeszcze sto lat od czasu, kiedy dostojnicy kościelni założyli Towarzystwo szerzenia chrześciaństwa, które kapitały na ten cel czerpało ze sprzedaży murzynów do Indyj zachodnich. Czy wobec tego można się dziwić barbarzyńskim wodzom waszych plemion, dzierżącym zamiast bereł ogony bawole i tańczącym na jarmarkach? Europa ratować was nie zechce i nie może, wy przedewszystkiem musicie ratować się sami. Bądź pan dumnym, ambitnym, zuchwałym, a kto wie, czy nie zostaniesz wielkim. Jeżeli kukułki europejskie w waszych gniazdach składają swoje jaja; jeżeli anglicy, francuzi, niemcy wprowadzają tu skrzynie, z których niespodziewanie wysypują się gnębiciele; jeżeli każdy z tych narodów uderza zdradziecko w wasze piersi sztyletem owiniętym w traktaty handlowe i usiłuje z waszej ziemi wykroić sobie państewko; jeżeli nawet papież w suknie kapłańskie ubiera przysyłanych tu werbowników, czemuż jeden z was, pan nie miałbyś sięgnąć po władzę nad swoimi? Czemuż byś nie miał odegnać rąk obcych, zatopionych w waszej kieszeni lub ściśniętych na waszem gardle? Byle awanturnik lub przekupień europejski chce być waszym władcą, czemu pan o tem nie zamarzysz? Rozpuść daleko promienie swego wpływu, zwiąż nim współziomków, wytwórz z nich dla swej działalności szeroką podstawę, zapanuj nad nimi rozumem i uczciwością a nad wrogami potęgą — zostań monarchą murzynów!
Gala. Pani mądra i dobra, twe słowa zakręciły szalony wir w mojej głowie, śpiewają mi w uszach odurzającą muzyką a przed oczami migocą światłem błyskawic. Otoczył mnie krąg widm kuszących... Ale czy ja, bezwiedny oręż w twej ręce, odbite echo twej woli sprostam takiemu zadaniu? Gdybyś pani weszła we mnie jako moja dusza, gdybyś uderzyła mną jak chmura gromem, rozdzierałbym góry i rozdmuchiwał je jak kupki piasku.
Regina. Czyż panu odmawiam rady?
Gala. Prawda... To też porywa mnie jakiś gwałtowny a nieznany prąd... On nigdy dotąd nie unosił moich myśli... Tak, piękny, wspaniały to sen... Rozkopać groby żywcem pogrzebanych, wskrzesić ich i rozpowić z osłon dzikości, wypędzić z tego cmentarza hyeny, zamienić go na siedzibę życia, napełnić ją szczęściem — ach! — jakże to cudowny widok! Ale, nie, nie zarzucaj pani na moje karle ramiona płaszcza majestatu olbrzymów, bo ja w nim ginę jak ukryty w jego fałdach robak.
Regina. Powtarzam, bądź pan zuchwałym.
Gala. Po co pani ciskasz we mnie te gorejące rojenia, jak rozżarzone węgle w snop bawełny, który od nich spłonie? Po co robisz ze mnie mocarza, bohatera, po co mnie nazywasz panem, mnie, który nie umiałby dostrzedz jasności w słońcu, gdybyś mu jej widzieć zabroniła. Ja nie żaden pan Gala, ale murzyn z plemienia galów, kupiec z Madagaskaru, trochę ostrugany z barbarzyńskiej kory, trochę nauczony myśleć, a nieoduczony czuć nadmiernie, gorąco, bezrozumnie. Mów pani jak do swego najposłuszniejszego niewolnika, bo ja niczem więcej nie jestem.
Regina. Kłamiesz pan.
Gala. Ach, nie! Dusza moja, jak płytka studnia, tylko odzwierciedla obraz pani, a ty sądzisz że ona do twojej podobna. To złudzenie, które myli panią dla tego, że nie dojrzałaś we mnie odbicia żadnej innej istoty. Prosiłem panią, ażebyś mi rozkazywała — jeszcze raz błagam o to. Powiedz do mnie jak do kamienia leżącego w procy: spadnij tam — spadnę, zabij — zabiję, bądź zabawką dzieci — będę. Ale nie wskazuj mi ogólnie kierunku i nie pozostawiaj swobody wyboru celów. Mam zebrać gromadę murzynów, uzbroić ich, zamordować Tipu-Tipa, wygnać europejczyków — wszystko to zrobię, dlatego, że taka pani wola, a nie mój zamiar.
Regina. Co to wszystko znaczy? Czy pan rzeczywiście niezdolny jesteś do niczego, prócz posłuszeństwa, czy też sparaliżowała cię jakaś chorobliwa cześć dla mnie?
Gala. Być może, gdyż poznawszy panią, uczułem dziwną niemoc, odrazę do swobody, do samodzielności, do pragnień własnych. Chodzę w omroku, w oczarowaniu, w tęsknocie do uniżonej służby. Ja wiem, że jestem tylko stopniem twojego tronu, mętem twojej czystości, obrzaskiem twojej słodyczy, cieniem twojego światła, że oczy powinny mi wypłynąć za karę, gdy je niegodny wzniosę ku tobie, ale...
Regina. Dosyć. Gdzie jest Tipu–Tip?
Gala. W Sudanie — zakupuje niewolników i ma ich popędzić do zatoki Adeńskiej, gdzie czeka na niego okręt.
Regina. Zbierz pan wszystkich swoich wojowników, nakłoń sąsiednie plemiona, ażeby się przyłączyły do wyprawy, przegrodźcie mu drogę, kiedy będzie szedł z całą karawaną i stoczcie bitwę. Tipu-Tip powinien dostać się w pańskie ręce i być przyprowadzonym tu, jako niewolnik.
Gala. Dobrze. Kiedy mam wyruszyć?
Regina. Jak najprędzej. Nie zapomnij pan: chcę mieć niewolnikiem Tipu–Tipa.
Gala. Niech dobroć pani zatrze w pamięci wspomnienie dnia dzisiejszego. Między rozkaz twój a moją chęć wykonania go nie wciśnie się żadna myśl inna. Poświęcę wszystkie siły na to przedsięwzięcie i nie zostawię z nich nawet odrobiny dla własnego ocalenia. Jeśli one mnie nie zowiodą, rzucę pani pod nogi nietylko Tipu-Tipa, ale całe te roje murzyńskie, które on jak żołna pszczoły wydziobują. Bądź królową naszą, godniejszą korony, niż Ranawalona Madagaskaru.
Regina. Ja nie potrzebuję poddanych, ale szczęśliwych. Kiedy pan wyjedziesz?
Gala. Dziś, zaraz, tylko moją drużynę zwołam. Naprzód postaram się ją powiększyć.


SCENA IV.
Ciż i Wanika.

Wanika (wchodzi zmieszana). Proszę pani...
Regina. Czego chcesz?
Wanika. Robotnicy, którzy przyszli na obiad, opowiadają, że przysunął się do nich na pole nieznajomy czarny człowiek i wypytywał, ilu ich jest, gdzie sypiają, kto strzeże domu, czy pan Gala już wrócił... Domyślają się, że to jakiś szpieg, może Tipu-Tipa.
Gala. To niepodobna, ażeby on był blizko, ażeby ukryli się tu jego łapacze. Chyba podkrada się inny handlarz niewolników.
Regina. A gdzie ten człowiek?
Wanika. Odszedł i zniknął w lesie.
Regina. Trzeba robotników szczegółowiej wybadać.
Gala. Będę wiedział. Naprzód pobiegnę na stacyę handlową, może i tam wywiadywacz zaglądał. Jeżeli okręt z naszym towarem jeszcze stoi, powiększę mu ładunek. Czy pani dla niego nie ma nic do polecenia?
Regina. Napiszę list do Hamburga o kilka środków aptecznych.
Gala. Za chwilę uwiadomię panią i pożegnam.
Regina. Do widzenia.
Gala. O gdyby Tipu-Tip rzeczywiście chciał się sam przekonać, czy ja tu jestem! (Wychodzi).


SCENA V.
Regina i Wanika.

Wanika. Dziwne życzenie ma pan Gala! Ach, żeby on teraz nigdzie nie wyjechał! Kiedy jego niema, to zdaje mi się, że nasz dom jest okiem bez powieki. Prawda, proszę pani, jaki on odważny, dobry, piękny?
Regina (przeglądając rozpakowane przedmioty i ich spis) Prawda.
Wanika. Nigdy podobnego człowieka nie widziałam. Ile razy spojrzy, to jak gdyby sparzył i pocałował. Gdybym nie była prostą dziewczyną, przysuwałabym się do niego bliżej. Ale on gardzi takimi śmieciuchami. Czy nie?
Regina (machinalnie). Nie.
Wanika. Ale co pani mówi! Bogaty, mądry, ma wojsko, wszyscy go się boją i lubią. Któż tu mocniejszy? Sam sułtan Witu nie śmiałby przed nim siedzieć na ośle.
Regina (j.w.) Tak.
Wanika. Czemu ja nie jestem mężczyzną! Zaraz bym przyczepiła się do jego drużyny. Zrobiłabym to nawet jako kobieta, gdyby pozwolił. Obmyłabym go na każdym poczynku, przygotowała jedzenie, ugłaskała.. Ach!
Regina. Co tobie?
Wanika. Nic, majak przemknął mi przez głowę. Niech pani weźmie bat i wybije mnie.
Regina. Nie pleć.
Wanika. Kochana pani, wychłoszcz plecy, piersi całą siłą.
Regina. Waniko, rozum postradałaś.
Wanika. Za to mnie wybij. Matka moja z pewnością by to zrobiła. Szkoda, że jej tu niema. (Wbiega zadyszany Dżak).


SCENA VI.
Ciż i Dżak.

Dżak. Obwąchują kotlinę... ha! gady podłe! Znam ja ich! Każdy handlarz niewolników ma takich szpiegów, których daleko od siebie puszcza na zwiady.
Regina. Czy coś pewniejszego wiadomo?
Dżak. Murzyn, który szedł przez las do stacyi niemieckiej ze skórami antylop, mówił mi, że spotkał dwu tych żbików, leżących przy drodze. Pytali go również o nas, udając, że chcą się zgodzić do roboty. A no zaraz wyśpiewają prawdę.
Regina Gdzie?
Dżak. Pan Gala kazał prosić panią o pozwolenie wzięcia czterech najmocniejszych parobków i zrobienia małej obławki.
Regina. I owszem, idźcie, ale przekonajcie się naprzód, kim są i nie popełniajcie żadnego okrucieństwa.
Dżak. W każdym razie ja rewolwer w kieszeń schowam. To mnie doda odwagi a im szczerości i pokory. Nie ukradną mnie.
Regina. Zapewne o tem nie myślą.
Dżak. Tipu-Tip, ile razy miał napaść jakąś osadę a obawiał się silnego odporu, kazał zawsze swym psom kraść domownika, który pod pletnią drucianą o wszystkiem go objaśnił. Ale ci nie z jego bandy, bo całkiem czarni. No, Waniko, może się przyłączysz do nas i chłopca sobie przyprowadzisz.
Wanika. Dziękuję. Z panem Galą bym poszła, ale Dżak ma skrzydła przy nogach i tylko umie dobrze uciekać.
Dżak. Przecież takiego straszydła jak ty nie zobaczę. (Wychodzi).


SCENA VII.
Regina, Wanika, później Achtman.

Wanika. Straszydło! Od niego djabeł skóry by pożyczył, ażeby się oszpecić.
Regina (która zapieczętowała list, podając go). Zanieś ten list na stacyę, niech oddadzą kapitanowi statku. (Słychać pukanie do drzwi). Kto to? (Wanika oddala się, otworzywszy drzwi, przez które wchodzi Achtman). Pan Achtman, witam.
Achtman. Kto tu właściwie jest głową?
Regina. Każdy ma własną.
Achtman. Ale kto rządzi?
Regina. Nikt.
Achtman. No to mam zaszczyt pani oświadczyć, że tu od dziś musi rozkazywać jedna głowa, która będzie nas słuchać.
Regina. Co za »nas«?
Achtman. Bardzo źle, że pani swoich zwierzchników nie zna. My — to znaczy wschodnio-afrykańskie Towarzystwo niemieckie, które na mocy patentu cesarskiego i ugody z sułtanem założyło w Witu kolonię handlowo-przemysłową.
Regina. To mnie nic nie obchodzi i niczego nie uczy; chciałabym wiedzieć, na czem opierają się prawa zwierzchnicze panów i obowiązki posłuszeństwa nasze?
Achtman. Na tem, że ojciec Makary jest niemieckim misyonarzem a pani niemiecką siostrą miłosierdzia.
Regina. Pierwszy raz o tej godności słyszę. Nasza osada tylko graniczy z posiadłościami panów a nasza działalność nie ma w sobie nic niemieckiego, prócz potrzeby rozprawienia się z zuchwałą pretensyą, którą pan mi przynosisz.
Achtman. My nie jesteśmy w salonie, ale w dzikim kraju.
Regina. Rozmawiając z panem zapomnieć o tem nie mogę.
Achtman. Ja nie przyszedłem prawić grzeczności młodej kobiecie, ale...
Regina. Objaśnienie zbyteczne: z grzecznościami musiałbyś pan stąd wyjść natychmiast, a brutalnych uroszczeń gotowa jestem cierpliwie wysłuchać. Więc jak najkrócej: czego pan chcesz?
Achtman. Naprzód, ażeby towary państwa wysyłane były do Europy i przychodziły z niej przez naszą stacyę i na naszych okrętach, ażeby opłacały nam daninę komisową i cło... Mamy prawo wymagać tego za opiekę, jaką wam udzielamy.
Regina. Ależ w takim razie spór załatwimy prędko: panowie cofnijcie swoją opiękę,[13] z której ani teraz, ani na przyszłość korzystać nie myślimy, a nam zostawcie swobodę.
Achtman. Czy tę dumę bezpieczeństwa czerpie pani z owej hołoty, na czele której Gala rozbija po drogach karawany i kradnie ludzi? Istotnie, piękna armia!
Regina. Gala napada karawany zbójów i kradnie ludzi po to, ażeby ich uwolnić. Z jego zaś hołoty radzę panu drwić bardzo cicho.
Achtman. Co pani mnie straszysz bandą oprzyszków! Gdziekolwiek stanie jeden niemiec, tam go zaraz otoczy z całą swą grozą najpotężniejsze mocarstwo ziemi. My tu z jego cywilizacyą przynieśliśmy jego siłę, do nas więc, a nie do jakiegoś Gali, należy stłumienie handlu niewolnikami.
Regina. Głośniej rozlegałaby się wasza przechwałka po Afryce, gdybyście panowie to wielkie zadanie zaczęli spełniać.
Achtman. Właśnie w tym celu chcemy zapanować nad wybrzeżem i jego portami, ażeby nie miały dostępu okręty handlarzów ludźmi. Państwo wytworzyliście sobie przystań, która otwiera im drogę.
Regina. Dotąd nie zawinął do niej ani jeden tego rodzaju statek.
Achtman. Ale może przypłynąć jutro, pojutrze, mimo strasznych wojsk Gali. Zresztą w ulu afrykańskim nie myślimy być pszczołami roboczemi dla trutniów. Za dobrodziejstwa cywilizacyi musimy mieć korzyść handlu. To jest nasz rynek. Dopóki państwo sprowadzaliście i wywozili drobne ładunki, mogliśmy na to patrzeć pobłażliwie. Ale wy rozwinęliście dużą faktoryę, która naszym interesom szkodzi, zwłaszcza że przeciwko nim wobec ludności krajowej występujecie wrogo.
Regina. Skoro już pan wykrzyczałeś wszystko, co wam dolega, a ja bynajmniej przerażoną nie jestem, więc nie pozostaje mi nic innego, jak czekać, aż za jednym niemcem przyjdzie cała potęga jego mocarstwa i zmusi nas do ustępstwa, którego dobrowolnie nie zrobimy.
Achtman. Pani urągasz mnie? Pani wyzywasz do walki Niemcy? Czy zastanowiłaś się kim jesteś? Jaszczurka, kąsająca w łapę słonia, nie byłaby śmieszniejsza. Ja pani pokażę, czyj gniew drażnisz!
Regina (idzie do okna, otwiera je i woła). Chodźcie tu — dwaj!
Achtman. Co to ma być? (Wchodzi dwu murzynów).
Regina. Odprowadźcie tego pana na granicę naszej osady i nie pozwólcie tknąć nikomu, gdyby nas lub kogokolwiek obraził.
Achtman. Precz, chamy! (Wyjmuje rewolwer — murzyni wydzierają mu broń i chwytają go za ręce).
Regina. W drogę!
Achtman. Ja tu wrócę i na nosach udzielnych książąt zagram! (Oddala się).


SCENA VII.
Regina, później Makary.

Regina (sama). Ależ ja przecie nie jestem bezsilna! (Wchodzi Makary).
Makary. Co tu się stało, Regino? Kogo nasi ludzie wyprowadzili?
Regina. Awanturnika. Achtman przyszedł z żądaniem, ażebyśmy znieśli naszą przystań, poddali się Towarzystwu niemieckiemu, nie wyzwalali niewolników, słowem, ażebyśmy wyrzekli się niepodległości.
Makary. Nie przyjąłem ich zapomogi, nie mieszkamy na ich terytoryum...
Regina. Ale znajdujemy się w »sferze interesów niemieckich« — jak mówi dyplomacya berlińska; to dostateczne uprawnienie napaści i zaboru. I oni się mianują krzewicielami kultury!
Makary. Moje dziecko, od jednego ognia zapalają się teraz wszystkie jej pochodnie. Dawniej wybierałem między narodami, dziś już tylko między ludźmi. Niemcy nie wiele gorsi od innych. Poznałaś francuzów i anglików, czy sądzisz, że godniej postępują portugalczycy? Ot przed chwilą opowiadał mi w szkole jeden murzyn o ich gospodarce w Angoli. Osadzają tam swoich zbrodniarzów i pozwalają im trudnić się wszystkiem, a nawet utrzymywać apteki. Wyzyskują ciemny lud w wymianie towarów, oszukują przy miarach i wagach, rozpajają wódką, zarażają chorobami. Za stare mundury huzarskie, czerwony barchan, wstążki, paciorki szklanne i zapałki szwedzkie wyłudzają od krajowców skarby. Pewien namiestnik portugalski nie mogąc z biedaków wydobyć uciążliwych danin, wpadł na pomysł, który z pewnością oklaskano w Lizbonie: wszystkich płacących podatki mianuje majorami i ubiera ich w spódnice, szarfy wojskowe na biodrach i fezy tureckie. Tym sposobem powstały całe wsie takich majorów. Europa śmieje się z tego dowcipu, bo dla niej Afryka jest wielką sceną jasełek, bo w pogoni za zyskiem zgubiła sumienie i odnaleźć go nie chce. Nie wytrwamy, Regino kochana, mam przeczucie, że i tu nas zmogą.
Regina. Nie, ojcze, za zbyt krajowcy uświadomili sobie wartość naszych usiłowań i niecnotę opiekunów dotychczasowych. Zwyciężymy, chociażby tylko w obrębie naszego wpływu.
Makary. Dobrze, że nie wątpisz. Siła jest córką wiary. (Wchodzi Wanika).


SCENA VIII.
Ciż i Wanika.

Wanika. Przepływający okręt angielski zostawił na stacyi naszej list do ojca Makarego (podaje list Makaremu).
Makary. Przeczytaj Reginiu.
Regina (otworzywszy kopertę). Od Mortona z Madagaskaru. »Czcigodny ojcze. Pomimo odrzucenia mojej propozycyi, nie przestałem być waszym przyjacielem. I dlatego pospieszam ostrzedz was na podstawie niezawodnych wiadomości, że murzyńscy plantatorzy i gospodarze, którzy przez waszą i waszej krewniaczki działalność obawiają się ucieczek lub buntu niewolników roboczych, a królikowie murzyńscy — utraty dochodu z handlu ludźmi, knują przeciw wam złe zamiary pod kierownictwem Tipu-Tipa. Zamiarom tym sprzyjają ostrożnie niektórzy koloniści, kupcy i agenci europejscy. Nie lekceważcie tego doniesienia.«
Makary. Nie wolno ludziom czynić dobrze.
Regina. Więc i plantatorzy murzyńscy są przeciw nam? Czy to możliwe?
Makary. Czemuż by oni mieli być szlachetniejsi od amerykańskich lub azyatyckich? Tego samego czczą boga — interes. Wszędzie jednacy.
Regina. Trzeba w tej sprawie pomówić z Galą. (Do Waniki). Idź... Co tobie? Blada jesteś... chwiejesz się?
Wanika. Nie chciałam... opierałam się, ale tak namawiali... Inni pili, więc i ja... jedną szklaneczkę... (chwieje się coraz bardziej).
Regina (poważnie). Kto ci dał wódki?
Wanika (bełkocze uśmiechnięta.) Niemcy przywieźli beczkę... Ten pan, co go prowadzili, kazał ją rozczęstować między naszych ludzi... I mnie... (Siada przymykając oczy). Tu jadą... Powiedzieli, że i panią zaproszą... Ha, ha, ha. (Kładzie się).
Regina. Cywilizacya odbywa wjazd tryumfalny na beczce z wódką! Achtman przed naszym domem szynk założy. To wolno! (Wpada Gala).


SCENA IX.
Ciż i Gala.

Regina. I cóż panie?...
Gala. Nie spodziewałem się. Bądźcie zdrowi! Nie wrócę bez pomsty!
Makary. Na kim?
Gala. Wszystko mi jedno, kto urządził tę zasadzkę. Dwaj nasi robotnicy, którzy ocaleli i przynieśli mi tę okropną nowinę, wiedzą tylko, że w lesie był ukryty liczny oddział.
Regina. O czem pan mówisz?
Gala. Czterech zarąbano, a Dżaka wzięto żywcem. Odbiorę go! (Wylatuje).
Regina. Tipu-Tip?
Makary. Grzmi coraz bliżej...


AKT III.
(Dzieje się w mieszkaniu poprzedniem).


SCENA I.
Regina i ks. Feliks.

Ks. Feliks. Nikt tego nie wymaga. Rozumiem bardzo dobrze, iż czysty strumień naszej wiary, płynąc przez bagno dzikiego pogaństwa, musi się niem mącić. Kościół też oddawna uznaje i toleruje takie przejściowe, niedoskonałe postacie katolicyzmu. Wprawdzie ojciec Makary i pani własnowolnie, nie z potrzeby zastosowania się do umysłów ciemnych, zmieniliście głoszoną murzynom naukę religii, ale i na ten racyonalizm Stolica Apostolska zezwala, chociaż go za odszczepieństwo poczytuje.
Regina. A więc wszystko jest w porządku.
Ks. Feliks. Nie wszystko. Naprzód wasza stacya misyjna powinna się uznawać katolicką.
Regina. Ona jest tylko cywilizacyjną.
Ks. Feliks. To niczego nie wyraża. Powtóre, nawróceni przez was murzyni powinni się uważać za trzodkę owczarni katolickiej.
Regina. Kiedy my właściwie nikogo nie nawracamy, ale kształcimy.
Ks. Feliks. No to przynajmniej powinniście nazywać się dziećmi Ojca świętego.
Regina. Ach, nazwijcie nas sobie dziećmi, czyjemi chcecie, aby to nas tylko do niczego i dla nikogo nie zobowiązywało.
Ks. Feliks. Pani szanowna, każdy człowiek musi swoje cele związać z celami jakiejś zbiorowej potęgi, inaczej będzie samotnym atomem, błądzącym śród światów, które go zetrą. Przez siebie i dla siebie jedynie istnieć nie możecie, musicie bodaj zewnętrznie przylgnąć do większej od was mocy. Kropla wody sama jest niczem a połączona z innemi kroplami w oceanie staje się cząstką olbrzymiej siły. Czy zaś między potęgami świata można wskazać wspanialszą, szlachetniejszą, zaszczytniejszą dla należących do niej jednostek, niż Kościół?
Regina. Księże dobrodzieju, o ile w tym przedmiocie zachodzi różnica między naszymi poglądami, to jest ona tak wielką, że spór byłby daremnym. Nie mam nic przeciwko temu, ażebyście nas zaliczyli do swoich, bo tej niewinnej przyjemności nie żałowałabym również protestantom, mahometanom lub buddystom, tylko zastrzegam: niech to nas do niczego nie obowiązuje.
Ks. Feliks. Jakto można mówić bezwzględnie: do niczego! Wielkich ofiar nikt nie żąda, ale drobnej, lekkiej...
Regina. Mianowicie?
Ks. Feliks. Zwierzchnictwo Kościoła nad waszą — że tak powiem — parafią musi przecież mieć jakiś widomy dowód jej poddaństwa, zresztą nie poddaństwa — jeśli panią ten wyraz razi — ale dobrej woli, przywiązania do Stolicy Apostolskiej...
Regina. Czy ksiądz masz już gotowy pomysł takiego dowodu, czy go dopiero szukasz?
Ks. Feliks. Owszem, mam. Według oddawna przyjętego i bardzo słusznego zwyczaju nawrócona ludność krajów pogańskich wysyła do Ojca świętego pielgrzymów, którzy mu zawożą rozmaite dary i pieniądze. Otóż byłoby wielce pożądanem, gdyby z tutejszej okolicy...
Regina. Ani ja, ani ojciec Makary nie wydobędziemy z siebie tyle odwagi i bezwstydu, ażebyśmy biedaków, którzy z obawy głodu zabijają własne dzieci i ledwie mają czem żyć, obdzierali dla powiększenia dochodów papieża, najbogatszego człowieka na ziemi.
Ks. Feliks. Pani byś bogaczem nazwała też Chrystusa, kiedy napełnił kosze rybami i chlebem dla nakarmienia licznej rzeszy. Podobnie Ojciec święty — on miliony zbiera, ale miliony karmi.
Regina. Nie słyszałam o tem.
Ks. Feliks. A któż opłaca tę sieć misyj, która ogarnia całą kulę ziemską?
Regina. Jeżeli każda tyle go kosztuje, co nasza, wydaje jedynie na takich, jak ksiądz, wizytatorów. W każdym razie posiada dla siebie samego więcej, niż wszyscy dzicy murzyni razem. On raczej mógłby ich zasilić, bo większy czują brak żywności, niż religii.
Ks. Feliks. Możesz pani skąpić swych usług, ale nie powinnaś skąpić szacunku dla papieża. Żałuję, żem tę rozmowę prowadził i nie zaczekał z nią na powrót ojca Makarego z Zanzibaru.
Regina. Wątpię, ażeby on coś innego księdzu odpowiedział, bo dostroiliśmy nasze przekonania zupełnie. Wreszcie nie odstręczam od próby. Ojciec Makary zapewne dziś przyjedzie.
Ks. Feliks. Więc państwo stanowczo nie wyślecie pielgrzymów z darami do Ojca świętego?
Regina. Nawet temu przeszkodzę i odradzę, gdyby murzyni z namowy księdza przedsięwziąć ją chcieli.
Ks. Feliks. Setki stacyj misyjnych już odwiedziłem i pierwszy raz spotykam taki opór.
Regina. To smutne.
Ks. Feliks. Namyśl się pani, bo narażasz całe wasze istnienie. Jesteście otoczeni wrogami, Towarzystwo niemieckie was nienawidzi i mimo skargi ojca Makarego, prześladować nie przestanie. Jeżeli więc niemcy dowiedzą się, że odcięliście się nawet od nas, że już nad wami nic nie czuwa, prócz waszej pychy...
Regina. Jest to osłona równie słaba, jak papieska, a przynajmniej niekosztowna.
Ks. Feliks. Obawiam się gniewu bożego na tę siedzibę grzechu. O, Panie, ukarz mnie, żem jej nie umiał oczyścić i przybytkiem chwały Twojej uczynić. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. (Wchodzi Morton).


SCENA II.
Ciż i Morton.

Morton. Na wieki wieków.
Regina. I pan bądź pozdrowiony, żeś nas odwiedził.
Morton. Wcześniej to zrobić pragnąłem. (Do ks. Feliksa). Dzień dobry. Nie uciekaj że ksiądz, przecie obu nam gościnności pani wystarczy.
Ks. Feliks. Dla mnie tu już niema miejsca, pan je może dla siebie znajdziesz. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. (Wychodzi).


SCENA III.
Regina i Morton.

Regina. Chyba papież, bo o nim głównie pamięta.
Morton. Czemuż to jezuita odszedł jak wyżęty?
Regina. Wyobraź pan sobie, żąda od nas, ażebyśmy nakłonili murzynów do zebrania składek dla papieża i urządzenia mu pielgrzymki.
Morton. Widocznie jakąś skrzynkę ubóstwa w Watykanie trzeba dopełnić.
Regina. Serdecznie panu dziękuję za list ostrzegający. Tegoż samego dnia smutny wypadek przekonał nas, że nie jesteśmy dość bezpieczni.
Morton. Dżak został porwany przez ludzi Tipu-Tipa.
Regina. Czy rzeczywiście byli to jego ludzie?
Morton. Niestety, wiem o tem z pewnego źródła.
Regina. Gala puścił się ze swym oddziałem w pogoń i przepadł bez śladu. Oswobodzona przez niego dawniej dziewczyna, która go ubóstwia i tajemnie kocha, wyszła przed kilku dniami z zamiarem odszukania...
Morton. Bądź pani na to przygotowaną, że wszyscy troje, jeśli żyją, spotkają się u Tipu-Tipa.
Regina. Ach, gdyby grób miał usta, nie przemawiałby zimniej i straszniej od pana. Chyba pan lekceważysz i życie tych nieszczęśliwych i mój spokój...
Morton. Nie pani, tylko znam położenie i pragnę was ocalić. Piętnaście lat przebywania w Afryce nauczyło mnie rozumieć jej stosunki i obliczać możliwości. Skutkiem tego dawno już pozbyłem się tych złudzeń, które pani gęstym obłokiem przesłaniają rzeczywistość. Wierz mi pani, kto tu przybywa z poetycznemi rojeniami, kto chce działać z wzrokiem utkwionym w wielkie cele cywilizacyi, ten co najwyżej zdoła zmarnować własne życie. Wy oboje, a zwłaszcza pani zapatrzywszy się w podniosłe ideały, nie widzisz wcale, co się naokoło dzieje. Murzynów uważasz pani za baranów, a europejczyków — za zdzierców ich wełny. A tymczasem jedni i drudzy są czemś gorszem.
Regina. Co do drugich nie mam złudzeń.
Morton. Gdzie tam! Sądzisz pani, że pierwsi są przewrotni, ale nie przypuszczasz, że są głupi i przez to bardzo niebezpieczni. Na wybrzeża Afryki od lat paru zlatują się przedsiębiorcy wszystkich prawie państw europejskich, którzy mniemają, że potrzebują wytarzać się w tutejszych skarbach, jak jeże w jabłkach, a łupy same na kolce im nalezą. Przekonawszy się o swej omyłce i trudnościach walki, zaczynają pokonywać współzawodników jątrzeniem instynktów ludności czarnej przeciw białej. Dziki człowiek, jak dziki zwierz: podda się woli pogromcy, będzie mu ulegał, przez kije skakał, dopóki raz go nie zadrapie i krwi nie zobaczy. Wtedy rzuca się, rozszarpuje i zagryza. Najświeżsi i najchciwsi koloniści niemieccy budzą nieopatrznie i spuszczają z uwięzi ten drzemiący orkan; jeżeli on rozszaleje się, ich również zgładzi, zwłaszcza że zaskoczy nieprzygotowanych i że ma istotne powody do wywarcia na nich swej wściekłości. Bo to są pogromcy najbrutalniejsi.
Regina. A niech ich zwieje! Myśmy od nich się odczepili, nas więc za sobą nie pociągną.
Morton. Przepraszam, ale rozumujesz pani jak konwalia rosnąca pod lasem, po którym ma przejść trąba powietrzna i wyłamać drzewa. A przytem, jak się pani zdaje: kto ostatecznie rozkiełzna tę burzę i ujmie w swe ręce jej wodze? Handlarz niewolników, najpotężniejsza siła w Afryce, u nas Tipu-Tip.
Regina. Czemuż go osadnicy europejscy niezgnębią, nie wypędzą, nie...
Morton. Bo on jest tylko jednym kręgiem olbrzymiego węża, bo go się boją, bo (ciszej) mają z nim lub innymi handlarzami niewolników tajemne układy.
Regina. I wy? I anglicy?
Morton. Wolno mi tylko odpowiedzieć pani ogólnie, że i my... jesteśmy... przez nasze interesy... poniekąd skrępowani.
Regina. O, ziemio, jakże ty podłością cywilizowaną obrosłaś! Panie Morton, przecie chyba przywiodła cię tu życzliwość dla nas. Co mamy robić?
Morton. Kiedy tu osiedlaliście się, radziłem nie drażnić Tipu-Tipa.
Regina. A teraz?
Morton. Gdzie ojciec Makary?
Regina. Wyjechał do Zanzibaru ze skargą na tutejsze Towarzystwo niemieckie, które rozpaja wódką i buntuje naszych murzynów.
Morton. A teraz radzę państwu, jak tylko ojciec Makary wróci, porzucić wszystko, siąść na mój okręt i uciec dokądkolwiek, gdzie są warunki większego bezpieczeństwa i pomyślniejszej działalności. Z tą radą przybyłem.
Regina. Musiałabym uwierzyć w nieomylność pańską i wszystkie jej proroctwa, ażeby opuścić to, co stworzyłam i ukochałam. Po za tą osadą, szkołą, lecznicą, pracą dla dobra tych czarnych barbarzyńców nie mam innego celu, nie miałabym czem zapełnić życia i znieczulić serca na ból strasznych wspomnień.
Morton. Przeniesiesz pani tylko swój cel w inne miejsce.
Regina. Nie, nie!
Morton. Winienem pani wytłomaczyć moje natręctwo. My, anglicy podlegamy bardzo niewielu przymusom i dlatego nakładamy sobie dobrowolnie rozmaite obowiązki, jak gdyby dogadzając popędom, odziedziczonym po przodkach, mniej niż my swobodnych. Jeśli nam brak osób bliższych, zwracamy się do dalszych. Na całem wschodniem wybrzeżu Afryki niema ani jednego tak czcigodnego apostoła angielskiego, jak ojciec Makary, ani jednej tak szlachetnej i rozumnej angielki, jak pani. Pochodzicie z narodu, który lubię, spadliście tu, jak dwie zbłąkane gwiazdy po to tylko, aby ludziom jaśnieć, nikt was nie broni, a wszyscy nienawidzą; jesteście parą sierot i tułaczów... Oto powody, które mi każą być waszym przyjacielem. Mój ojciec i poprzednik na Madagaskarze z długoletnim uporem i znacznym kosztem kształcił w Londynie murzyna, którego chciał zrobić znakomitym inżynierem a który ucywilizował się tyle, ile pawian w licznie odwiedzanym ogrodzie zoologicznym. Mnie opanowała słabość dla was.
Regina (podając mu rękę). Szczera życzliwość pańska rozrzewnia mnie; ale czy ona nie powiększa panu naszego niebezpieczeństwa?
Morton. Ono jest groźniejsze i bliższe, niż sądzą nawet ci, którzy go oczekują. Moja szczerość w ostrzeżeniu was musi się zatrzymać na tym punkcie, w którym dotknęłaby tajemnic mojego urzędu. Jeśli tedy robię wrażenie człowieka życzliwego, to zawierz mi pani, że nie przyjechałem tu z Madagaskaru dla lekkomyślnego nastraszenia was przywidzeniem. (Wsuwa się Wanika).


SCENA IV.
Ciż i Wanika.

Regina. Wanika! Ach, jakże zbiedzona, wynędzniała! Nieroztropne dziecko!... Nie słuchałaś mnie... Po co było narażać się daremnie na trudy! Naturalnie o Gali nic nie wiesz...
Wanika (słabym głosem). Oddział jego wybity do szczętu.
Regina. Przez kogo?
Wanika. Przez Tipu-Tipa.
Regina. Kto ci mówił?
Wanika. Widziałam zdala kości. Nie mogłam się zbliżyć, bo je dogryzają hyeny i szakale.
Regina. Gdzie?
Wanika. O pięć mil stąd. Wyszedłszy, udałam się prosto ku lasowi, w stronę, w którą pan Gala pojechał. Po drodze ludzie opowiadali mi, że spotykali go pędzącego ku północy, a przedtem jakąś bandę, uciekającą z człowiekiem przywiązanym do dwu koni. Ale wreszcie straciłam wszelki ślad, nikt nie umiał mi dać wskazówki. Szłam jednak ciągle. Ażeby się zabezpieczyć od handlarzów i gwałcicieli, wzięłam z apteki pani kilka plastrów, naciągających bąble, i przykładałam sobie na piersiach i nogach. Ile razy więc wpadłam w niegodziwe ręce, pokazywałam rany i przekonywałam, że cierpię na bardzo zaraźliwą chorobę. Natychmiast mnie puszczano. Wreszcie przyczepiłam się do jakiegoś wędrownego czarodzieja, który szedł również na północ i obiecał mnie wyleczyć. On to wywiedział się o losie naszej drużyny i zaprowadził mnie na miejsce, gdzie poległa. Podobno Dżaka Tipu-Tip wypytywał o coś, włożywszy mu stopy w ognisko, a potem kazał powiesić. Kruki go prędko objadły.
Regina (w pognębieniu). Nad nami już krążą...
Morton. Gala także zabity?
Wanika. Ludzie mówili, że mu Tipu-Tip własną ręką wypalił na plecach swoje nazwisko i odesłał go do domu, ażeby ten znak państwu pokazał. Myślałam, że tu jest.
Morton. To źle, kiedy rozbójnik tak zuchwały.
Wanika. Oj, źle panie. Ze wszystkich stron ciągną tu gromady murzynów, którzy grożą, że wszystkich białych wymiotą do morza.
Morton (do Reginy). Czy pani słyszysz? Na wątpliwości już czasu tracić nie można. Wracam do mojego statku, który was oczekiwać będzie. Pani Regino, bądź rozumną. Ci dzicy, którzy was zaleją, wiele ucierpieli od białych, więc będą mściwi dla wszystkich, nawet dla swych dobroczyńców.
Regina (j. w.). Jeśli ojciec Makary się zgodzi... Do widzenia.
Morton. Przecie nie ten złamany starzec twoim, ale ty pani powinnaś być jego przewodniczką (wychodzi)


SCENA V.
Regina i Wanika.

Regina (chodzi w zamyśleniu). Opuścić to miejsce, gdzie on niezapomniany zmartwychwstał w myślach i marzeniach moich, gdzie duch jego rozpłynął się w moim, gdzie serce już tylko płakało cichemi łzami żalu, uciec — dokąd, po co?
Wanika. Pozwoliłabym sobie wyłupić jedno oko, aby drugiem go zobaczyć, zaklinować jedno ucho, aby drugiem go usłyszeć! Bodaj mnie ogarnęła najzjadliwsza zaraza a wiatr włóczył po wszystkich drogach, któremi chodzi Tipu-Tip.
Regina. Mogę stracić życie? Jeśli ono ma być tylko ogromną boleścią wtłoczoną w drobinę czasu, z uśmiechem rzucę się w objęcia śmierci.
Wanika. Skoro go wypuścił, to zabić nie chce.
Regina. Tak, rojenia ludzkie — to lotna, łatwo rozprężająca się para, którą wyobraźnia rozpościera po szerokiej przestrzeni świata i obrzuca blaskami jego świateł, a którą rzeczywistość oziębia i sprowadza do kilku szarych, cierpkich kropel. O czem ja marzyłam a co mi los przyznał!
Wanika. Może gdzie leży chory... sam, jedynie pod opieką krzaka...
Regina. Kiedy chciałam żyć samotna, wyklęto mnie; kiedy chciałam być sprawiedliwą wagą pracy ludzkiej — unieszczęśliwiono mnie; kiedy chciałam tu spędzać z umysłów noc barbarzyństwa, z serc dzikość pożądań a z życia nędzę i krzywdy — skazano mnie na zagładę. Czy ród ludzki jest rzeczywiście tak nikczemny, czy tylko jego nikczemność tak śmiałą, a uczciwość bojaźliwą?... (Do Waniki). I ty nie masz swojej wiosny, biedne dziecko! Nie myśl, bo każda myśl dziurawi duszę, przez którą potem szczęście przelata jak woda przez sito.
Wanika. Czy też pan Gala żyje? (Wchodzi Makary).


SCENA VI.
Regina, Wanika i Makary.

Makary (za sceną). Zaraz, zaraz, poczekaj (wchodzi). Jak się masz, drogie dziecko? (Całuje Reginę).
Regina. Dobrze, mój ojcze.
Makary. Spotkałem księdza Feliksa, któremu powiedziałem, że jeśli nie chciał wziąć od ciebie rozumu, to więcej nic nie dostanie nawet dla papieża.
Regina. Cóż konsul niemiecki?
Makary Bardzo grzeczny, obiecał przypiłować kły Towarzystwu, prosił tylko, ażebyśmy nie buntowali krajowców przeciwko niemcom, a prosił tak usilnie, jak gdyby lękał się o swych rodaków. Ma zresztą powód być dla nas grzecznym a o swoich niespokojnym. Mówiono mi, że murzyni, oburzeni na zamknięcie brzegów strażą celną, odgrażają się niemcom napaścią i chcą ich wygnać.
Regina. Podobno nietylko ich, ale wszystkich europejczyków.
Makary. Czy to byłoby dziwnem? Wszyscy dmuchali w ten komin, myśląc, że tylko innych osypią sadze a sami się uczernili. Przekłuli buntowi dziurki, a on sobie rozedrze czeluść. Znana historya!
Regina. Ale ten wylew może i nas unieść, zwłaszcza że już nam porwał...
Makary. Nie, my śród tych fal stać będziemy jak latarnia morska, bośmy tylko świecili i wskazywali drogę.
Regina. Nasz Aureli również był dobroczyńcą robotników, a jednakże go spalili.
Makary. Reginiu moja, przesunęłaś mi przed oczami ten święty cień ze straszną wróżbą. Zdaje mi się, że tu stoi, że patrzy na nas smutnie, że ku nam wyciąga ręce.. Czyżby nadeszła chwila, w której mają się połączyć dusze nasze? Ha, nie zapłaczę (milczy). Nie, my jeszcze zostaniemy... Murzyni nas lubią, szanują a mnie jak dzieci stracha się boją i uważają za czarodzieja. Snują się w okolicy gromadki, ale nie zdradzają złych zamiarów.
Regina. Był u mnie przed chwilą Morton, który umyślnie przyjechał, ażeby nas ostrzedz i z sobą zabrać.
Makary. Dobry to człowiek, ale prawdziwy funt sterling angielski: rzetelnej próby, tyle zawiera złota, ile wyraża, oddaje się jednak tylko w zamianie za równą wartość. Chce nas pozyskać, bo anglicy w Madagaskarze wpływ stracili. Zresztą, dobry aniele, jeżeli się obawiasz, jedźmy; twoja wola jest zegarem, moja — jej skazówką.
Regina. O, nie, tego miejsca, a nadewszystko tych naszych ludzi porzucić niepodobna, dopóki nie będziemy istotnie zmuszeni. A jeżeli ci sami murzyni, przy których dobru stanęliśmy na czatach, jak ojciec z matką przy dzieciach, zdradzą nas, nie będziemy już chyba w rodzie człowieczym szukali celów dla życia i uciekali przed śmiercią. Pójdziemy bez oporu za siłą, która nas pcha tam, gdzie poszli nasi ukochani. Niech więc nas rozgniecie koło świata jak dwa drobne kamyki, które mu przeszkadzały gładko toczyć się po swej kolei. Prawda, ojcze?
Makary. Dusza moja jak mogiła pozieleniała i zakwitła pragnieniami pod twojem tchnieniem i światłem. Chwilami zapominałem, że w niej noszę grób z dwojgiem dzieci. Ale gdy mi go teraz otworzyłaś, gotów jestem do nich odejść. Bo czemże ja jestem, gdy przestanę być apostołem? Starą łzawnicą, którą niech rozbije, kto chce. Jedynie ciebie byłoby mi żal zostawić i za sobą pociągnąć.
Regina. Ojczulku, my albo istnieć będziemy razem, albo — nie. Tyle lat życia mojego, ile twojego. Oparliśmy się o siebie jak dwa padające drzewa: gdy jedno runie, drugie za nim runąć musi.
Makary. Oj, nie, młodość nie może tak ściśle wiązać się ze starością. Ty jeszcze...
Regina. Ja jeszcze, dłużej niż ty ojcze, mogłabym chodzić po tej ziemi, gapić się na jej widoki, oddychać jej powietrzem, zjadać jej płody, dążyć robaczymi ruchami jej mrowisk do robaczych celów — wiem o tem. Ale to mnie nie zachwyca i nie nęci.

Makary. Dlaczego my tak rozmawiamy, jak gdybyśmy stali przed toporem, który jedną lub dwie głowy odetnie? Przecie, Reginiu kochana, nikt jeszcze na śmierć naszą nie dzwoni. Co los o nas postanowił, niech sobie wykona, a my tymczasem załatwmy rachunki z dniem dzisiejszym, skoro on do nas należy. Jakiś biedak, który przywędrował z daleka, chce czegoś ode mnie. Trzeba go wysłuchać... (Idzie do drzwi i otwiera je). No chodź, bracie. (Wchodzi murzyn).

SCENA VII.
Ciż i Murzyn.

Makary (do murzyna, który klęka i uderza czołem o ziemię). Jesteś człowiekiem — wstań (murzyn wstaje). Czego żądasz?
Murzyn. Ażebyś panie był tak miłosiernym, jak źródło pustynne, jak drzewo owocowe, jak krzak cienisty, jak lekarz dobry...
Makary. Cóż ja mam ci zrobić?
Murzyn. To, czego nie zrobi wielka góra, która nie nachyli swego szczytu, ażeby na niego weszło słabe jagnię, ani wielka droga, która nie skurczy się, ażeby znużonemu wędrowcowi oszczędzić trudu...
Makary. Jeżeli potrzeba twoja jest pilną, to mowa powinna być prędką. O co ci chodzi?
Murzyn. Choroba obżera dziecko moje, dziecko jedyne. Już mu ogryzła skórę, teraz odrywa ciało od kości...
Makary. Przywieź je do naszej lecznicy.
Murzyn. Daleko mieszkam, dłużej stąd iść muszę do domu, niż słońce przez dzień po niebie.
Makary. Więc cóż ci poradzić mogę?
Murzyn. Bóg tyle wam dał ze swojej władzy, że możecie dokonać cudu i uratować dziecko moje.
Makary. A to w jaki sposób?
Murzyn. Zjedz panie jeden z tych daktylów (pokazuje dwa daktyle na gałązce).
Makary. Po co? Skąd ci taka dziwna myśl przyszła?
Murzyn. U nas zdawien dawna przechowuje się wiara że człowieka umierającego uzdrowi tylko święty, którego Bóg sobie upodobał i który zje jeden z dwu zrośniętych daktylów a drugi odda na lekarstwo choremu.
Makary. Jest to, mój bracie bezrozumny przesąd, w którym ja cię utwierdzać nie mogę.
Murzyn. Nie bajka to panie, sam widziałem cud taki.
Makary. Nie cud, ale przypadek.
Murzyn (błagalnie). Niech i mnie on się zdarzy.
Makary. Zwróć się do czarodzieja, który go sprowadził.
Murzyn. Już nie żyje, a gdyby nawet żył, Bóg by mu odebrał tę moc, bo tobie panie dał większą. Teraz tyś jego wybraniec, przez ciebie on objawia się i działa.
Makary. Jestem człowiek podobny tobie, żadnej nadprzyrodzonej siły nie posiadam.
Murzyn. Tak mówisz panie, bo mi skąpisz litości, bom na nią w oczach twoich nie zasłużył, bom proch, który się przylepił do twojej podeszwy. Ha, niech się spełni wola twoja: już do domu nie wrócę, na dziecko nie spojrzę; przecież jakieś drzewo zmiłuje się nade mną i da mi gałąź, na której zawisnę i uduszę boleść.
Makary. Ustępuję twojej rozpaczy, nie zabobonowi; daktyl zjem, ale upewniam cię, że to dziecku wcale nie pomoże. Który?
Murzyn (podając daktyle drżącą ręką). Którykolwiek.
Makary (odłamuje daktyl i zjada). A opowiedz ludziom, że cię uprzedziłem o niedorzeczności tej wiary.
Murzyn (padając mu do nóg). Dziękuję ci, panie dobry.
Regina. Jacyż oni są nieszczęśliwi w swej ciemnocie!
Wanika (do murzyna). Wy skąd?
Murzyn (zmieszany). Z Nepalu.
Wanika. A gdzie Tipu-Tip?
Murzyn. Niech przyrośnie do ziemi, niech mu przez ślepie węże do czaszki wlezą i gniazdo sobie w niej uścielą. Wam on nawet paznokci nie przyłamie, bo czarodziejskiej potęgi ojca Makarego się boi, ale nas kosi, jak trawę... Wdzięczny niewolnik stopy wasze całuje. (Wychodzi).
Wanika. On nie z Nepalu, bo ma zęby spiłowane podobnie do mojego plemienia. A u nas o wierzeniu w daktyle nie słyszałam. Czy nie szpieg? Muszę go jeszcze wybadać? (Oddala się).


SCENA VIII.
Makary i Regina.

Makary. Szczerość udać najtrudniej... Wanika majaczy.
Regina. Ma ona powód być podejrzliwą. Dziś wróciła z dalekiej wycieczki w okolicę dla wywiedzenia się o Dżaku i Gali.
Makary. No i cóż — głucho?
Regina. Żadnej pewnej wiadomości dotąd niema, chociaż zdaje się, że...
Makary. Nie kryj Reginiu, podziel się ze mną nawet pogłoską.
Regina. Zdaje się, że Dżaka już nie odzyskamy.
Makary. Zabity, czy sprzedany w niewolę?
Regina. Prawdopodobnie sprzedany.
Makary. To go odnajdę i wykupię. Widocznie już nie mogę odbywać dłuższych podróży, bo czuję zawrót głowy i mdłości... Na dworze skwar łazienny. Wyprażyłem się okropnie (siada). Och! A o Gali nie złapała Wanika jakiej wieści?
Regina. Snują ludzie różne plotki, ale z domysłów.
Makary. Czyżby i on wpadł w potrzask zbója? Zawsze z nim szczęśliwie walczył, roztropny... Co mnie się stało? Tak, starość karze bólami za nadużywanie jej wątłych sił... Pójdę do swego pokoju, położę się, odpocznę... (Wstaje i zatacza się, Regina go podtrzymuje). O, zniedołężniałem... tak nagle...
Regina. Ja ojca odprowadzę.
Makary. Chyba zaniesiesz, bo nogi mi zmiękły... Usiądę... Cóż to znowu... Ziemia z pod nóg ucieka... (Siada). Jakaś ciężka choroba zapowiada mi swoje uściski... Tylko niech będą mocne... Od rana czułem się zupełnie zdrów... W gardle ślina schnie jak w piecu... Daj mi wody (Regina nalewa szklankę wody i podaje mu). Nie mogę... mdło, obrzydle mdło... (Krztusi się). Prawie nic nie jadłem, oprócz pomarańczy... i tego daktyla. Jakże dławi...
Regina. Gdzie ojca głównie boli?
Makary. W całem wnętrzu... Doznaję takiego wrażenia, jak gdybym był... otruty.
Regina (z krzykiem) Otruty?
Makary. Złudzenie — przecie nie ten daktyl...
Regina. Aaach!
Makary. Co ty mówisz?
Regina. Naturalnie daktyl tego... poczciwego człowieka zaszkodzić nie mógł. To chwilowa przypadłość, na którą znajdę lekarstwo w mojej apteczce. (Odchodzi do szafy).
Makary (coraz bardziej słabnącym głosem). Reginiu... Ja chyba... umieram... Ściska... kłuje... szarpie... Reginiu?
Regina. Co, ojcze?
Makary. I ty wierzysz, że dusze są nieśmiertelne?
Regina. Wierzę.
Makary. Więc ja gdzieś w przestrzeni spotkam mojego Aurelego i Cecylię, nigdy z nimi się już nie rozłączę. Prawda? Jak to lekko umierać z tą wiarą...
Regina. Nie, ojcze, ty tylko jesteś znużony, zasypiasz, potrzebujesz odpoczynku...
Makary. Potrzebuję... długiego... Czuję, że śmierć przecina już ostatnie nici życia... Widzę ich, z wysoka lecą ku mnie dwa białe anioły... już są niedaleko... już słyszę szum ich skrzydeł... już są... pieszczą mnie. Dzieci drogie, moje, moje!... Nikt mi ich nie odbierze, ani ziemia, ani ogień, ani źli ludzie... Zaraz odlecę z wami... Ale Regina? Aureli... Regina? Nie unoście mnie, bo ona sama została. Aureli... Regina, Regina!
Regina. Ojcze, jestem przy tobie... oprzej głowę na mojem ręku... zaśnij kochany...
Makary. Jesteś — a oni? Dzieci moje... Są... są... Jesteśmy wszyscy razem... Ach! (umiera).
Regina. Skonał! Ci, którym szlachetnie służyłeś, otruli cię, a tych, których kochałeś nie spotkasz. Przebacz mi czcigodny męczenniku to kłamstwo, którem ci ulżyłam rozstanie ze światem. Opuściłeś go bez przekleństwa i poszedłeś w wieczność bez rozpaczy. Niech tylko ja umrę, patrząc w potworne oblicze prawdy... (Wchodzi Wanika).


SCENA IX.
Regina i Wanika.

Wanika. Ten człowiek jest łotrem... Śmiał się i uciekł. Kiedy go dogoniłam i jeszcze pytałam o Tipu-Tipa, powiedział mi: »Dopóki ojciec Makary żyje, żaden murzyn nie odważy się napaść waszego domu z obawy przed zemstą czarownika.« Nie wiem, jaką on miał myśl, ale niedobrą, bo mu dyabeł przez oczy rogi wytykał.
Regina. Ojciec Makary już nie żyje, ten murzyn go otruł.
Wanika. O, morze, wylej się na ziemię i zatop zbrodniarza! (Zbliża się do Makarego, klęka i całuje go w rękę). A gdzież Bóg był, że cię nie ostrzegł? Ojcze, do kogoż my teraz przytulimy się, kiedy ty od nas odszedłeś? Do pani naszej, jeśli nami wszystkimi za śmierć twoją nie pogardzi.
Regina (która z twarzą rękami zakrytą stała zamyślona). Waniko... idź do lecznicy i powiedz chorym, którzy mogą wstać, ażeby z niej wyszli; osłabionych niech ludzie nasi wyniosą na pole.
Wanika. Wyjeżdżamy stąd? Ale czy nas w drodze nie napadną gromady murzynów, które naokoło czernią się jak chmury?
Regina. Idź, tylko wprzódy uściśnij się ze mną. (Zarzuca jej ręce na szyję i całuje). Bądź zdrowa. Jeżeli Galę odnajdziesz, powiedz mu ode mnie, że powinien cię kochać.
Wanika. Pani mnie zostawi?
Regina. Nie, ale idź, moja przyjaciółko i dopilnuj, ażeby tak zrobiono, jak mówiłam.

Wanika (wybiega z płaczem). Co to się dzieje?! Boże, gdzie ty jesteś?

SCENA X.
Regina, później Gala.

Regina. Jedna zła wola posiada moc odebrania życia bohaterowi, którego imię powinno być powtarzane ze czcią w dziękczynnym pacierzu ludzi; jedna kropla trucizny może pokonać największe siły — ducha. Taką jest wspaniała prawidłowość świata — a to jego dowód! Natura nie pozostawiła trupom świadomości, ażeby z łona ziemi nie wybuchał głośny chór ich śmiechu, któryby zagłuszył wszystkie pragnienia życia. Trupy milczą i swym pozornym smutkiem zachęcają ludzi do walki o byt. Zagryzaj się i zażeraj rodzie człowieczy, dzikszy i głodniejszy od zwierząt, już my ci przeszkadzać nie będziemy. Ojcze Makary spieszę za tobą. Gdybyś mógł otworzyć oczy i nie widzieć tej ohydy, przed którą je zamknąłeś, pragnęłabym, ażebyś zobaczył, z jakiem zadowoleniem ja na nią patrzeć przestaję. Na karm tym smoczym paszczom, które się w około nas rozwarły, nie zostawię nawet ciał naszych, rozwieję je w dym, który błąkając się po przestrzeni, spotka może gdzieś w niej i miłością przyciągnie lotne szczątki twojego kochanego syna a mojego męża. (Wchodzi Gala).


SCENA XI.
Regina i Gala.

Gala. Pani, czy to echo prawdy obiega usta tłumu, zgromadzonego przed domem? Ojciec Makary otruty?
Regina. Tak.
Gala. A ja bezsilny, napiętnowany nędzarz, ani zemsty, ani obrony dać pani nie mogę. Platatorowie rozpuścili swoich niewolników na grabież, wodzowie prowadzą swe plemiona przeciw białym, Tipu–Tip i inni handlarze przywodzą rozjuszonym hordom, całe to bagno wylewa się tu, a nie przebaczy nikomu. Pani, to Europa swoją obłudną i samolubną cywilizacyą zerwała tamy barbarzyństwa. Ratuj się pani na jakikolwiek okręt, zdążymy jeszcze uciec!...
Regina. Przy brzegu czeka nas na swym statku konsul angielski z Madagaskaru, Morton. Weź pan Wanikę, schrońcie się z nią do niego i podziękujcie mu za dobre chęci. Ja jestem bezpieczna, za chwilę uwiadomię was o miejscu mojego pobytu.
Gala. Pani, tu nie można być bezpiecznym.
Regina. Nie lękaj się pan — ja będę. Daj mi rękę (ściska ją) i nie trać czasu.
Gala. Nie rozumiem.
Regina. Zrozumiesz, tylko nie ociągaj się. (Do odchodzącego Gali). Panie Galo, kochaj Wanikę, ona twej miłości godna! (Gala wychodzi).


SCENA XII.
Regina sama.

Regina (idzie do drzwi i zamyka je). Więc jestem już po za światem, po za knieją człowieczą!... Ha, jak lekko, nic nie boli! (Oblewa ścianę naftą i podpala ją). Obiegnij płomieniu te ściany i sklep nad nami grób Aurelego. (Wyjmuje z szafy flaszeczkę). Takie krople ściekają z życia w kielich na ostatni toast marzycielom. (Pije. Za sceną słychać gwar i krzyki). Szalej dziczyzno, znieprawiona i rozpojona przez cywilizacyę, już ja na twoje wycia ogłuchnę. (Ponowne krzyki). Ojcze, ty drgnąłeś, że na moich ustach zastygnie złorzeczenie? (Opada przy Makarym). Drogi przyjacielu, ja nie umieram w zwątpieniu zupełnem, to nie było całkowite kłamstwo, którem cię uśpiłam. Nie tak, jak sądziłeś i pragnąłeś, ale i ja wierzę w nieśmiertelność dusz. Jeżeli najdrobniejszy atom nie ginie w naturze, choć się od swych związków odrywa i wyzwala, to również ludzkie myśli i uczucia, chociaż bezimienne i z innemi spojone, pozostają na wieki w duchu świata. Co z dusz naszych wyszło, to trwać będzie. Gala, Wanika, ci wszyscy, po których rozpostarł się nasz wpływ dobroczynny, przedłużą życie nasze za grobem i podadzą jego nić pokoleniom następnym. Ojcze... ja nie kłamałam... Biegnijcie myśli moje w czas daleki i rodźcie nowe... Odlatują... Ojcze!... Aureli!... Jesteśmy już tylko powietrzem świata... przestajemy istnieć a istniejemy... Aureli... Ojcze Makary...

Głosy (za sceną). Dom podpalony!... Niech żyje Tipu-Tip!

SCENA XIII.
Tipu–Tip.

Tipu-Tip (staje w wyłamanych drzwiach, a za nim tłum murzynów). Ha, ha, ha!

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Świętochowski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — radość.
  2. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — pierwotnych.
  3. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — powinno być sprawy.
  4. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — sprawie
  5. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — szeroko
  6. Przypis własny Wikiźródeł błąd w duku — powinno być Wydmuchalski
  7. Przypis własny Wikiźródeł błąd w duku — powinno być publiczna
  8. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — terminu
  9. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — bronienia
  10. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — Najlepszym
  11. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — francuskiego
  12. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — Feliks
  13. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — opiekę