Ojciec zadżumionych
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ojciec zadżumionych |
Podtytuł | W El-Arish |
Pochodzenie | Dzieła Juliusza Słowackiego tom III |
Redaktor | Henryk Biegeleisen |
Wydawca | Księgarnia Polska |
Data wyd. | 1894 |
Druk | Drukarnia i litografia Pillera i Spółki |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
OJCIEC ZADŻUMIONYCH. W EL-ARISH.
|
Dla objaśnienia następnego poematu potrzeba mi nieodbicie powiedziéć kilka słów o kwarantannie na pustyni między Egiptem a Palestyną blisko miasteczka El-Arish. Wymysłem to jest dziwnym Mohameda Ali, że między dwóma swojemi państwami, zaznaczył myślą na błędnym piasku granicę, i pod karą miecza zmusił wolne beduiny rozbijać w tém miejscu namioty i żyć przez dni kilkanaście pod dozorem straży i doktora; inaczéj zaś z Egiptu do Syryi dostać się nie mogą. Podróżując na wielbłądzie musiałem podobnemu uledz losowi. Po ośmiu dniach drogi przybyłem z Kairu na smutną dolinę piaszczystą, abym na niéj przez dni dwanaście zamięszkał. Z razu pojąć nie mogłem, jak miejsce puste, bez żadnego domu, błędnym piaskiem zawiane, mogło prawu ludzkiemu podlegać; ale miecz Baszy zdawał się wisieć w błękitném niebie, nad głową moich przewodników Arabów, bo przybywszy na dolinę kwarantanny, kazali zaraz uklęknąć wielbłądom, a w twarzach ich czarnych widać było głębokie poddanie się ludzi wolnych pod prawo strasznego człowieka. Przybył Doktor z miasteczka El-Arish, pierwsze to było miasteczko które od wyjazdu z Kairu obaczyłem z daleka, a doktor pierwszym napotkanym człowiekiem. Pan Steble, tak się nazywał ów lekarz, emigrant włoski, ożeniony świeżo z panną Malagamba, sławną pięknością na Wschodzie, o któréj Lamartine z takiém uniesieniem rospowiada; starał się natychmiast mój pobyt pod otwartém niebem jak najwygodniejszym uczynić; wydał ze składu kilka namiotów dla naszéj podróżnéj gromadki; a jak się późniéj dowiedziałem, rączki jego żony, grzęzły w białéj i srebrnéj mące, aby mi na chlebie Europejskim nie zabrakło. Rozłożywszy się pod namiotem przywykać zacząłem do smutnego widoku, który mnie otaczał. Opodal nieco rzeczka sucha prawie aż do dna, przerzynała piasku dolinę, i szła do morza, za nią szara wstęga palmowych lasów; od północy błękitna szarfa morza śródziemnego roztrącała się o piasek i smutnym gwarem fal napełniała ciche nad pustynią powietrze; nad morzem zaś, na piramidalnéj piasku mogile błyszczał białą kopułą mały grobowiec Szecha, straszny, albowiem tam w jego lochach składano umarłych z dżumy; a zaś architektura jego i żółtawa białość nadawały mu pozór kościotrupa. Z innych stron wzgórza piaskowe i na nich straży namioty, i patrzący na kwarantannę strażnicy w jaskrawych orjentalnych ubiorach; w środku zaś doliny niby stożec piaskowy z którego muezin obwoływał donośnym głosem wielkość Boga rano, wieczorem i w nocy. Wszystkie te obrazy czytelnik drugi raz odbite znajdzie w następującéj powieści; a pokażą się mu we właściwszém świetle, albowiem je zobaczy przez łzy ludzkie. Co do mnie, przywykać zacząłem do mego namiotu i podobałem sobie w ciszy piaskowego stepu i w szumie morza, do którego brzegów pozwalano mi chodzić wziąwszy z sobą jednego z kwarantanny strażników. W wigiliją Bożego Narodzenia (1836 r.) kiedy z téj spokojnéj pustyni myśli moje odbiegły aż do dalekiéj ojczyzny mojéj, i ku owym dniom które dawniéj spędzałem na ucztach w gronie rodzinném: okropna burza, przewiewana wichrem z morza czerwonego na śródziemne, gruchnęła w nocy i polała się deszczem piorunów na mój namiot oddalony od ludzi. W smutne i zamyślone o kraju serce, zaczęło wchodzić powoli przerażenie... Szeleszczący od wichrów i deszczu namiot chwiał się nademną, i zaczerwieniony od piorunów wydawał się ognistym i strzegącym łoża bezsennego cherubinem... Wicher mi zgasił światło, a wilgotny knot na nowo zapalić się nie chciał. Próżne tu byłyby opisy; albowiem wielkością Biblijną nacechowana była ta burza w pustyni — Anhelli myślał że już przyszedł wicher który go z ziemi zwieje i zaniesie w krainę cichą — przeszła jednak ta bezsenna noc zgrozy, a gdy nad rankiem wyszedłem z namiotu, chmury żelazne okrywały niebo i drobny deszczyk zasmucał powietrze. Ale nie tu był koniec przestrachów; krzyk Arabów uwiadomił mnie o nowém niebespieczeństwie: owa rzeczka, gdzie wczora zaledwo nitka wody sączyła się po piaskowém korycie, nabrzmiała nocną ulewą, i srebrnemi płetwami prosto biegła roztoczyć się po dolinie, na któréj stały nasze namioty; zaledwo kilka chwil czasu zostawało do ratunku, unieśliśmy za pomocą Arabów namioty nasze na najbliższe wzgórze piaskowe a zaraz po nas, przyszła woda napełnić owe kręgi piaskowe, które jako ślady naszych zerwanych domów, zostały w dolinie. Zziębły i ponury patrzałem ze wzgórza na tryumf téj biednéj rzeczki, a patrząc tak, dziwnego doznawałem wrażenia. Bez dachu, bez ognia, bez pokarmu, doznawszy morskiego prawie na ziemi rozbicia; nie mogłem jednak udać się do bliskiego miasteczka gdzie byli ludzie, ani prosić aby mię pod dach jaki przyjęto, i przy gościnném posadzono ognisku. A mogły nadejść okropniejsze burze, mogło nareszcie przyjść morze i zatopić wzgórze na którém stałem; a wszystko to trzeba było własnemi siłami wytrzymać, ocalić się lub zginąć, pod okiem ludzi którzy się mnie i rzeczy moich dotknąć nie mogli i nie śmieli. Wyjaśniło się na koniec niebo, a ja nauczony doświadczeniem, już nie w dolinie, lecz na wzgórzu najwyższém rozbiłem namiot; i przyszły dnie pogodne, ciche; spokojnie płynące w pustyni. Drogman mój Soliman, sławny z tego i chełpliwy że był niegdyś tłómaczem Champoliona, Roseliniego, Fresnela i wielu innych, opowiadał mi o swoich dawnych panach różne drobne szczegóły ich podroży i ze mnie zapewne zbierał zapas małych postrzeżeń, któremi będzie bawił przyszłych wędrowników. Wieczorem zaś, usiadłszy na ziemi u wejścia do namiotu, piękny ten Arab, z długą brodą, oświecony wzierającym między płutna xiężycem; śpiewał mi strofy z poematów arabskich; których dźwięk niezrozumiany i smutna nuta, kołysały mnie do snu. A wtenczas — może mnie anioł snów okrywał płaszczem rycerza Solimy, i naznaczał krzyżem czerwonym na piersiach, a zaś Araba tego przemieniał w giermka śpiewającego smutne dumy z ziemi rodzinnéj. Lecz dosyć już o tym śnie tajemniczym życia mojego, o tym złotym stepie, i o tym namiocie gdzie miałem chwile spokojne, gdzie budząc się przez roztworzone płutno, oczy moje napotykały konstellacyą Oriona, tak podobną do gwiaździstéj lutni zawieszonéj przez Boga nad biednym namiotem błędnego polaka. Dosyć o tym cichym tygodniu życia — przeminął. — Wielbłądy moje znów uklękły przedemną i podniosły się z pielgrzymem zadumanym, wyciągając długie wężom podobne szyje ku grobowcowi Chrystusowemu: a kiedy już byłem o godzinę drogi ku wschodowi, obróciłem się na siodle aby raz jeszcze spójrzéć na mój namiot zielony; obaczyłem go na wzgórzu i zdawało mi się że sam wyszedł na miejsce wysokie aby mnie pożegnać; a czy to ludzie pakując rzeczy, czyli też sam namiot nie czując już w sobie mieszkańca: wyrwał kilka kołów z piasku i skrzydłem powiewał za mną; pokazując mi swoje łono czarne i puste. — Odwróciłem się od téj rzeczy co miała serce rozdarte po mnie. A wkrótce zaczęły się pokazywać na piasku lilije białe, zwiastując że się zbliżam do żyźniejszéj krainy: i pomyślałem, że na te same kwiaty obróciwszy oczy mówił Chrystus do uczniów swoich, aby się nie troszczyli o jutro i o rzeczy z tego świata; patrząc na lilije które Bóg odziewa.
Oto jest opis kwarantanny odbytéj przezemnie na pustyni; gorszą daleko wysiedział ów starzec opowiadający nieszczęścia swoje w następnym poemacie. Historya jego boleści nie jest całkowicie zmyśloną: opowiadał mi ją doktor Steble któremu tak za nią, jako za chleby i za uprzejmość dla mnie, podziękowałbym tutaj, gdybym wiedział że te kilka wyrazów znajdzie go na pustyni. Ale czémże jest dla niego wspomnienie w niezrozumiałym języku, i wymówione głosem który zaledwo się tak roschodzi jak kręgi na wodzie po rzuconym do niéj kamieniu.
Trzy razy xiężyc odmienił się złoty, Tam pod grobowcem tym okropnym Szecha — Wywlec kazałem strażnikom z namiotu; I pochwyciwszy go z takiemi trądy, 105
Bez żadnych bolów, bez żadnych omamień. Położyłem się i zasnąłem w nocy. W kącie namiotu żółta jakby z drewna. Namiotu mego? czy twarz moja biedna? — 260
I poszło leżeć między trupy bratnie, I kwarantanny przybyli lekarze, 335
I znów się łono piaskowe otwarło, A może tobie posępnym szelestem |