Pierwszy pocałunek
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pierwszy pocałunek |
Podtytuł | Obrazek z życia |
Pochodzenie | Akwarelle |
Wydawca | Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Pracowali oboje na kawałek chleba.
On był murarzem, a ona wyrobnicą. Podczas gdy on na kilkupiętrowém rusztowaniu stał zawieszony między niebem a ziemią, ona nosiła na zgiętych plecach pełne deszczułki cegieł, zatrzymując się chwilami dla nabrania oddechu. Pokochali się przy pracy, wśród strasznych upałów lipcowych, gdy słońce zdawało się tchnąć żarem na spieczoną ziemię.
Pracowali przy budowie trzypiętrowéj kamienicy. Roje robotników zatrudniała ta fabryka.
Przechodniom zdawało się, że patrzą na olbrzymie mrowisko ruchliwe, skrzętne, pełne życia i pracy.
Czerwony pył ceglany pokrywał deski i belki porozrzucane dokoła. Przedostawał się przez oparkanienie i osiadał na odzieży przechodniów. Robotnicy byli cali tą ceglaną barwą pokryci. Ich nędzne płócienne suknie zdawały się być zrobione z jednego materyału. Było to niby wojsko umundurowane, niby pułk jakiś zebrany z siwych mężczyzn, starych kobiet, młodych dziewcząt i małych dzieci.
W południe zasiadali do posiłku i nabrania sił do dalszéj pracy. Niektórzy spali, znalazłszy sobie trochę cieniu pod parkanem. Głowy ich tonęły w piasku lub spoczywały na ostrym, wystającym bruku. Czasem zdejmowali ze siebie podarty kaftan i składali go zamiast poduszki. Był to jednak zbytek i zamiłowanie w wygódkach niepotrzebne. To téż wyśmiewano się z tych wpół nagich sybarytów i nazywano „anazadami”[1]. Siadano zwykle rzędem nad wyschniętym rynsztokiem, i jedząc chleb lub strawę z potłuczonych garnków, rozmawiano dużo i głośno. Zdawało się, że to milczenie, które musieli zachować przy pracy ze względu na znużenie, nagromadza tak wielką ilość słów i myśli w ich umysłach, że przepełniona pierś masą zdań musi sobie ulżyć w jednogodzinnéj przerwie. Ztąd chaotyczna i bezładna mowa brzmiała w powietrzu, jak dzwon rozbity bez dźwięku, harmonii i porządku. Poza rzędem robotników grupowały się ich żony, czekające na naczynia, w których przyniosły mężom strawę. Były to kobiety młode, najczęściéj praczki lub posługaczki. Nasuwały na głowy chusteczki, chroniąc się od słońca i patrzyły ukosem na wyrobnice, rozmawiające poufale z mężami. Te kobiety o bezwstydnym wyrazie twarzy, z ceglastemi rękami i twarzami, przerażały biedne i ciche praczki, napełniając serca ich trwogą o wierność małżeńską. Gdy mężowie zjedli już obiad, żony odchodziły, zabierając wyszczerbione puste garnki. Wracały wązkiemi ulicami, smutne i zamyślone, potykając się o przechodniów. Niektórzy z robotników, zwłaszcza młodzi i nieżonaci, szli do poblizkiego szynku. Tam dla ochłodzenia pili wódkę. Niekiedy wśród gwaru i krzyku wyprowadzano jednego lub dwóch podrapanych, pokrwawionych i odstawiano ich pod eskortą policyantów do gmachu policyjnego. Stanowiło to miłą dywersyę — nad rynsztokiem rozprawiano wtedy szeroko i gorąco, rozbierając całą sprawę do najdrobniejszych szczegółów. Trwało to do chwili rozpoczęcia robót; późniéj nikły rozmowy, spory odkładano na jutro, i znów chodziły zgarbione kobiety po wązkich deszczułkach, a obdarci mężczyźni kołysali się między niebem i ziemią. Ponad tym bosym i brudnym tłumem świeciło wspaniałe złote słońce, aż krwawe z gorąca, jakie wydzielało z siebie. Jaskrawe promienie czerwieniły się jak purpura kata ponad głowami nieszczęśliwych, przeznaczonych na długie konanie moralne i fizyczne. Słońce torturowało te biedne zniszczone ciała, zawiędłe wśród potu i pyłu. A przecież nie skarżyli się oni wcale — zdawało się, że nie czują nawet téj palącéj powodzi, jaka ich wkoło oblewa; szli daléj, kując, lepiąc, wożąc taczki, wyciągając sznury lub mieszając wapno. Z okiem wlepioném bezmyślnie w stosy cegły lub białą powierzchnię wapna, stały tam dziewczyny pełne życia, młodości, a nawet urody. Kształtne usta rozchylały się po to tylko, ażeby wyzionąć jakieś potworne przekleństwo lub wysłać przyjaciółkę do stu dyabłów.
Inne brały się pod boki i chichotały cichym, stłumionym śmiechem. Zatykały sobie kułakami usta i zdawały się być ubawione miłością dwóch przyjaciółek. Zresztą istoty te zatraciły w sobie wszystko, cokolwiek mogły miéć kobiecego. Pod grubą warstwą ceglanego pyłu znikła płeć i zacierał się wdzięk kobiecy. Wspólność pracy, to zrównanie sił fizycznych, grzebały cały urok, jaki obecność kobiet na robotnikach mogła wywierać. Dlatego zasmucone żony, odchodzące codziennie z troską w sercu, nie powinny były tak bardzo podejrzewać swoich mężów. Ta setka ludzi, żyjąca ze sobą od świtu aż do zmierzchu, nie myślała o miłostkach lub nawet o trwalszéj przyjaźni. Praca, zamiast uszlachetniać, czyniła z nich zwierzęta domowe, woły w jarzmie, konie w deptaku. Ta cegła przygniatała im serca, wapno zamurowywało umysły, kielnia wygładzała resztki szlachetniejszych popędów. Rozchodzono się bez żalu, bez tęsknoty, bez pragnienia jutra.
Rano schodzono się obojętnie, bez uśmiechu i zadowolenia.
Nic ich nie wiązało, nic ich nie łączyło.
Ale i między tymi ludźmi zdarzył się wyjątek.
Wśród tych desek i cegieł, tego pyłu i wapna — pod tém palącém purpurowém słońcem pokochało się dwoje ludzi.
Ona nie była ładna; można nawet powiedziéć, że była najbrzydszą pomiędzy wszystkiemi, a mimo to ona jedna zachowała urok swój niewieści. Była średniego wzrostu i niezmiernie wątłéj budowy. Włosy jasne, czerwone od cegły, przylegały do czoła i spadały w dwóch cieniuchnych warkoczach na ramiona. Z całéj téj okrągłéj twarzyczki wiała jakaś dobroć i wielka łagodność. Oczy jéj szare, smutne, były zwykle spuszczone ku ziemi. Szła wolno, leniwie, ale z dziwnym, niezgrabnym wdziękiem. Uśmiechała się rzadko i nie mówiła prawie nigdy. Koleżanki nie słyszały jéj głosu; nazywano ją dla powolnego usposobienia słodkiém mianem „niedołęgi.” Nie broniła się nigdy, lecz brała cegłę i szła na najwyższe piętro, chyląc się pod ciężarem, który dźwigała na sobie. W godzinach odpoczynku nie siadała nad rynsztokiem — stawała zwykle pod parkanem, i zjadłszy chleb, patrzyła smutno przed siebie. Nikt nie wiedział, co była za jedna i zkąd pochodzi. Nazywała się Marysia. Gdy dzwoniono na Anioł-Pański, klękała w kąciku i modliła się przez chwilę. Piękniała wtedy — taki wyraz nieprzebranéj wiary oblewał jéj wątłą postać. Inne dziewczyny wyśmiewały tę codzienną modlitwę. Nie odpowiadała im wcale; powoli znużyły się i zostawiły ją w spokoju.
Pomiędzy robotnikami jeden tylko zwrócił jéj uwagę. Był to ładny i smukły chłopiec o ciemnych włosach i dużych czarnych oczach. Pracował chętnie, a praca nie męczyła go wcale. Nieraz z uwielbieniem stawała i patrzała, jak chłopak ten nucąc piosenkę, stawał na trzypiętrowéj wysokości i wygładzał kielnią wapno, nie trzymając się nawet ręką zawieszonych sznurów.
Stojącéj na dole dziewczynie serce biło gwałtownie. Wszakże i ona sama wchodziła na najwyższe piętra, a nie dostawała zawrotu głowy. Ale to było co innego. Ona nie bała się śmierci, nie myślała o niéj wcale. Ale on! — ach! gdyby on spadł z téj wysokości! Coby wtedy się stało!... I cisnęła ręce do piersi, zamykała oczy, doznając dziwnego bólu w gardle i w głowie. Nie umiała sobie zdać sprawy z tego uczucia. Powoli widok młodego chłopca stał się jéj koniecznie potrzebnym — nie pragnęła nic więcéj, jak tylko go widziéć. Byłaby umarła ze wstydu, gdyby był dostrzegł jéj oczy, które teraz coraz częściéj podnosiła od ziemi. Gdy przechodził koło niéj, przyciskała się do desek parkanu, pragnąc się zrobić jaknajmniejszą... Ręce jéj zaciskały na piersiach nerwowym ruchem brudny niebieski kaftanik. Ale gdy przeszedł, oddychała głębiéj i wiodła za nim tęsknym wzrokiem tak długo, dopóki nie ujrzała go znów na szczycie murów. Wtedy brała cegłę lub szaflik z wapnem i szła po improwizowanych wschodach, śpiesząc się, o ile pozwalał jéj powolny temperament, aby jaknajszybciéj powrócić na ziemię. Stawała znów, podnosiła oczy, rzucając okiem na młodego murarza. Rzekłbyś, że w tym widoku czerpie siły do nowéj pracy. Kochała go, nie zdając sobie sprawy z téj miłości, wyrosłéj wśród nędzy i potu. Uczucie to rozwinęło się w jéj sercu, jak kwiat na opuszczonéj mogile. Życie zaczynało dla niéj nabierać uroku — biedne stworzenie poczęło się uśmiechać do słońca i wyciągać ręce po zielone liście kasztanów rosnących w sąsiednim ogrodzie. Miewała teraz chwile zadumy, wśród któréj uśmiech zakwitał nagle na jéj wybladłych wargach. W sercu téj opuszczonéj, spracowanéj dziewczyny nastała nagle jakaś błogość nieokreślona, rzewność — coś, co jéj kazało ocierać uśmiechem łzę, która jak gość nieproszony cisnęła się do jéj oczów.
Kochała go.
Dawniéj praca męczyła ją, godziny wlokły się z przerażającą powolnością; spoglądała co chwila na słońce, czekając niecierpliwie, kiedy jego wspaniała kula zapadnie w niezmierzoną głębię. Dziś z żalem spoglądała na gasnące promienie; radaby dzień przedłużyć do nieskończoności. Odchodziła wolno, oglądając się czasami. Tam, na rogu, koło parkanu stał chłopak, zapalając papierosa, którego sobie naprędce z ordynarnego skręcał tytuniu. Puszczał zwolna błękitny dymek, który zakreślając kółka, niknął w powietrzu. Marysię zachwycały te kółka i stanowiły przedmiot jéj rozmyślań niedzielnych. Gdy szła do kościoła wśród gwaru tłumów świątecznie przystrojonych, myślała ciągle o nim i o tym niebieskim obłoczku, który się nad nim unosił. Ludzie potrącali ją, a ona szła daléj zamyślona.
On nie zwracał na nią uwagi. Był to chłopiec młody, zdrów, pełen życia i energii. Odważny nad podziw, szedł na najwyższe rusztowania z uśmiechem i piosenką. Zawieszony na sznurach, śmiał się do kolegów, przesyłając im żarty i wesołe słówka. Nie dbał o strój, nie bawił się w eleganta, a mimo to nie miał nigdy pieniędzy. Pożyczał na wieczne nieoddanie — a to jedno usprawiedliwiało pustkę w jego kieszeniach. Był sierotą po murarzu i już od dzieciństwa przyzwyczaił się do cegły i wapna. Czuł się téż wśród tych czerwonych murów jak u siebie; była to jego ojczyzna, religia — świat cały.
Wołano nań: Pawle!
Stojąca na dole dziewczyna w niebieskim kaftaniku drgała nerwowo ilekroć zawołano: „Pawle!” płoniła się i bladła naprzemian. Imię to miało dla niéj dźwięk i harmonię nieporównaną. Gdy potém wśród ciszy nocnéj budziła się ze snu, powtarzała, patrząc na gwiazdy iskrzące się na ciemném tle nieba: „Pawle! Pawle!...” Mówiła to cicho i z trwogą jakąś.
Mieszkała tak zwanym „kątem,” to jest zajmowała siódmą część maluchnéj izdebki. Leżała tuż pod oknem i patrzyła na gwiazdy.
Dokoła niéj spracowani współlokatorowie spali twardo, kamiennie. Mimo to dziewczyna lękała się, aby ją nie podsłuchano, gdy szeptała ukochane imię; oglądała się dokoła, tak jak skąpiec, gdy liczy swe skarby.
Gdy była małą, słyszała, że koło każdego człowieka stoi biały anioł, dodany mu przez Boga za kierownika, doradcę, przyjaciela. Marysia miała szczególne nabożeństwo do swego anioła. W jéj wyobraźni rysował się on jak wysoki i piękny młodzieniec, ubrany w długą szatę i szeleszczący u ramion wielkiemi, białemi skrzydłami. Stał po jéj prawéj ręce i uśmiechał się do niéj łagodnie. Od pewnego czasu anioł ten przybrał rysy Pawła, ten sam uśmiech, te same oczy... Tak, niezawodnie — był to Paweł, tylko stokroć piękniejszy w białéj szacie i ze srebrnemi skrzydłami. Spływał ku niéj na ciemnym płaszczu nocy i stał przy niéj na straży aż do szarego ranka. Dlatego to dziewczyna wpół senna szeptała „Pawle!” — i wyciągała ręce do tego sennego widziadła.
∗
∗ ∗ |
I byłoby tych dwoje pracowało długo, długo obok siebie, nie zamieniwszy ze sobą słowa, gdyby nie jedno sierpniowe południe, które ich złączyło węzłem jasnéj, czystéj miłości. Strudzony Paweł usiadł koło parkanu i skłonił głowę na jednę z wystających belek. Słoneczne smugi światła oblewały złotą łuną postać śpiącego murarza, a po tym złotym pasmie pląsały miryady muszek, zataczając taneczne brzegi. Gorąco było straszliwe. Żar oblewał ziemię. Siedzące nad rynsztokiem grono umilkło wbrew przyjętym zwyczajom. Wszyscy oddychali ciężko, ocierając pot z czoła.
Niedaleko śpiącego Pawła stanęła Marysia i patrzyła jak w obraz w twarz chłopca. Niektórzy robotnicy spali twardo, a garstka siedząca nad rynsztokiem, obrócona do dziewczyny plecami, widziéć jéj nie mogła. W ręku trzymała Marysia gałązkę jaśminu, okrytą liśćmi. Zerwała ją przed chwilą w sąsiednim ogródku, a teraz obrywała bezmyślnie listki, rzucając je na ziemię.
Paweł przez sen poruszał się niespokojnie. Całe roje much brzęczały w powietrzu i siadały bezustannie na twarzy i ustach śpiącego. Przerywały mu spoczynek i budziły go co chwila. Marysia patrzyła długo na utarczki Pawła z muchami — nagle obejrzała się dokoła i zaczęła się skradać ruchami kotki wzdłuż parkanu. Nie umiała sobie zdać sprawy, co ją naprzód ciągnie i do Pawła popycha, obracała w ręku gałązkę i wciąż szła naprzód, oglądając się trwożnie. Gdy była tuż przy nim, stanęła niepewna i drżąca. Paweł poruszył się, odpędzając ręką natrętną muchę — Marysia bezwiednie prawie wyciągnęła swoje ramię i gałązką zmusiła owady do ustąpienia z pola walki. Paweł spał teraz twardo, dziewczyna w niebieskim wytartym kaftaniku czuwała nad nim i delikatnie, cichutko, zieloną gałązką powiewała nad jego skronią. Zapomniała o całym świecie, o cegle, wapnie, taczkach, szaflikach, widziała tylko przed sobą ukochanego i pragnęła mu zapewnić sen spokojny.
Nagle Paweł otworzył oczy.
Zdziwił się bardzo, zobaczywszy nad sobą schyloną postać kobiecą i dwoje siwych oczów miłośnie w niego wpatrzonych. W wyrazie tych oczu musiała być przecież taka tkliwość łagodna, że Paweł uśmiechnął się, jak do sennego widziadła. Wtedy postać dziewczyny wyprostowała się, jak pod wpływem iskry elektrycznéj, a rumieniec wstydu oblał okrągłą twarzyczkę; — ręka z gałązką opadła... Marysia stała zdrętwiała, przykuta do miejsca, bez ruchu, bez oddechu niemal. Czerwone światełka migały przed jéj oczyma, krew zdawała się tryskać szkarłatną purpurą z całéj jéj twarzy. Paweł wstał wolno i chwilę jeszcze patrzał na zawstydzoną. Stała przed nim cała posypana czerwonawym pyłem, z swym brudnym kaftanikiem i głową pokrytą podartą chusteczką. W jednéj ręce cisnęła gałązkę, drugą zasłaniała sobie oczy — tym wdzięcznym charakterystycznym ruchem, jaki mają wiejskie zawstydzone dziewczęta. Była to przecież brzydka istota, mimo swéj młodości, ale ten wstyd dziecinny miał tyle nowego uroku dla Pawła, obracającego się do téj chwili w kole najbrudniejszych i najbardziéj moralnie upadłych istot, że wyciągnął ku niéj spracowaną rękę, a odejmując dłoń jéj od oczów zapytał:
— Jak ci na imię, dobra dziewczyno?
Marysia milczała długą chwilę. Nakoniec podniosła głowę, a ruchem tym mimowoli zrzuciła z włosów podartą chuścinę. Patrzała na Pawła czas jakiś, a oczy tych dwojga ludzi zrozumiały się prędko. Powoli szare źrenice dziewczyny pokryła mgła wilgotna i dwoje łez, jak perły, stoczyły się po twarzy. Zbytek szczęścia tamował jéj słowa, a oczy napełniał łzami.
— Odprowadzę cię dziś do domu — wyszeptał murarz — czując, że i jego ogarnęło jakieś dziwne, dziecinne rozrzewnienie. Odprowadzę cię... pozwolisz?
Pytał ją, czy pozwoli! On, który do téj chwili ścigał zuchwale dziewczęta i zaczepiał na ulicy pokojówki idące z bielizną do magla. Ta biedna, brudna wyrobnica, mimo swéj trwogi i zalęknienia onieśmielała go nawzajem. Z jasnego czoła Marysi biła nieskalana czystość, która go przygniatała ku ziemi.
Nie mógł jéj wyzywać brutalnie i szeptać dwuznacznie, czuł, że pomiędzy nim a nią otwiera się przepaść, którą tylko jednym sposobem przebyć będzie można...
Nad wieczorem dnia tego dwoje ludzi powracało wązką i ciasną uliczką, prowadzącą do mieszkania Marysi. Szli wolno i mówili mało. W spracowanéj dłoni robotnika szeleściała zwiędnięta gałązka jaśminu, którą wyjął pod parkanem z dłoni dziewczyny. Mrok owijał ziemię, a miasto poczynało tonąć w senném rozmarzeniu. Na progu staréj kamieniczki zatrzymali się oboje, ścisnęli sobie dłonie i powiedzieli: „do jutra!”
∗
∗ ∗ |
I od tego sierpniowego wieczoru mówili sobie codziennie „do jutra” — z uśmiechem szczęścia na twarzach. Schodzili się rano stęsknieni i spragnieni swego widoku. Czysta miłość młodéj dziewczyny działała zbawiennie na duszę Pawła.
Do téj chwili kobieta była dlań istotą niższą; teraz serce jego drżało na każde spojrzenie siwych, łagodnych oczów Marysi. Nieraz wśród pracy spoglądał na dół i szukał wzrokiem błękitnego kaftanika. Nie klął i nie chodził do narożnego szynku. W południowéj przerwie siadali jedno przy drugiém i rozmawiali półgłosem. Mówili cicho, bojąc się, aby ich kto nie podsłuchał i nie wyśmiał. Tworzyli plany na przyszłość. Niedługo mieli się pobrać, zostać żoną i mężem. Inaczéj nie pojmowali swéj miłości. On przestał pożyczać pieniądze kolegom i palić papierosy — składał zarobek, aby miéć czém opłacić księdza i dwie świece, któreby im zapalono na ołtarzu. Dnia tego — mówił — będzie ślicznie słońce świeciło, a organy w kościele będą grać jak na sumie! Na te słowa Marysia składała ręce i przymykała oczy. Zdawało się biednéj dziewczynie, że już jest w kościele i słyszy głos księdza, który ją pyta: „Czy masz silną i nieprzymuszoną wolę?” I mimowoli wyrwał się jéj głos „mam! ach, mam silną wolę zostać jego żoną...”
I ona ze swéj strony składała każdy cent, każdą zapracowaną sumkę. Nie jadła nic oprócz chleba i zaczęła chudnąć i mizerniéć bardzo. Nie zważała wszakże na to — gorączkowo chwytała się każdéj pracy. Wieczorem, gdy powracała do domu, wstępowała do sąsiedniéj praczki i tam prała lub prasowała do późnéj nocy. Rano, skoro świt, była już na nogach i nosiła konewkami wodę, lub rozpalała w piecu. Dawało jéj to nędzne wynagrodzenie, ale Marysia potrzebowała gwałtem zebrać potrzebne pieniądze — nie mogła się więc wahać w wyborze pracy. Chcieli się pobrać jaknajprędzéj. Byli oboje sami na świecie... Zdawało się tym biednym ludziom, że łatwiéj im będzie iść przez życie we dwoje. Zaprzęgnięci do taczki życia, ładownéj troską i codziennym smutkiem, mniemali, że łatwiéj pociągną ten ciężar, złączony z ich istnieniem. Marzyli o małéj, maluchnéj izdebce z okienkiem, gdzieby mogli mieszkać sami, i zmęczeni po pracy codziennéj, odpocząć wśród ciszy letniego wieczoru. W sercu tych dwojga istot powstało teraz pragnienie własnego kącika, tych czterech ścian, gdzieby się mogli zamknąć ze swém szczęściem.
Mieli teraz dla siebie wieczny uśmiech na twarzy, dobre słówko, uściśnienie dłoni... Troszczyli się nawzajem o siebie, jeżeli pot gorącą strugą oblewał ich zmęczone twarze.
Jednego słonecznego poranku zeszli się wcześniéj niż wszyscy robotnicy. Robili to bardzo często. Natrętne spojrzenia gniewały ich. Mieli sobie tyle do powiedzenia, a jedna godzina południowéj przerwy nie wystarczała na te sieroce zwierzenia. Na widok idącego Pawła, Marysia przyśpieszała kroku, on wyciągał ku niéj dłonie i ręce ich łączyły się w długim, gorącym uścisku.
Dnia tego jednak było inaczéj. Paweł nie wyciągnął ręki ku śpieszącéj dziewczynie, ale przeciwnie krył ręce te za plecami; czynił to z niezgrabném zakłopotaniem, a mimo to uśmiechał się i mrugał filuternie oczami. Marysia zatrzymała się i patrzała, zdziwiona tém niezwykłém przyjęciem.
— Zgadnij Marysiu, co ci przynoszę — rzekł robotnik — przychylając głowę.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
— Nie wiem — odpowiedziała.
— Pomyśl.
Marysia starała się zamienić w czyn słowo narzeczonego, ale napróżno...
Poprawiła chuścinę zsuwającą się z głowy i wyciągnęła machinalnie rękę.
— Daj — wyrzekła, a wyraz ciekawości zarysował się na jéj krągłéj twarzy.
Zwolna, z rodzajem tryumfu, wysunęła się dłoń Pawła. Cudna pąsowa róża uśmiechała się swym wonnym kielichem i rumieniła się, jak te promienie wschodzącego słońca, które czerwonym blaskiem oblewały niebo. Biedna dziewczyna w łatanym niebieskim kaftaniku złożyła ręce jak do modlitwy.
— Róża!... jaka cudna róża!...
I uśmiechała się do kwiatka, nie śmiejąc ująć go w swe grube i niekształtne palce. Paweł dumny z jéj radości, sam poczuł dziecinną jakąś wesołość przepełniającą mu duszę.
— Weź! to dla ciebie...
I podawał jéj kwiat wonny, a usta rozchylał mu serdeczny, poczciwy uśmiech.
Dziewczyna wzięła nakoniec różę i oglądała ją długo.
Biedna! Jakże mało podobieństwa było między tą kobietą a purpurową królową kwiatów. Mówią, że kobieta jest żyjącym kwiatem. Marysia była rzeczywiście kwiatem młodym, jasnym, czystym, ale mróz życia zwarzył przed czasem tę delikatną roślinę — pył ceglany osiadł na białéj koronie i przygniótł ku ziemi tę głowę dziewczęcą, nie dając jéj stać prosto i patrzéć spokojnie w słońce. I teraz stoi to biedne dziewczę, ten kwiat żyjący, z purpurową różą w spracowanéj dłoni, nie śmiejąc przystroić swoich jasnych włosów w zwykłą młodym kobietom ozdobę.
Po raz pierwszy zawstydziła się Marysia swego zniszczonego niebieskiego kaftanika, bo aksamitna szata róży zanadto odbijała przy łatanéj odzieży. Dziewczyna ukryła więc kwiatek na piersiach, przywiązawszy go do wązkiéj tasiemeczki, na któréj wisiał zczerniały medalik z Matką Boską. Późniéj usiedli oboje pod parkanem i rozmawiali długo, półgłosem.
Słońce tymczasem wstało zupełnie ze swego sennego rozmarzenia. Szło wspaniale po niebie, siejąc ciepło i promienie, jak dobroczynny monarcha, rozrzucający podczas koronacyi złoto tłoczącemu się pospólstwu. Zaglądało do mieszkań bogaczów i budziło pod strychem śpiących nędzarzy. Jednym niosło szczęście, nowe dostatki i śmiech wesoły, drugim nową nędzę, niedostatek i łzę gorzką, palącą, sierocą. Dla jednych promień słońca był dobroczyńcą, wołającym do nowych rozkoszy — dla innych katem i złocistym, zwiastującym udręczenia bez końca!
Zbliżył się nakoniec dzień ślubu tych dwojga nędzarzy. Razem z opadającemi liśćmi drzew mieli sobie zaprzysiądz wiarę i miłość do śmierci. Jesień szła szybkim krokiem, ścieląc sobie drogę zżółkłą drzew ozdobą. Kamienica, przy któréj budowie pracowali Paweł i Marysia, stała już prawie ukończona, wznosząc swe równe, czerwone mury — i czekając tylko na pokrycie dachu.
To téż roboty szły z podwójną szybkością. Trzeba było się śpieszyć przed nastaniem pierwszych mrozów. Było to wczesnym rankiem, chłodnym, szarym — bez najmniejszego promienia słońca, bez złotych, ciepłych blasków lata. Marysia uśmiechnięta i nad wyraz szczęśliwa chodziła tam i napowrót po tymczasowych wschodkach i kładkach, donosząc cegłę robotnikom, pracującym na samym szczycie rusztowania. Pomiędzy nimi znajdował się Paweł, równie wesoły, z piosenką na ustach i uprzejmym żarcikiem dla swych towarzyszy. Gdy Marysia wchodziła na rusztowanie, odwracał głowę i przesyłał jéj szczery, serdeczny uśmiech, obejmując jéj postać miłosném spojrzeniem. Wszak jutro dzień ich ślubu!... Zapowiedzi wyszły w parafialnych kościołach, a jutro po sumie ksiądz zwiąże haftowaną stułą ręce tym dwojgu towarzyszom niedoli. Zebrali potrzebną sumkę na ten akt uroczysty i nie dwie, ale cztery świece zapłoną na wielkim ołtarzu, przed którym uklękną. Marysia będzie miéć nową perkalikową sukienkę w białe i niebieskie kratki, a Paweł — długi surdut, kupiony za pośrednictwem „handełesa.” Sukienka Marysi czysta i krochmalna wisi na oknie jéj izdebki, dziewczynie bije serce na samą myśl przystrojenia się w taki sposób szykowny. Ona byłaby chętnie poszła do ołtarza w swoim łatanym kaftaniku, ale Paweł uparł się stanowczo. Pragnął, aby wybrana jego była piękną w tym dniu, od którego zaczynało się nowe życie. Ona nie miała téj wygórowanéj próżności, nawet w téj uroczystéj chwili nie pragnęła być inną, piękniejszą, strojniéj ubraną. Szczęście, które miało od jutra przypaść jéj w udziale, przygniatało niemal tę wątłą istotę swoim ciężarem. Wczoraj spowiadała się i płakała rzewnie. Dlaczego? Ksiądz, siwy staruszek, pytał ją o cierpienie, które do łez ją zmusza. Nie mogła mu odpowiedziéć — wstydziła się sama siebie. Płakała z nadmiaru szczęścia!... Ponad nią ciemne, ogromne sklepienie kościelne rysowało ostre linie i olbrzymie łuki — monotonny głos organów, odpowiadających księdzu, rozlegał się poważnie, smutnie jakoś, a ona klęcząc na téj zimnéj podłodze kamiennéj, z rękami splecionemi na piersiach, strwożona, z oczyma łez pełnemi, uchylała głowę przed tą jasnością, jaka miała nagle przeciąć jednostajne dnie jéj życia. Od kolebki poniewierane, deptane serce, nie mogło naraz zrozumiéć téj krainy miłości i szczęścia, w jaką miała ją powieść dłoń ukochanego! Przed oczyma biednéj sieroty przesuwał się zwolna cały szereg dni głodu, nędzy, smutku i opuszczenia. Z za ciemnych filarów kościoła wypływały szare, niepochwytne cienie i znikały pod zczerniałemi łukami sklepienia. Były to cienie strojne w łachmany, z ohydnemi twarzami. Klęcząca dziewczyna potarła ręką czoło, jakby dla odpędzenia tych mar natrętnych. Wszakże to byli ludzie, wśród których wzrosła, z którymi spędzała swe lata dziecinne! Jeden cień wyróżniał się wśród tłumu: postać młodéj jeszcze kobiety z koszykiem na plecach. Zatrzymała się dłużéj przed Marysią i zdawała się patrzéć na nią z jakimś litośnym wyrazem twarzy. Szare, smutne oczy owego widziadła miały wyraz nieprzebranego smutku i znużenia; usta blade, bezkrwiste, zaciśnięte, zdawały się tłumić jakiś jęk bolesny. Ta kobieta za życia musiała walczyć z głodem, smutkiem i biedą... dziś, w przeddzień ślubu swéj córki, zjawia się nagle na chwilę, aby spojrzéć, jak szczęście wśród nędzy wygląda.
Marysia przymknęła oczy.
Ta matka-gałganiarka, którą ona jak przez sen pamięta, schodzi nagle ku niéj w przeddzień ślubu i stoi tuż przed nią, patrząc z jakąś litością i smutkiem. Czy ma ją ostrzedz przed zbliżającém się nieszczęściem, czy pragnie tylko wspomnieniem swojém dodać jéj sił do zniesienia téj wielkiéj radości? Może pragnie z za grobu pobłogosławić swojemu biednemu dziecięciu i dlatego to przychodzi z dalekiéj, nieznanéj krainy, niosąc ze sobą wspomnienie nędzy i wspólnie przebytych dni głodu. Ta biedna matka, śpiąca pod zimną, opuszczoną mogiłą — gdzieś w kącie cmentarza, miała nieraz dla swéj córki pieszczotę i serdeczniejsze uczucie. Było to przecież bardzo, bardzo dawno, a jednak Marysia zaczyna przypominać sobie, jak powróciwszy z całodziennego zarobku, matka brała ją na kolana i tuliła do swéj wyschłéj, zapadniętéj piersi. Nazywała ją „Maryś” — i dawała jéj szczątki zabawek dziecinnych, podartych ilustracyj lub kawałków srebrnego papieru, znalezionych na śmietniku. Razem z wspomnieniem matki w umyśle dziewczyny zrodziła się myśl o ojcu. Nie znała go, nie widziała nigdy. Matka nie wspominała o nim nawet przy śmierci. I w przeddzień ślubu sierota uczuła nagle to opuszczenie swoje... zapragnęła dłoni matki, któraby ją do ołtarza poprowadziła, i pocałunku ojca na tę nową drogę życia...
Długo w nocy płakała; współmieszkańcy, wtajemniczeni w miarę jéj losu, dziwili się mocno tym łzom i głupocie dziewczyny. Nie odpowiadała im wcale, przecież oni zrozumiéćby nie mogli, co ją do łez pobudza. Ludzie ci, żyjący jak zwierzęta, bez miłości, bez poezyi, wyśmieliby ją za tę dziwaczną tęsknotę do matki, która zmarła przed dwunastu laty, i do ojca, którego wcale nie znała. Marysia czuła się bardzo nieszczęśliwą, a jednak zbudziwszy się nazajutrz, poszła na robotę i uśmiechała się do Pawła, a nawet do saméj siebie. Widok ukochanego odpędził od niéj daleko smutek i tęsknotę. Idzie więc ku niemu z rozjaśnioną twarzyczką, stąpając bosą nogą po rusztowaniu. Niesie cegłę i pochyla się naprzód pod tym ciężarem.
W téj chwili uderza dwunasta na poblizkim zegarze.
Robotnicy jak na komendę porzucają roboty, cegły, kielnie, sznury i zaczynają schodzić na dół, popychając się wzajemnie. Na rusztowaniu zostaje tylko Paweł wciągający na siebie wolno wierzchnią odzież. Na niższém piętrze stoi Marysia, i złożywszy cegłę, przychyla głowę, pragnąc lepiéj zobaczyć narzeczonego. Paweł widzi ją i uśmiecha się do téj małéj, zabrudzonéj dziewczynki, którą jutro już żoną swą nazywać będzie miał prawo. Widzi ją przez źle spojone deski rusztowania i posyła jéj od ust gorące pocałowanie. Marysi serce zabiło gwałtownie. Nie pocałowali się jeszcze ani razu!... A gdyby!... I w sercu Pawła powstaje ta sama chętka. Są sami — na dole kręci się tłum robotników gwarliwy, hałaśliwy — a oni ponad tym całym światem tylko we dwoje!... Szybko jak błyskawica chwyta młody robotnik gruby sznur zawieszony na wystającéj belce i spadający aż do ziemi. Sznur ten służy do wciągania belek i nieraz już zręczny chłopiec, chcąc poszczycić się swą odwagą, spuszczał się po nim jak błyskawica i w sekundę stawał na dole. Dziś chce zrobić to samo — ale wpierw zatrzyma się na niższém piętrze rusztowania i skradnie z ust narzeczonéj pierwszy pocałunek. Trzymając się rękami sznurów, woła ją ku sobie; dziewczyna przybiega i zaczyna go łagodnie łajać za te niepotrzebne dowody zręczności.
— Możesz spaść, Pawle! — upomina go, uśmiechając się na widok tego silnego chłopaka, zawieszonego na sznurze między niebem a ziemią. — Wejdź na deski...
Paweł jednak stawia warunek: wejdzie na rusztowanie i zejdzie z nią po wschodach, jeżeli ona pocałuje go natychmiast. Marysia płoni się na samą myśl. Wzbrania się. Paweł przecież ucieka się do sztuczek: mówi, że siły go opuszczają, puści sznur i spadnie... Zresztą jutro ich ślub, do téj chwili nie żądał nic, prócz uścisku dłoni, dlaczego więc odmawia mu ust swoich. Dziewczyna zbliża się nakoniec, pokonana siłą tych argumentów... nie opiera się, stoi tuż przed nim i podaje mu do pocałunku swą zapłonioną twarzyczkę. Usta ich spotykają się — są sami — szczęśliwi, młodzi... Nad nimi tylko niebo szare, jesienne, jednostajne. U ich stóp tysiące ludzi krząta się po ulicach miasta i dąży w tę lub ową stronę, śpiesząc za szczęściem, lub walcząc z niedolą.
Tych dwoje dzieci złączonych w pierwszym, czystym pocałunku, nie dbało w téj chwili o to złoto, za którém uganiały się setki istot zagrzęzłych w prozie życiowéj. Oni widzieli tylko siebie, pragnęli wzajemności swych serc biednych, bijących tak mocno pod wytartą odzieżą.
Paweł całował w swém życiu wiele, wiele kobiet. Kradł całusy mimochodem z postawą i bezczelnością pogromcy serc niewieścich. Czémże były jednak usta tych dziewczyn, które uśmiechały się doń z zaczepką, w porównaniu z tym pocałunkiem lękliwym, nieśmiałym, a tak wymownym jego przyszłéj żony. Uczuł dopiero w téj chwili cały ogrom szczęścia, jakie mu da to biedne dziewczę, które mimo pokus i nędzy, przeszło przez życie bez skazy, z jasnością u czoła.
Jakieś rozrzewnienie ogarnęło go nagle i pragnął przycisnąć do siebie schyloną ku niemu dziewczynę. W téj chwili zapomniał jednak, że jest nad przepaścią... puścił sznur... i z wyciągniętemi ku ukochanéj rękami runął na dół. Na krzyk Marysi rzucili się robotnicy ku nieszczęśliwemu. Niestety! Wszelka pomoc okazała się zbyteczną.
Spadając z dwupiętrowéj wysokości, młody murarz roztrzaskał sobie czaszkę i nie spojrzał więcéj na swą narzeczoną. Dusza jego uleciała razem z tym pierwszym pocałunkiem, który był zarazem ostatnim. Trupa odwieziono do kostnicy, a po zmarłym została tylko kałuża krwi i rozpaczająca dziewczyna. Gdy ciało narzeczonego zabierano z bruku, stała cicho, bez łez, bez słowa skargi na ustach. Nie umiała sobie zdać sprawy z tego, co ją spotkało. Wśród nieznanéj dla niéj dotąd rozkoszy pocałunku, usta Pawła oderwały się nagle od téj twarzy i postać ukochanego znikła w przestrzeni. Krzyknęła wtedy boleśnie, bo zdawało się biednéj dziewczynie, że ktoś w jéj serce wepchnął nóż ostry i zadał jéj ranę głęboką.
Gdy zbiegła ze wschodów i ujrzała trupa Pawła, krwią oblanego, zdruzgotanego do niepoznania, stanęła jak wryta i stała tak długo, długo bardzo.
Gdy ocknęła się z tego odrętwienia i spojrzała dokoła siebie, robotnicy pracowali znowu, a inny murarz zajął na rusztowaniu miejsce Pawła. Wszyscy byli smutni i przygnębieni tym wypadkiem.
Dziwiono się ogólnie, że tak zręczny chłopiec spadł z góry i komentowano wypadek ten w rozmaity sposób.
Marysia odeszła parę kroków i usiadła pod parkanem, tam, gdzie zwykle siadała z Pawłem w godzinach odpoczynku. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Mało kto wiedział o stosunku, jaki łączył wyrobnicę z zabitym robotnikiem. Pozostawiono ją więc w spokoju. Bladość twarzy przypisano osłabieniu i nie zajmowano się nią wcale.
Niedługo ściemniło się zupełnie. Robotnicy odeszli do domów rozmawiając głośno i żałując jeszcze towarzysza. Pod parkanem pozostała tylko siedząca dziewczyna w niebieskim zniszczonym kaftaniku. Przed nią wznosiły się słupy rusztowania. Dokoła cisza, przerywana tylko turkotem dorożki, przejeżdżającéj przez sąsiednią ulicę.
Niebo zachmurzyło się i zaczął padać deszcz zimny, lodowy.
Siedząca pod parkanem kobieta nie czuła wilgoci i zimna, które ogarniało ją dokoła. Krople deszczu smagały jéj schyloną głowę, mocząc twarz i włosy, wstrząsając wychudłém ciałem, które zniszczona odzież od zimna ochronić nie mogła.
Biedna dziewczyna!...
Godziny upływały powoli, wydzwaniane przez miejskie zegary z przerażającą jednostajnością. Ona siedziała wciąż sama, z przymkniętemi oczami. Po co miała wracać do domu? Wczoraj jeszcze mówiła na progu: „do jutra!”
I przyszło jéj na pamięć to „jutro” spodziewane, pełne radości, wesela — „jutro” niosące jéj tyle szczęścia, tyle rozkoszy! Wszystko się skończyło; ten jéj wybrany nie stanie już z nią przed ołtarzem, aby odebrać z jéj ust przysięgę wierności. On poszedł gdzieś w odległą, ciemną krainę — zabrano go z roztrzaskaną głową z bruku... zabrano go! zabrano!...
Jęk rozpaczy wydobył się nakoniec ze zbolałéj piersi. Struga łez zmieszała się z zimnemi kroplami deszczu, płynącemi po twarzy dziewczyny. Wśród téj ciemnéj, dżdżystéj, jesiennéj nocy pozostała sama, bez opieki, bez pociechy, z tą swoją bezbrzeżną rozpaczą.
Nerwowym ruchem zacisnęła swój kaftanik na piersi. Ręka jéj dotknęła się jakiegoś przedmiotu uwiązanego tasiemeczką przy szyi. Była to zeschła łodyżka owéj pięknéj, purpurowéj róży, którą dostała od Pawła! Oto wszystko, co jéj zostało!...
Deszcz padał ciągle. Nie wiedziała, która godzina; nie troszczyła się wcale o to. Dla niéj nie było teraz ani dnia, ani nocy — ani tygodni, ani roku. Wiedziała, że żyć musi, i to żyć... bez niego.
Nakoniec podniosła się zwolna i stanęła, opierając głowę o deski parkanu. Stała długą chwilę bezsilna, znękana, zbolała. Potém powolnym krokiem poszła ku domowi. Poszła sama i odtąd będzie zawsze iść tą drogą sama jedna. Złota nitka szczęścia, która przecięła na chwilę czarną przędzę jéj życia, znikła bezpowrotnie, zostawiając w ręku téj biednéj dziewczyny zeschłą łodygę purpurowéj róży, a na jéj wybladłych wargach ślad pierwszego pocałunku zmarłego murarza.