<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ol-soni kisań
Pochodzenie Ol-soni kisań
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1906
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II. RUDY PIES.

Cały czas do samego odjazdu stryj był dla niego niezmiernie dobry. Dodawał mu otuchy, radził, aby nie odwiedzał teraz żony i nie roztkliwiał się daremnie i podarował mu starego Chakki, niewolnika, którego był nabył wraz z gospodarstwem a który należał od niepamiętnych czasów do rodziny Kimów i młodego Kim-ki wypiastował na ręku. Wprawdzie sługus był już bardzo stary, w polu pracować nie mógł, lecz zato i jadł niewiele, gdyż miał popróchniałe zęby. Pamiętał on dobre czasy Kimów i młodość spędził w stolicy, więc przedstawiał znaczną wartość dla młodzieńca, jako doradca i orędownik. Wiedział, jak powinien zachowywać się sługa możnych ludzi i co podtrzymuje blask rodu. Za ten podarunek Kim-ki poczuł dla stryja niekłamaną wdzięczność. Rozstał się ze swym opiekunem i całą jego rodziną bardzo czule. Chakki również był zadowolony ze zmiany pana i nadziei odwiedzenia raz jeszcze przed śmiercią Wielkiego Miasta.
W pieczołowitości swej, z obawy przed rozbójnikami, stryj dał Kim-ki’owi tylko część pieniędzy do ręki a resztę miał wypłacić mu w Seulu Kim-ok-kium zgodnie z prośbą zawartą w liście. Droga do stolicy biegła wprost na południe wzdłuż brzegów morza. Miejscami, z siodeł przełęczy podróżnicy dostrzegali na w schodzie olbrzymią szmaragdową, kołyszącą się wodną równinę, roztapiającą się w blaskach słońca i błękitach nieba. Słonawy jej oddech i szum fal opadających na brzegi czuć było i słychać nieustannie nawet w wązkich dolinach, wypełnionych polami ryżowemi, ubogiemi wioskami i czarnemi skibami, wpełzającymi wysoko na strome zbocza.
Kim-ki słuchał z rozkoszą tych znanych mu od kołyski szmerów i myśl, że wkrótce zawróci w głąb lądu i pożegna się z nimi na długo, psuła mu radość młodości, po raz pierwszy wyruszającej samodzielnie w szeroki, nieznany świat. Długie smutki nie leżały wszakże w jego naturze.
Zwycięska, rozwichrzona wiosna drąc i zrzucając resztę szat zimowych, leciała nad ziemią. Śniegi pozostały jedynie na szczytach gór. Doliny zieleniały, oziminy w wielu miejscach już zwijały się w dutkę, pęki kwiatów — żółtych, czerwonych, fioletowych, białych — niby języki podziemnych ogni, tryskały z przydrożnej murawy. Ciemne gaje sosnowe połyskiwały młodą śniedzią pędów smolistych. Konary ogromnych kasztanów, opłynięte dymem różowego kwiecia, zionęły zapach słodki, mocny, niby wielkie kadzielnice ziemi. Stalowe gałązki drobno-łuszczastych ilm obrastały blado-zielonym puchem. Błękitny blask, bijący od nieprzejrzanych pól ryżowych, zalanych wodą, rozświetlał niebo, ziemię, powietrze i gaje, topiąc kolorowe plamy chmur siwych, niebosiężnych wiszarów, kępy drzew, zieleń rozłogów i bukiety kwiatów w powodzi jasnej i lśniącej poświaty. Wielkie, czerwonolistne klony gorzały wśród blado-zielonych lasów, jak ogromne ogniska. Z dziobów skał, niby z nachylonych dzbanów lały się zimne, kryształowe potoki pieniących się wód i ginęły rozbite w tęczowych mgłach przepaści. Srebrne węże rzeczułek i niezliczonych kanałów sunęły z szelestem w łożyskach.
Wśród wód, wśród pól majaczyły ogromne kapelusze, pochylone, bronzowe plecy pracujących półnagich wieśniaków lub kołysały się nizko nad zagonami jaskrawe chusty i kaftany ich żon i córek. Po drogach i ścieżynach ciągnęły sznury przechodniów w białych powłóczystych szatach i czarnych, przejrzystych cylindrach. Skrzypiały nieliczne wozy, szły rzędy objuczonych wołów i koni.
Zbliżali się do Uon-sana, miasta otwartego dla handlu z cudzoziemcami. Kim-ki pilnie się rozglądał i wytrzeszczał oczy, spodziewając się co chwila zobaczyć »zamorskiego dyabła«. Jechał konno, jak przystało na szlachcica a przodem szedł wierny Chakki.
— Słuchaj, Chakki, czy to nie oni, ci z prawej strony drogi w opiętych ubraniach?
— Nie, panie, to są japońscy żołnierze. Oni też chodzą kuso... — odpowiadał niewolnik, przyjrzawszy się przechodniom z pod dłoni.
— Kiedyż ich zobaczymy?
— Kto szybko je, ten się dławi. Zejdź, dziecko, z konia i daj sobie i zwierzęciu wypocząć!... Widzisz jak się zdyszał... A Chakki nic... O, Chakki dobre jeszcze ma nogi... Chakki jeszcze się przyda... Zobaczysz, panie, iż nie będziesz żałował, że wziąłeś starego sługę...
— O, Chakki, jak możesz o tem mówić?!... Przecie po ojcu i matce ciebie najczęściej widziałem obok siebie...
— Byłeś zawsze nieposłuszny i porywczy, ale miałeś dobre serce... Widzisz tę górę u drogi z obnażonym bokiem? W jej szparze za czasów Korio żyła pół-stonoga, pół-kobieta. Co rok mieszkańcy okoliczni składali jej w ofierze młodą dziewczynę. Dziewczyna znikała bez śladu, poczem na kraj spływało wielkie powodzenie. Gdy zabroniono obyczaju, lud pogrążył się w nędzy...
— I nie wstyd ci, Chakki?! Czyżbyś istotnie chciał, aby i teraz zabijano młode dziewczęta? Pozostaw ich lepiej nam... Niech żyją dla radości i kochania...
Gawędzili, siedząc z fajeczkami na brzegu gościńca, koń puszczony na długiej tręzli, skubał sobie trawę.
— Ty, ńęg-kam (młody panie), słyszałem, że sprzyjasz nowym poglądom... Sam byłem niegdyś taki, marzyłem o zniesieniu niewolnictwa. Uciekłem z burzycielami w góry... Twój dziad uśmierzał w naszej okolicy powstanie, schwytał mię wraz z innymi, ale ulitował się nad młodością i głupotą moją, kazał mi tylko obciąć ucho i darował mi życie... Odtąd poczułem głęboką mądrość Pana Niebios, który stworzył jan-baniów (szlachtę) i niewolników, panów i sługi... Nakreślił po wsze wieki w księdze przeznaczeń, aby służyli sobie... Zestarzałem się w rodzinie twojej... Ojciec twój był mi jako syn a ty jesteś jako wnuk... Swoich nie miałem...
Starzec umilkł i w zamyśleniu patrzał szklistym wzrokiem na wijącą się daleko wstęgę drogi, po której szli. Kim-ki siedział bokiem na koniu i kiwał się do taktu z jego krokami.
— Jak myślisz, mój stary — zapytał po chwili — czy na przyszły rok o tej porze już będę miał urząd?... Chciałbym z Sim-czen spotkać się na wiosnę, kiedy kwitną kwiaty i ptaki śpiewają młodym głosem!...
Stary czas jakiś nie odpowiadał, poczem zrównał się z koniem, położył mu rękę na szyj i zaczął szeptać przyciszonym głosem:
— Zle się stało, że przed tak ważnem przedsięwzięciem nie pomyśleliśmy o przyszłości. Wiem, że niedaleko stąd na przedmieściu Uou-sania mieszka słynna wróżbiarka... Uczynimy, jak czynili zawsze starodawni ludzie!... Naprawimy, co zaniedbał twój stryj, obarczony sprawami urzędu...
Kim-ki zgodził się z radością, gdyż nowe jego poglądy nie sięgały znowu zbyt daleko. Czuł, że mu czegoś brak i natychmiast zrozumiał, że trawiący go niepokój płynie właśnie z nieznanej mu... przyszłości.
Przed samem miastem Chakki skręcił w bok i wkrótce zatrzymał się przed nędzną lepianką, podobną do bezładnej kupy gruzów i śmiecia. Wejście do tej nory zawieszone było słomianą »pari«; gdy uchylili ją, dostrzegli pośrodku izby na wytartej macie starą kobietę, spożywającą posiłek. Skołtunione czarno-siwe włosy spadały jej na kark i ramiona, jak kłąb wężów, twarz ciemna, ptasia, chyliła się nad misą ryżu, niby sowi dziób. Nie ruszyła się, nie przerwała wieczerzy. Gdy przykucnęli na piętach u progu, obrzuciła ich jedynie krótką błyskawicą żółtych, przenikliwych oczu.
Uasso! Nae-nasso! (przyszliśmy!) — powitali ją.
— Czy jedliście waszą kaszę?... — odburknęła niechętnie.
— Dziękujemy!... Jedliśmy, jedli!...
— Poco przychodzicie?
— Po wróżbę. Przepowiedni i rady twej pragniemy, czcigodna Kwan-si-tun!
— Kto?
— Mój młody pan, Kim-ki!
— Jedzie do stolicy zdawać egzamin?... Rzuca młodą synogarlicę na pożarcie staremu krogulcowi?!...
Umilkli, cokolwiek wylękli i zdziwieni.
— Zgadłaś, starożytna Kwan-sin-tu!... — zamruczał Chakki.
— Niechaj położy tu srebrną monetę... — mówiła dalej urywanym, głuchym głosem. — Ma pieniądze, sprzedał ojcowiznę i groby ojców... Przepaść po za nim... wertep ognisty przed nim...
Naciągnęła na chude ramiona brudną czarną opończę z kabalistycznymi znakami, schwyciła z małego pudełeczka garść suchego ryżu. Rzuciła... ziarna na ziemię.
Wszyscy troje pochylili się ciekawie nad białemi kruszynami, rozpierzchłemi bezładnie po żółtej macie. Kim-ki wstrzymał dech w piersiach. Czarownica wodziła szponem od ziarna do ziarna i mruczała niewyraźnie. Chakki pilnie nadstawiał jedyne swe ucho.
— Osiągniesz, coś zamierzył, ale strzeż się... rudego psa!... Rudego psa z białemi piersiami... Precz!... Idź precz!... — wybuchnęła groźnie i zapalczywie.
Wyskoczyli pośpiesznie, szepcząc uprzejmie:
— Na-kao! (odchodzimy).
Kim-ki czuł się niezmiernie wzruszonym, wargi mu drżały i twarz mu pobladła. Chakki w milczeniu podał mu konia.
— Dlaczegoś mię zaprowadził do tej złośliwej wiedźmy?... Czyż niema grzeczniejszych?!...
— Złośliwa, ale mądra!... Zawsze się jej przepowiednie sprawdzają... Smiałe serce, lubi prawdę!...
Słońce zaszło za góry, pajęczyna siwych oparów i dymów wieczornych zasnuła lustra pól ryżowych. Figury przechodniów i wieśniaków znikły z dróg, wsiąkły do wiosek lub w ulice przedmieścia, którego skrajem dążyli do Uon-san’a, tonącego w obłokach kurzu. Spóźniona lektyka minęła ich, tragarze prawie biegli, pokrzykując z cicha... Z poza zadzieżgniętych firanek pudła mignęła świeża twarzyczka kobieca. Rosły krajowiec, który podążał za lektyką, obrzucił Kim’a i jego sługę brzydkiem, podejrzliwem spojrzeniem. Szli samotnie pustą, boczną drożyną, na tyłach nędznych, wpółrozwalonych, niezamieszkałych napozór budynków.
— Chakki! — krzyknął nagle Kim-ki przeraźliwym głosem.
— Co?
— Zatrzymaj się, Chakki!... Czyż nie widzisz?!...
Niewolnik stanął, przysłonił oczy dłonią, jak daszkiem, nagle wzdrygnął i wyprostował: swój pałąkowaty grzbiet. Niedaleko, na pagórku, odrzynając się ostro na mlecznej zasłonie tumanu dymu i kurzu stał:... pies. Po za nim niewyraźnie rysowało się ciemne miasto z błyskającemi już gdzieniegdzie ogniami. Podróżnicy zatrzymali się i mimowoli zbliżyli ku sobie.
— Ach!... To nic!... On jest czarny!... — uspokoił wreszcie młodzieńca starzec. — Zresztą sądzę, że wcale nie o psa jej chodziło... Kwan-situn nigdy wprost nie mówi... Dobrzy wróżbiarze nie wskazują palcem. Wcale nie o psa jej chodziło... Powiedziała: »z białemi piersiami«! Uważasz?...
— Więc cóż to ma być? Czyż niema psów z białą piersią?
— Hm... Przypuszczam, że co innego miała na myśli wróżbiarka, że to ma być... kobieta... europejska kobieta!... Podobno w Seulu ich dużo...
— Czyż one są podobne do psów? Na rysunkach ludzkie mają twarze...
— Twarze mają ludzkie, ale na rysunkach są zawsze w ubraniach...
— Czyżby tam dalej były podobne do psów? — zawołał Kim-ki z nietajonym wstrętem. — Skąd ty wiesz? Czy widziałeś je kiedy nago?
— Widziałem raz... Było to za twego dziada który rządził wówczas w Pöp-son-pho, mieście na zachodniem wybrzeżu... Fale morskie przybiły statek z białymi... Wśród nich była kobieta. Podług dawnych praw Dzo-siön wszyscy cudzoziemcy zostali zamordowani a kobietę oddano żołnierzom. Ale brzydzili się nią i lękali jej nawet oprawcy i policyanci. Gdy zdarto z niej odzież, włosy, związane w węzeł na głowie, rozsypały się i pokryły ją całą rudą sierścią. Zamieniła się nagle w lisa i jedynie białe piersi błyszczały jej z pod futra, zgodnie z tem, co powiada Kwang-si-tun... Zapamiętałem to sobie doskonale... Wybieg jednak nie udał się... Starodawni ludzie byli mądrzy. Pochwycili ją za żółte włosy, zadarli głowę i dzidą przebili długą szyję gęsią... Dzień cały leżała na rynku i mieszkańcy przychodzili z daleka oglądać jej ostrą twarz i dziwaczne ciało...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.