On (Zapolska, 1885)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | On |
Podtytuł | Studyum |
Pochodzenie | Akwarelle |
Wydawca | Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Twój list ostatni wprawił mnie w kłopot niemały. Zanadtoś ciekawa, panienko moja. Zadajesz pytanie, za które, jak sama się przyznajesz, rumienisz się powyżéj uszów. Ej! ej! dziewczynko, czy nie zawcześnie podobne zagadki rozwiązywać pragniesz?
Żart na stronę, ale zkąd w siedmnastoletniéj głowie roją się podobne myśli? Czy to pozostałości dortoir’ów klasztornych? marzeń za kotarami pensyonarskich łóżeczek podczas bezsennych nocy?
Czy wśród ciszy niemal religijnéj przyszła do ciebie ta nierozwiązana dla nas kobiet zagadka, która się „on” nazywa?
Sfinks to dość milczący, mimo pozorów świegotliwéj kumoszki, ale trafić do tego sfinksa łatwo, a gdy się potrąci o czułą strunę, sam resztę dośpiewa.
Dobrze zrobiłaś, zwracając się do mnie; nie jestem pesymistką, a różowe złudzenia nie istnieją dla mnie. Weźmiemy juste milieu i z tego punktu bez uprzedzeń, bezstronnie rozpatrzymy zapytanie twoje.
Pragniesz wiedziéć coś o „nim,” a pod to miano „on” podciągasz istoty znane ci przez kratę klasztoru lub z ukradkowych spojrzeń wakacyjnych. Lâchons le mot... mężczyzn.
Mężczyzn jest na utrapienie nasze bardzo dużo i bardzo mało na kuli ziemskiéj. Bardzo dużo dlatego, aby kobietom dokuczać, bardzo mało dla téj prostéj przyczyny, że tyle starych panien chodzi po świecie!... Ten twój „on” ma tyle gatunków, odmian tyle. W kłopocie jestem prawdziwym, jak ci go przedstawić.
Czy chcesz go we fraku, z szapoklakiem w ręku, pierś zdobna orderami kotylionowemi, wąsik mały, spojrzenie powłóczyste, pokryte pancerzem... czarnéj kamizelki? Oto stoi i magnetyzuje cię wzrokiem. Patrz!... idzie ku tobie, poprosi cię o taniec; spuszczasz główkę zarumieniona, już chcesz wstać, spoglądasz, Boże! on prosi twoję sąsiadkę! Tańczą razem i „on” się uśmiecha. To strategik nielada! pragnie się drożyć — o, patrz! znów stoi opodal; oparł się o konsolę i wachluje szapoklakiem. Zamglony wzrok utkwił w ciebie, biedna dziewczynko, ty się kręcisz jak na rozżarzonych węglach. Znam to! komedya to balowa bez skutku i głębszego znaczenia. Śmiéj się z téj melancholii i mglistego spojrzenia. Pójdź lepiéj do bufetu i zjedz lody, ochłodnie ci rozpalona buzia, a zresztą „on” chętniéj tam podąży za tobą.
Melancholia nie wyklucza dobrego apetytu. A może ten obrazek sprawia ci niemiłe wrażenie? Pragniesz widziéć „go” inaczéj. A więc dobrze.
Oto idzie ulicą, w króciuchnym paletocie z cylinderkiem na lewém uchu, tak zwany „épouseur.” Uśmiecha się do siebie i podnosi jedno ramię znacznie wyżéj od drugiego, a to w chwalebnym celu utrzymania w równowadze zielonkowatego palta. Jasne, rzadkie bokobrody rozweselają jego oblicze. Zadowolniony z siebie nuci walca z „Palestranta” lub piosnkę „Carmeny.” Kobiety przechodzą, „on” idzie dumny ze sprawionego wrażenia. Wyobraża sobie biedak, że każda o „nim” tylko myśli i cierpi przez niego.
Patrz! w loży parterowéj rozsiadła się ruina „jego.” Wyczerniony, wysznurowany, róż ma na policzkach!... Binokle podwójnie złożone ułatwiają mu przyglądanie się tobie, a róża w butonierce więdnie od samego sąsiedztwa téj zniszczonéj twarzy. Ale „on” zadowolony uśmiecha się jak stara kokietka, i rozpowiada znudzonemu sąsiadowi o zaczepnéj wojnie, jaką prowadzi z młodziuchną boną, mieszkającą w tym samym domu.
Człowiek ten był lalką i zostanie nią do grobowéj deski.
Są jeszcze inni, ale tych ty, wybranka losu, spotykać nie możesz. Ci inni, to biedni ludzie pracy, talentu, nauki. Ja znam ich bliżéj, wierz mi, pomiędzy nimi kryje się „on” prawdziwy.
A jednak źle mówię. Nawet ten bohater balowy, ten épouseur, ta zrujnowana lalka, są temi ideałami, co nam życie w raj lub piekło zmienić mogą.
Ja mam jedno słowo na określenie mężczyzn.
Są to „dorosłe dzieci.”
Tak, powtórzę to nie raz, ale tysiąc razy.
Śmieszne to, gdy drobna kobieta powie na wysokiego, siwiejącego mężczyznę „dziecko,” a przecież wtedy znalazła prawdziwe słowo dla swego ukochanego.
My kobiety pieścimy się, stwarzamy sobie same ten świat pieszczot i uśmiechów, w którym tak chętnie gospodarujemy, a przecież prawdziwém dzieckiem z pomiędzy nas dwojga jest „on” — tylko „on.”
I każdy z nich, nawet nałogowy pijak, obszarpany wyrobnik, wykwintny szuler — ach! złodziéj nawet ma w głębi swéj duszy czystą, poetyczną nutę, która raz trącona, może mu grać wśród wszystkich życia kolei.
Ty, młode, niedoświadczone dziewczę, nawet nie możesz wiedziéć, ile kobieta ma sposobów do wydostania jasnéj chwili z najsmutniejszego dnia całego.
Trzeba umiéć patrzéć w głąb duszy, szukać, a raz poznawszy słabą stronę, położyć na niéj swą dłoń, nie dla zabliźnienia rany, ale dla przyniesienia ulgi chwilowéj; nie dla powstrzymania nad przepaścią, bo na to dłoń nasza zasłaba, ale dla sprowadzenia na chwilę z bagniska w jaśniejsze, promienniejsze strony.
Widziałam mężczyznę, w którego duszy umarły na pozór wszelkie szlachetniejsze chęci, żył bez jutra, bez Boga, bez czci i honoru; był to istny cygan wśród ludzi, poniewierany i odtrącany przez wszystkich, a przecież cynizm jego milkł wobec prostéj piosnki Schuberta, którą posłyszał graną o wieczornym zmroku. Płakał wtedy jak dziecko i słuchał rzewnéj melodyi, powtarzając: „po co ja żyję? po co ja żyję?”
Znałam znów człowieka tak gwałtownego, że wszystkie huragany malały i nikły wobec jego gniewu. Szalał z wściekłości za lada drobnostką i rwał się do noża. Czy wiesz, co go uspakajało?... Oto srebrny promień księżyca. Ten czysty blask robił go małym i powolnym jak jagnię. Patrzył w księżyc i uśmiechał się dobrym, dziecinnym uśmiechem. Zdawało się wtedy, że ten człowiek jest aniołem dobroci.
Studyowałam raz wykwintnego dandysa, który wśród rzeczywistych i olbrzymich trosk materyalnych rozrywał się — rysując karykatury samego siebie. Było to także dobre, miłe dziecko, dowcipne i smutno-wesołe. Gdyby go kto zobaczył pochylonego nad ćwiartką papieru, kréślącego coś z zajęciem, sądziłby, że „on” rachunki robi.
Nie! — on rysował swoję karykaturę.
Znałam także człowieka olbrzymiéj inteligencyi i talentu. Było to coś nakształt Heinego. Pisał drobne, krótkie piosenki. Czytając je, otwierało się niebo — on sam życiem swojém grzązł w błocie. Gdy się go łajało, uśmiechał się potulnie i patrzył z przymileniem w oczy. Było tyle dziecka w tym dorosłym mężczyźnie, że mu za ten uśmiech darowałoby się drugie tyle win... Usprawiedliwiał się wyrazem czerwonych od bezsenności oczów — oczy te prosiły o przebaczenie tak potulnie, tak miło, że srogie wyrazy milkły na ustach. Dziecko wypraszało od kary mężczyznę.
Patrz na doktora, na tego żelaznego męża o nerwach ze stali. Z jakąż zimną krwią tnie świeżo przyniesionego trupa, lub robi niebezpieczną operacyę. Jeden rys téj twarzy nie drgnie, „on” stoi chłodny i niewzruszony, brocząc ręką we krwi. Idź za nim do domu. Cóż on robi? Umył ręce w karbolowéj wodzie i zasiadł na dywanie ze swym dwuletnim synkiem. Bawi się tekturowym niedźwiedziem i wycina lalki z papieru. Teraz zaprzągł kota do wózka i usiłuje wytresować go do zaprzęgu. Nagle dzwonek odzywa się w przedpokoju. To chory w przystępie gorączki przerwał bandaże. Budzi się mężczyzna w dziecku — lekarz śpieszy ratować konającego, kot tymczasem wraz z wózkiem ucieka.
O tak! są to stare dzieci, pełne fałszu i obłudy, pełne kłamliwych pieszczot i pocałunków, ale zarazem chwilami tak dobre, tak poczciwe, że ból przez nich przebyty niknie w zapomnieniu, a same chwile szczęścia pozostają nam w pamięci.
Są mężczyźni egoiści, ale są pełni poświęcenia dla drugich. Przed ich wyższością umysłową my kobiety winneśmy ugiąć czoła. Najgłupszy mężczyzna jest mądrzejszy od najrozumniejszéj kobiety. To fakt — emancypacya nic tu nie pomoże...
Tak, dziecko moje, zechciéj wreszcie zrozumiéć, że „on” przewyższa ciebie. Czy w złem, czy w dobrem — „on” wyżéj od nas stoi; w przewrotności nikt mu nie dorówna, w zaparciu się siebie, w mrówczéj pracy, w miłości podnioślejszéj idei żadna z nas mierzyć się z „nim” nie może.
Nawet w kokieteryi „on” może być twoim mistrzem.
Uważaj tylko dobrze, gdzie usiędzie mężczyzna wchodzący do salonu. Z pewnością przed lustrem. Rozmawiając, rzuca od czasu do czasu ukradkiem spojrzenie w zwierciadło i poprawia krawat. Znałam człowieka niezmiernie poważnego, piastującego znaczny urząd, szanowanego przez wszystkich, który podczas ważnéj rozmowy przypatrywał się sobie w lustrze z niezmierném zadowoleniem. O wojskowych już nawet nie wspominam, bo sądzę, że ci mogliby swój portret odrysować z zamkniętemi oczami, tak często przypatrują się swéj twarzy.
Teraz przystąpmy do najważniejszéj kwestyi.
Chcesz widziéć jak wygląda „on” — zakochany?
Jesteś dziewczyną obdarzoną nadzwyczajnym temperamentem i bujną wyobraźnią.
Naczytałaś się rozwodnionych romansów i marzysz o sztyletach, truciznach, zdradach, wiarołomstwach i t. d.
W rzeczywistości rzecz się nie tak tragicznie przedstawia.
„On” — zakochany!
Rzeczywiście, ciekawe to zjawisko, a naprawdę bardzo obecnie rzadkie, objawia się w tak różnorodny sposób, że w kłopocie jestem, jakby ci tę rzecz jasno wytłumaczyć. Weź więc takie duże dziecko z wąsami, dodaj mu trochę poezyi, wyrachowania, słabą dozę melancholii, przyzwoitą porcyę kokieteryi, i oto „on” zakochany!
Zresztą oni pozwalają się kochać, ale rzadko bardzo kochają sami.
Przywiązują się tylko, czasem przywiązują się bardzo. Dowodem te niezliczone pamiątki, które się w ich biurkach znajdują. Porusz którą pamiątkę, zobaczysz jak się rozgniewa.
Wielką rolę gra także przyzwyczajenie. Mimo całéj świadomości, z jaką my, ćmy biedne, idziemy w płomień, uśmiechamy się na sam widok tego płomienia, choć często wydaje go prosta groszowa łojówka! Życie jest krótkie i smutne, bierzemy je na chwilę; kobieta, mając czulsze nerwy, cierpi więcéj i dlatego chętnie wydziera temu życiu jasną chwilę. To tak miło zasnąć na minutę jedną i śnić, że to szczęście trwać będzie całe życie!
Następuje przebudzenie i czasem... łzy — łza osycha i znów zasypia się na nowo: „On” nuci tak piękną kołysankę, dlaczegóż nie zasnąć w takt téj piosenki? Gdy „on” śpiewać przestanie, zostanie wspomnienie. I to przecież coś znaczy. Nie bierz nigdy „jego” słów naseryo. Gdy „on” mówi, słuchaj; to bardzo przyjemne, a czasem zabawne. Dziwna rzecz, zkąd on tę elokwencyę bierze? W salonie trzech słów zliczyć nie umie, w zmroku wieczornym mówi bez końca. „On,” rozgadany, jest bardzo zajmującym, a co dziwniejsze, że chwilami wierzy w to, co mówi. Patrzy ci w oczy, o! zamknij wtedy swoje; wymowa bawić cię może, wzrok obezwładni. Dziwna siła leży w takim wzroku, pociąga jak przepaść.
Jest jedna wszakże chwila, gdy „on” stanie przed tobą w innéj, poważniejszéj roli: zawiedzie cię przed ołtarz i przysięgnie miłość dozgonną. Jesteś piękną i młodą, ale masz na nieszczęście znaczny posag. Stojąc u stopni ołtarza, pomyśl o tém, a gdy ksiądz zwiąże wam ręce stułą, oblicz cyfrę posagowéj sumy.
„On” lubi pieniądze, tak jak my lubimy jedwabie i koronki. To cię ochłodzi i nie pozwoli egzaltacyi brać górę nad rozsądkiem.
Czasem „on” kocha naprawdę. Ale to nie dla ciebie ta miłość, dziecko moje. „On” wtedy jest biedny i kocha również ubogą dziewczynę. Idą do ołtarza, a w miesiąc późniéj „on” bije ją zapamiętale. Miłość znika, troska o życie zostaje. Widzisz więc, że lepsze twoje położenie.
Gdyby dziewczęta, idące za mąż, zechciały raz zrozumiéć, że małżeństwo nie jest romansem, o, ileż lepiéj byłoby na świecie? Ileż dzieci nie tułałoby się bez matek! ileż zniszczonych rodzin nie konałoby z hańby i wstydu! ileż żon nie biegłoby na schadzki występne, aby w objęciach kochanka szukać dalszego ciągu w wyobraźni stworzonego romansu! Małżeństwo trzeba brać jak jest, bez przesady w małżeństwie „on” może stanowić nawet pewną piękną stronę, ale na Boga, nie idealizujmy i nie żądajmy nadzwyczajności.
Jeśli „on” jest rozsądnym, dozwól mu miéć przewagę nad sobą, jeśli brak mu taktu, postępuj według swéj woli, lecz udawaj, że dzieje się tylko wola jego. „On” — to istota próżna i nadęta, jak bańka mydlana; udawaj przed nim trwogę — poprowadzisz go na pasku.
Nie wdzieraj się nigdy w tajemnice, czy to męża, czy kochanka. Każdy z nich ma jakiś ciemny kącik, który chroni troskliwie przed okiem obcego.
Uszanuj tę piękną stronę jego charakteru, milcz — gdy jest smutny, śmiéj się — gdy wesoły. Jeśli chcesz miéć raj na ziemi, zaprzéj się swéj łzy i uśmiechu, rób to, co „on” — będzie ci wdzięczny i odpłaci pieszczotą lub dobrém słówkiem.
„On” jest egoistą, ale niewdzięczność mu obca — prędzéj lub późniéj delikatność twoję ocenić potrafi.
Mówiłam ci już, że „on” jest naturą wrażliwą na wpływy zewnętrzne: dekoracye, akcesorya znaczą u niego wiele. Kobieta, umiejąca używać efektów światła, może być nawet kochaną, naturalnie niedługo.
W ogóle nie potrzeba w żadnych związkach liczyć na ich trwałość. Mężczyźni imponują mi swoją pyszną niestałością. Gdy odchodzi od ciebie, „on” jest zupełnie spokojny, łzy nie robią na nim wrażenia. Denerwują go najwyżéj.
Jeśli używam wyrazu „odchodzi,” używam go zupełnie stosownie. Nawet w małżeństwie, gdy przysięgą i konwenansem związany pozostaje przy tobie życie całe, „on” wszakże odchodzi.
Trup zimny, przykuty łańcuchem niewoli, wlecze się obok ciebie, a serce jego gdzie?... a uczucie serdeczne?... a przywiązanie istotne?... Masz jego — szacunek!
No tak! to bardzo ładne słowo. Gra ono rolę słoniny w łapce na myszy. Biedna myszka kręci się po klatce, ale słonina uśmiecha się do niéj ponętnie.
I to coś znaczy.
Mówiliśmy o mężach. Weźmy teraz idealniejszą stronę: mówmy o „nim,” wkradającym się wśród cieni nocnych do gniazd rodzinnych, aby tam kłamaną miłością siać smutek i żałobę, a często zbrodnię. Jesteś tak piękną, w oczach twych migoce tyle fosforycznych świateł, że nawet ołtarz nie uchroni cię od zakazanych pokuszeń... Wtedy „on” jest najniebezpieczniejszy.
Przyjdzie do ciebie z dźwiękiem muzyki balowéj, lub uśmiechnie się w koncertowéj sali. Jego błękitne lub czarne oczy palić cię będą jak rozpalone żelazo, a dotknięcie dłoni zbudzi płomień w twych żyłach.
„On” kusić cię będzie obietnicą nieznanych rozkoszy. Szalona! nie wierz temu. Mąż twój da ci to samo bez trwogi i niebezpieczeństw, bez upadku, bez utraty godności twéj własnéj. Gdy osuniesz się zwyciężona do stóp kochanka, uczujesz jakby pchnięcie sztyletu w serce. Ból ten straszny, przenikający do głębi, trwać będzie wiecznie, nawet po „jego” zniknięciu. Wspomnienie o „nim” razić cię będzie do grobu.
Ty zostaniesz z wieczną dla siebie pogardą, „on” z uśmiechem tryumfatora pójdzie daléj łowić w swe siatki niedoświadczone ptaszki.
Oto los twych poszukiwań za nadzwyczajną miłością.
Czasem rzecz cała kończy się inaczéj. Ale to nadto bolesne, abym ci o tém mówić miała. Wiedz w każdym razie, że „on” niebardzo cierpi; smutną stroną medalu będziesz zawsze... ty.
Od czasu do czasu słyszysz o nadzwyczajnych wypadkach. Ach! ktoś się z miłości zastrzelił lub powiesił. Czasem to bywa „on” właśnie. Nie wierz nigdy w podobne brednie. Powodem samobójstwa — rozstrój umysłowy. „On” z miłości nigdy nie umiera. Podobno Romeo umarł, ale to pewnie z innych powodów. Zresztą to było tak dawno, jeszcze w tych czasach, gdy kobiety nosiły bufiaste rękawy; dziś i rękawy są inne, i serca mężczyzn zmieniły się zupełnie.
Bądź więc spokojną; gdy „on” mówi „ja się zabiję!” — śmiéj się serdecznie.
„On” żyć będzie i jeszcze nabierze tuszy. To zwykłe zjawisko u bardzo romansowych osób.
Wytwórz sobie odrębne o „nim” pojęcie. Bierz go z następującéj strony:
„On” jest-to istota złożona z krwi, kości i — temperamentu. Jest egoistą w gruncie, a chwilami uniesiony ekstazą, zdolny do największych poświęceń. Ma rozum, a czasem bardzo ładne wąsy. Jest skończoną kokietką, nieznoszącą oporu i szalenie siebie pewną. Gdy mu się cokolwiek nie uda, przybiera pozór obojętności, choć w duszy szaleje z gniewu. Jeśli jest dobrze wychowany, milczy; jeśli źle lub wcale nie jest wychowany, obmawia ciebie w sposób najfatalniejszy. Ma namiętność chwilową, straszną, podobną do pożaru lasu; gdy zobojętnieje, niczém w obec niego góra lodowa. Honoru swego strzeże jak oka w głowie, z twoim honorem igra jak kot z myszą. Pieszczoty jego są podobne do łaszenia się pantery, która biorąc jadło z ręki dozorcy, patrzy, w który palec ukąsić swego chlebodawcę.
Czasami czyni to bezwiednie, bo zdaje mu się chwilami, że cię kocha nad życie. Lubi papierosy i zapach heliotropu. Woli wszakże woń stajenną, a do konia przywiązuje się zapamiętale. Płacze chwilami, ale to więcéj ze złości, niż z bólu.
Na wszelkie cierpienia fizyczne niewytrzymały, znosi wszakże rany, otrzymane na polu bitwy, z dziwną cierpliwością.
Idzie w ogień bojowy, a w czasie pokoju boi się psa i kota. Lubi pasyami plotki i ma zawsze spory ich zapasik.
Chętnie biegnie na rendez-vous, a mimo to spóźnia się najczęściéj. Lubi drzémać po obiedzie i długo czuwać w nocy.
Gra w karty namiętnie, pije czasem do upadłego. Nie mówię o ludziach nałogowych. Ci są chorzy.
Jak ci wyżéj wspomniałam, każdy ma swą poezyę i ta sprowadza go chwilowo do wymiarów dziecka. Trzeba umiéć tę chwilę uchwycić i spożytkować. W tém cała sztuka.
A teraz, droga moja, daruj, że zdarłam tę tkankę iluzyj, którą dokoła „niego” osnułaś. Życie jest nieubłagane, rzeczywistość zarysowuje się coraz silniéj, ideał lubi ostrygi i szampana. Nie rób z życia tragedyi, nie dramatyzuj, a będziesz szczęśliwą. Słuchaj chętnie, co ci „on” mówi, notuj w pamięci i uśmiechaj się z tego. Zobaczysz, że ci niedługo drugi „on,” jak echo, to samo powtórzy. Powiesz mu wtedy: „das war schon alles da gewesen,” a „on” śmiać się będzie wraz z tobą.
Poezyę możesz sobie wytworzyć, a „on” ci w tém dopomoże. Tylko uważaj te chwile jako antrakt teatralny i podnoś czémprędzéj kurtynę. Przeciągnięty antrakt nuży, a strzeż się poziewania — to najzgubniejsze.
Więcéj nie mam ci nic do powiedzenia. Posyłam ci szkic szybko i pobieżnie skreślony — czy trafny? Życie ci odpowie.
24 sierpnia 1884 r., Lwów.