Opowiadanie komiwojażera
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Opowiadanie komiwojażera |
Pochodzenie | Humoreski |
Wydawca | Księgarnia Wilhelma Zukerkandla |
Data wyd. | 1923 |
Miejsce wyd. | Złoczów |
Tłumacz | Zygmunt Niedźwiecki |
Tytuł orygin. | The Canvasser's Tale |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Biedny, strapiony przybyszu!... Było w twej skromnej minie, w twojem zmęczonem spojrzeniu, w wytwornym lecz podszarzanym ubiorze twoim coś, co posiew litości pobudziło w mem sercu do kiełkowania, jakkolwiek spostrzegłem od razu u ciebie pod pachą portfel, na którego widok z duszy mojej wydobył się szept gorącej modlitwy: — „Wszechmocny losie!... tylko mnie też nie wtrącaj na miłość Boską, w objęcia komiwojażera!...“
Że jednak ludzie ci potrafią, żeby tam nie wiedzieć co, rozdmuchać naszą ciekawość, nim tedy zdążyłem zdać sobie sprawę, jak się to stało i kiedy, już gość mój znajdował się w pełnym toku opowiadania swoich życiowych przygód a ja mu się przysłuchiwałem z największą uwagą i współczuciem.
Opowieść jego brzmiała mniej więcej:
— Rodzice mnie odumarli... ach!... kiedym był jeszcze małą, niewinną dzieciną. Stryj Ithurel zajął się wówczas moją sierocą egzystencyą i przygarnąwszy mnie do swego serca, traktował od tej chwili jak rodzonego syna. Był to jedyny mój krewny na całym świecie; na szczęście był to człek dobry, bogaty i hojny. Otoczył on mnie takim zbytkiem, że niczego, co tylko za pieniądze nabyć można, nigdy mi nie brakowało.
Skończywszy z biegiem czasu uniwersytet, udałem się na wojaż w towarzystwie dwóch służących. Cztery lata bujałem z miejsca na miejsce na lekkich skrzydłach uciech. Wybacz pan ten poetycki sposób wyrażania się człowiekowi, który się zawsze palił do poezyi. Pozwoliłem sobie na to tem śmielej, albowiem czytam z pańskich oczu, że i pan także poświęcasz się czarownej sztuce władania mową bogów. W odległych od mej ojczystej ziemi krajach karmiłem moją młodość tą ambrozyjską potrawą, co syci umysł, duszę i serce. Z pomiędzy wszystkich rzeczy jednakże, z jakiemi poznać się było mi danem w owych dniach szczęścia, najwięcej przypadł do smaku wrodzonemu mojemu zmysłowi estetycznemu tak częsty u ludzi bogatych zwyczaj zbierania rzeczy kosztownych, pięknych i rzadkich, skusiło mnie też coś — przeklęta to była godzina!... — że zapoznałem stryja mego Ithurela z tą dziedziną użycia.
Zacząłem mu pisać i opowiadać o pięknym zbiorze muszli jednego z kolekcjonerów, o niezwykłej kolekcyi cygarnic z pianki morskiej drugiego, o niezmiernie bogatych i w żaden sposób odczytać się nie dających skarbach autografów trzeciego, o czwartego nieocenionem nagromadzeniu starej porcelany, o bajecznym komplecie marek pocztowych innego jeszcze i t. d. i t. d. Entuzyastyczne listy moje wydały niebawem owoce: stryj mój począł się rozglądać, jaka też kolekcya byłaby dla niego najodpowiedniejszą? Wiadomo panu zapewne, z jaką piorunującą szybkością zamiłowania tego rodzaju są w stanie wybujać. W niedługim czasie stryja mego ogarnął formalny szał zbierania, o czem wtedy jeszcze w każdym razie nic nie wiedziałem.
W ślad za tem począł zaniedbywać swój olbrzymi handel świniami, niedługo zaś nawet całkiem wycofał się z interesów, aby się całkowicie oddać manii kolekcyonerskiej.
Na szczęście majątek jego był kolosalny, — nie oszczędzał go jednak z drugiej strony na ten cel.
Nasamprzód począł zbierać dzwonki dla krów. Zgromadził kolekcyę, która wypełniała pięć dużych sal a obejmowała wszelkie rodzaje dzwonków dla krów, jakie kiedykolwiek stworzono — z wyjątkiem jednego. Ten jeden — okaz starożytny, jedyny w swym rodzaju — znajdował się w posiadaniu innego zbieracza. Stryj mój ofiarowywał za tę rzadkość bajeczną sumę, ale właściciel unikatu nie chciał o sprzedaży nic słyszeć. Co teraz musiało nastąpić, z łatwością pan sobie wyobrazisz. Dla prawdziwego zbieracza kolekcya niekompletna nie przedstawia żadnej wartości. Serce mu pęka na myśl o jej brakach — i pozbywa się w końcu ukochanego skarbu, aby zwrócić cały swój interes ku dziedzinie, która wydaje mu się jeszcze nietkniętą.
Tak samo postąpił i mój stryj. Wziął się do zbierania cegieł. Skompletowawszy zbiór wielki i nader ciekawy, utknął na tym samym co poprzednio szkopule. Jego wielkie serce ugodzone zostało po raz wtóry — sprzedał więc znowu ukochanie swej duszy pewnemu piwowarowi, który się także poświęcał zbieraniu cegieł, wycofawszy się z interesów, a w którego kolekcyi znajdowała się właśnie owa brakująca mojemu stryjowi cegła — biały kruk.
Teraz spróbował z narzędziami z epoki kamiennej. Tutaj pokazało się wszakże niebawem, że fabryka, pokrywająca jego zapotrzebowanie, zaopatruje w takie same okazy i innych zbieraczy. Począł tedy zbierać napisy Asteków i wypchane wieloryby, ale po niesłychanych trudach i kosztach i tu go spotkało nieszczęście. W chwili kiedy jego kolekcye zdawały się już całkowite, przywieziono z Grenlandyi wypchanego wieloryba a z Condurango w Ameryce środkowej napis Asteków, oba okazy prześcigające wszystko, co przedtem znane było w tej dziedzinie. Stryj zakrzątnął się co żywo około zakupienia tych skarbów bez ceny. Powiodło mu się też, co prawda, nabyć wypchanego wieloryba, lecz napis Asteków sprzątnął mu z przed nosa inny zbieracz. Prawdziwy napis Asteków z Condurango jest, jak panu może wiadomo, rzeczą tak cenną, że szczęśliwy kolekcjoner, któremu uda się go zdobyć, gotów się raczej rodziny wyrzec, niż tak drogocennego okazu. Tymczasem stryj mój patrzeć na to musiał, jak przedmiot marzeń jego kolekcyonerskiej duszy powędrował bezpowrotnie w inne ręce. To też kruczy włos nieszczęśliwego zbielał w przeciągu jednej nocy jak śnieg.
Pauzował teraz czas jakiś i rozważał. Uczuł, że jedno jeszcze tego rodzaju fiasko — dobije go. I zdecydował się teraz przedsięwziąć kolekcyę, na jaką żaden przed nim umysł ludzki nie wpadł jeszcze. Rozpatrzywszy rzecz gruntownie, całkiem gruntownie, wystąpił na arenę jako zbieracz — ech!
— Czego? — zapytałem, nastawiajcie ucha.
— Ech, panie!... ech!... Pierwszym jego nabytkiem było echo w Georgii, odpowiadające cztery razy; następnym sześciokrotne echo w Marylandzie, dalej trzynastokrotne echo w Maine, jeszcze później dziewięć razy powtarzające głos echo w Kanzan, za którem poszło dwunastokrotne echo w Tennessee. To ostatnie udało mu się bardzo tanio nabyć, albowiem prawie — że tak powiem — przestało funkcyonować. Mianowicie głaz skalny, odbijający głosy, stoczył się. Stryj mój wszakże miał nadzieję przywrócić do pierwotnego stanu rzecz całą kosztem kilku tysięcy dolarów, ba nawet wzmocnić odgłos przez wzniesienie odpowiedniego muru. Ale ponieważ architekt, który się podjął tej roboty, nie hodował jeszcze nigdy przedtem żadnych ech, więc też sfuszerował obstalunek zupełnie. Przed jego łataniną echo odgderywało jeszcze czasem to i owo jak zniedołężniała teściowa, ale potem kwalifikowało się już tylko chyba do demonstracyj w instytucie głuchoniemych. Następnie zakupił mój stryj partyę tanich ech podwójnych, rozrzuconych po całym kraju. Oddano mu je z 20-procentowym rabatem, ponieważ nabył odrazu całą grupę. Z kolei kupił echo w Oregon, istny szmermel[1] ech, które go kosztowało, wierz mi pan — majątek! Zapewne łaskawemu panu wiadomo, że cena ech wzrasta kulumatywnie[2] na podobieństwo karatowej skali brylantów. I tak jednokaratowe echo warte jest tylko o dziesięć dolarów więcej, niżeli kawałek gruntu, na którem się daje słyszeć. Dwukaratowe echo warte trzydzieści, pięciokaratowe już dziewięćset pięćdziesiąt dolarów, a echo dziesięciokaratowe ceni się na dolarów trzynaście tysięcy. Echo w Oregon, mego stryja, zwane „The Grèat Pitt Echo” było klejnotem 20-karatowym i kosztowało 216.000 dolarów. Było ono położone w odległości 400 mil od najbliższej osady ludzkiej.
Ja zaś żyłem tymczasem jakby pośród gajów różanych: byłem narzeczonym jedynej i prześlicznej córki angielskiego earla, zakochany powyżej uszu w mej wybrance, nurzałem się w morzu niebiańskiej szczęśliwości. Rodzina mojej ukochanej była mi bardzo rada, nietajno jej bowiem było, że jestem jedynym spadkobiercą mojego stryja, posiadającego pięć milionów dolarów majątku. Nikt z nas podówczas nie wiedział jeszcze, że stryj mój został zbieraczem, co mogło go znacznie dalej zaprowadzić, niżeli do estetycznego roztargnienia.
Teraz jednak zaczęły się nad mą niewinną głową chmury gromadzić. Odkryto właśnie boskie echo, znane odtąd w świecie jako „wielki Kohinor” ech, także pod nazwą „Góry odgłosów.” Był to klejnot pięćdziesiątego szóstego stopnia. W czasie pogody powtarzały echa rzucony im wyraz przez piętnaście minut. Poczęła teraz wszakże w grę wchodzić inna jeszcze okoliczność. Oto pojawił się drugi zbieracz ech i obaj, żwawo zawinąwszy rękawy, poczęli się uwijać około ubicia tak ponętnego kupna. Posiadłość składała się z dwóch małych wzgórków, między nimi płytki strumyczek, wszystko razem w niejakiem oddaleniu od kolonii stanu New York. Obadwaj zbieracze zjawili się na miejscu jednocześnie, żaden wszakże o przybyciu drugiego nie wiedział. Cóż się pokazało?... Drogocenne echo nie miało jednego, lecz dwóch właścicieli, z których jeden posiadał zachodnie, drugi wschodnie wzgórze, rzeczułka tworzyła granicę. Podczas kiedy stryj mój nabył od właściciela wschodni pagórek za 3,280.000 dolarów — współzawodnik stryja kupił wzgórze tamtego drugiego za przeszło trzy miliony.
Wiesz pan, co teraz nastąpiło?... Najwspanialszy na świecie zbiór ech został jednym zamachem i raz na zawsze zdekompletowany, obejmował bowiem tylko jednę połowę króla wszystkich ech. Żaden z obu właścicieli dwu połów nie był oczywiście kontent z swej połowicznej własności, żaden jednakże nie chciał drugiemu swojej części ustąpić. Stąd zgrzytanie zębów, marszczenie się, waśnie!... W końcu tamten drugi zbieracz wpadł na myśl tak niebywale złośliwą, jaka tylko w świecie kolekcyonerów wykwitnąć może: postanowił skasować swój pagórek i zniszczyć tem samem całkowicie przesławne echo. Ponieważ sam nie mógł echa posiąść na wyłączną własność — niechże go nikt nie posiada. Mój stryj nie omieszkał przeciw temu remonstrować, lecz tamten odpowiedział:
— Połowa echa jest moją, więc wolno mi zniszczyć tę połowę. Patrz pan tylko swojej części. Tymczasem stryj mój postarał się o sądowne wstrzymanie. Tamten apelował — i w końcu rzecz cała weszła przed najwyższy trybunał. Nałamano tam sobie głów nad nią, nałamano!... Dwóch sędziów było zdania, że echo może stanowić przedmiot własności osobistej, jako coś, co nie da się wprawdzie dotknąć ani zobaczyć, co jednak może być, jak świadczą niezbite fakta, sprzedanem i nabytem, zatem i otaksowanem. Dwóch innych sędziów znowuż mniemało, że echo to poprostu nieruchomość, wiąże się ono bowiem ściśle, w sposób, dający się udowodnić, z pewną określoną miejscowością i nie może być przeniesionem z jednego miejsca na drugie. Inni sędziowie zawyrokowali, że echo, jako takie, nie może być absolutnie niczyją prywatną własnością. W rezultacie zgodzono się wreszcie, że echo może być przedmiotem posiadania podobnie jak oba pagórki, a dalej, że każda z stron spornych jest prawdzie niezawisłym od drugiej posiadaczem swego pagórka, echo jednakże jest wspólną obu własnością. Dlatego też pozostawiono pozwanemu w zasadzie swobodę skasowania jego pagórka, jako jego niezaprzeczalnej własności, zanimby jednak przystąpił do owego skasowania, musi wpierw złożyć kaucyę w kwocie trzech milionów dolarów, jako ewentualne odszkodowanie za to, jeśliby część echa, należąca do mego stryja, uległa jakiemukolwiek uszczerbkowi skutkiem tej operacyi.
Postanowiono dalej, że stryj mój nie ma prawa używać pagórka swego sąsiada do wytwarzania echa bez tegoż zezwolenia, i może w tym celu korzystać jedynie z swego własnego wzgórza. Oczywiście jego połowa echa nie da się oddzielnie wydobyć, lecz na to już sąd nic nie poradzi. Również i stronie przeciwnej zabroniono korzystania z pagórka mego stryja do wydobywania jego części echa. Nietrudno pojąć następstwa: ani jeden, ani drugi nie miał prawa wzbudzać echa i oto najosobliwsze i największe z ech zamilkło skutkiem tej uchwały na zawsze. Od chwili zapadnięcia wyroku przepyszna posiadłość straciła zupełnie na wartości i nikt jej nie chce obecnie kupić.
Na tydzień przed mem weselem, w chwili kiedy szczęście moje zbliżało się do zenitu, a śmietanka towarzyska zjeżdżała się zdala i zblizka dla uświetnienia naszych zaślubin, dochodzi mnie naraz wiadomość o śmierci mego stryja a równocześnie odpis jego ostatniej woli, naznaczającej mnie jedynym i wyłącznym spadkobiercą. Ach!... nie żył więc!... najdroższy mój dobroczyńca nie żył już!!... Bolesna ta nowina zawładnęła mem sercem naprzekór nastrojowi godowych dni. Złożyłem w ręce earla odpis testamentu, nie będąc w stanie sam go odczytać oczyma zalanemi przez łzy. Aliści earl, przeczytawszy, odzywa się:
— Mój panie!... I pan się poważasz pozować na majętnego człowieka?... Chyba że w pańskiej ojczyźnie przechwałek i blagi uchodzić może coś podobnego za majątek. Pan jesteś tylko spadkobiorcą ogromnej kolekcyi ech, jeśli się godzi wogóle nazywać kolekcyą coś, co jest rozprószonem na całej przestrzeni amerykańskiego kontynentu?... Nie dość na tem, mój panie. Pan siedzisz powyżej uszu w długach, albowiem ani jedno z pańskich ech nie jest wolnem od ciężarów hipotecznych. Nie jestem ja zaiste człowiekiem twardego serca, muszę jednak stanąć, kochany młodzieńcze, na straży interesów mojego dziecka. Gdybyś pan miał prawo bodaj jedno z swych ech z całą słusznością nazwać swojem, jedno jedyne, wolne od długów, tak abyś się tam mógł osiedlić z mojem dzieckiem i pracować uczciwie na zaspokojenie waszych życiowych potrzeb, — nie powiedziałbym wówczas: Nie!... Nie mogę jednak oddawać mego dziecka żebrakowi... Nie zbliżaj się do niego, moja córko!... A pan — z Bogiem, mój panie. Zabierz pan sobie swoje obdłużone echa i bądź łaskaw nadal omijać mój dom.
Szlachetna moja Celestyna z płaczem mi się rzuciła na szyję i przysięgła, że z chęcią — nie: z radością by mnie poślubiła, gdybym nawet nie miał ani jednego na całym świecie echa... Lecz niepodobna!... Musieliśmy się rozstać: ona, aby przed upływem pół roku zwiędnąć i umrzeć — ja, aby w smutku i samotności kontynuować długą wędrówkę mego życia, błagając niebo co dzień, co godzinę, abym ją kiedyś tam przynajmniej napotkał, gdzie wszelkie nędze ludzkiego żywota mają swój kres.
A teraz zechciej pan z łaski swojej przejrzeć te oto mapy i plany w mojej tece. Zaręczam panu, że u nikogo innego nie dostaniesz pan ech po cenach tak nizkich jak u mnie. Spojrz pan naprzykład na to!... Kosztowało mego stryja w swoim czasie trzydzieści dolarów — ja je zaś panu odstąpię za...
— Pozwól pan, że przerwę — wykrzyknąłem. — Nie mam obecnie ani jednej chwili spokojnej od komiwojażerów. Kupiłem w tych dniach maszynę do szycia, zupełnie mi niepotrzebną, mapę pełną usterek i niedokładności, zegar, który nie chce iść! Kupiłem niezawodną tynkturę na mole, za którą mole przepadają, — nakupiłem pod wpływem wymowy komiwojażerów całą masę rzeczy kompletnie do niczego, lecz teraz — basta!... Nie wezmę od pana pańskiego echa, nawet darmo. Na pańskiem miejscu starałbym się wogóle bawić tu jak najkrócej. Nienawidzę ludzi, usiłujących mi sprzedawać echa. A zresztą... czy widzisz pan tę flintę?... No więc zabierzże pan sobie swoją kolekcyę i zniknij mi z oczu jak najprędzej, abym przez pana nie stał się winnym przelanej krwi.
Komiwojażer nie przestawał się jednak mimo wszystko uśmiechać uśmiechem smętnym i słodkim, a przytem wyciągać coraz to więcej planów z teki. Konsekwencje nietrudno sobie wyobrazić, bo gdzie się rajzendera[3] raz wpuściło za próg, tam o nieszczęście nietrudno.
Po upływie godzinki interes między nami był ubity. Kupiłem dwukrotne echo w jaknajlepszym stanie, dorzucił mi zaś bezpłatnie, na przyczynek, jeszcze jedno, utrzymując, że niepodobna znaleźć na nie kupca, bo szwargocze tylko po niemiecku.
— Mówiło w swoim czasie — objaśnił — wszystkimi językami, straciło jednakże z niezbadanej przyczyny swój talent polygloty.