Opowieść o dwóch miastach/Księga druga/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Opowieść o dwóch miastach
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Tale of Two Cities
Źródło Skany na Commons
Inne Cała Księga druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział piętnasty.
Przy drutach.

Tego dnia wcześniej niż zwykle zaczęto pić w winiarni pana Defarge. Już o szóstej zrana wybladłe twarze zaglądały przez okratowane okna do wnętrza, gdzie inne twarze pochylały się nad szklankami wina. Monsieur Defarge sprzedawał bardzo cienkie wino nawet za najlepszych czasów, ale wino, sprzedawane w tych czasach, musiało być szczególnie cienkie. Na dobitkę było ono kwaśne, albo kwaskowate, gdyż wprawiało pijących w posępny nastrój. Z jagód tłoczonych przez pana Defarge nie buchał wesoły płomień bakchiczny, ale dymiący płomień, który tlał w ciemności i czaił się na dnie tego wina.
Oto trzeci już zrzędu ranek rozpoczynano w winiarni pana Defarge wcześnie pić wino. Zaczęło się w poniedziałek, a dziś była środa. Zresztą, więcej było przy tem gadania, niż picia, od czasu bowiem, jak otwarto drzwi winiarni, szeptało tu i kręciło się mnóstwo ludzi, którzy nawet za zbawienie duszy nie byliby w stanie położyć na ladzie miedziaka. Ale przyjmowano ich tu tak, jak gdyby zamówili całą beczułkę wina. Błąkali się z kąta w kąt, przesiadali się z miejsca na miejsce, łykając rozmowę en lieu wina, a miny mieli ponure.
Pomimo niezwykłego napływu gości, właściciel winiarni był nieobecny. Nie zaginął zapewne, gdyż nikt, kto przekroczył próg, nie pytał o niego, nikt się za nim nie oglądał, nikt nie dziwił się, że tylko pani Defarge jest na stanowisku i prezyduje rozdziałowi wina, mając przed sobą kupkę miedziaków tak zniekształconych i niepodobnych do oryginału, jak niepodobne były do prawzoru ludzkości te biedne ludzkie groszaki, które je nosiły w swoich podartych kieszeniach.
Tłumioną ciekawość i zupełną pozornie obojętność zauważyli tu może szpiedzy, którzy zaglądali do winiarni, jak zaglądali w każde miejsce, wysokie czy niskie, od pałacu królewskiego począwszy, a kończąc na celi skazańca. Gracze w karty nudzili się, amatorzy domina budowali z kamieni wysokie wieże, pijacy wypisywali palcem umaczanym w winie jakieś znaki na stolach, a pani Defarge drutem wygładzała fałdy rękawa, widząc i słysząc to, czego nikt nie widział i nie słyszał.
Takie było przemieście świętego Antoniego, w winnym nastroju, w godzinach przedpołudniowych. Dobrze się zmierzchało, kiedy dwóch zakurzonych mężczyzn szło ulicą pod szeregiem kiwających się lamp: jednym z nich był pan Defarge, drugim — dróżnik w błękitnej czapce. Zapyleni i spragnieni weszli do winiarni. Przybycie ich roznieciło ogień w piersiach Świętego Antoniego; ogień ten szybko się rozszerzał, gdy szli ulicą, i palił się i gorzał w oczach i twarzach u wszystkich drzwi i okien. Jednak nikt nie poszedł za nimi i nikt się nie odezwał, gdy weszli do winiarni, chociaż oczy wszystkich były na nich zwrócone.
„Dzień dobry, panowie!“ powiedział pan Defarge.
Był to znak do rozwiązania języków. Wywołał on też jednogłośną odpowiedź: „Dzień dobry!“
„Brzydki czas, panowie!“ powiedział pan Defarge.
Na to każdy z obecnych spojrzał na sąsiada, poczem spuścił oczy i milczał. Wyjątek stanowił jeden, który wstał i wyszedł.
„Moja żono“, powiedział głośno Defarge, zwracając się co pani Defarge. „Przeszedłem szmat drogi z tym oto poczciwym dróżnikiem, któremu na imię Jakób. Spotkałem go przypadkiem nie dalej jak półtora dnia drogi od Paryża. To dobry człowiek, ten dróżnik Jakób. Daj mu pić, żono!“
Teraz drugi wstał i wyszedł. Pani Defarge postawiła szklankę wina przed dróżnikiem imieniem Jakób, który skłonił się towarzystwu błękitną czapką i zabrał się do picia. Za pazuchą miał kawał czarnego suchego chleba. Od czasu do czasu zagryzał nim po kawałku, tuż obok kontuaru pani Defarge. Trzeci gość wstał i wyszedł.
Defarge pokrzepił się również winem — ale wypił go mniej niż dróżnik, wino bowiem nie było dlań rzadkością — i czekał, aż chłop skończy jeść. Pozatem nie patrzył na nikogo i nikt nie patrzył na niego. Nawet pani Defarge, która wzięła swoją robotę i pilnie zabrała się do drutów.
„Skończyłeś, przyjacielu?“ spytał Defarge w odpowiedniej chwili.
„Tak, dziękuję“.
„To chodźcie! Pokażę wam izbę, którą będziecie mogli zająć. Bardzo się wam będzie podobała!“
Z winiarni na ulicę — z ulicy na dziedziniec — z dziedzińca na strome schody — ze schodów na strych — ten sam strych, gdzie ongiś siedział na niskiej ławce siwowłosy mężczyzna, pilnie zajęty szyciem butów.
Nie siedział tu już teraz siwowłosy mężczyzna, ale trzej ludzie, którzy kolejno wyszli z winiarni, stali w izdebce. Lecz ich i owego siwowłosego starca, który w obecnej chwili był daleko, łączyło to jedno małe ogniwo, że kiedyś patrzyli na niego przez wąską szczelinę w ścianie.
Defarge starannie zamknął drzwi i przemówił:
„Jakóbie Pierwszy! Jakóbie Drugi! Jakóbie Trzeci! Oto świadek, którego spotkałem ja, Jakób Czwarty! Powie wam wszystko! Mów Jakóbie Piąty!“
Dróżnik wytarł błękitną czapką spocone czoło i powiedział:
„Od czego mam zacząć, panie?“
„Zacznij od początku“, brzmiała bynajmniej nie nierozsądna odpowiedź pana Defarge.
„Widziałem go panowie“, zaczął dróżnik, „rok temu, w lecie, pod karetą markiza, zawieszonego na łańcuchu. Zapamiętajcie to sobie. Właśnie kończyłem robotę, słońce zachodziło, kareta markiza wolno zjeżdżała ze wzgórza — a on wisiał na łańcuchu, ot tak!“
I dróżnik raz jeszcze pokazał to, co pokazywał już tyle razy. Powinien był to robić artystycznie, gdy się weźmie pod uwagę, że przez cały okrągły rok było to niezawodną i nieodzowną rozrywką dla całej wsi.
Wystąpił Jakób Pierwszy i zapytał, czy tego człowieka widział kiedy przedtem?
„Nigdy!“ odrzekł dróżnik, przybierając pozycję pionową.
Jakób Trzeci zapytał, w jaki sposób mógł go później poznać?
„Po wzroście“, odparł dróżnik, pocierając palcem nos. „Kiedy Monsieur le Marquis zapytał mię owego wieczora, jak wyglądał? — odpowiedziałem: był wielki jak upiór“.
„Powinieneś był powiedzieć: mały jak karzeł“, odpalił Jakób Drugi.
„Czy mogłem wiedzieć? Wtenczas jeszcze się to nie stało, a on nie zwierzył mi się z tego. Zważcie! Nawet w tych okolicznościach niczego nie powiedziałem! Monsieur le Marquis pokazał na mnie palcem i powiedział: Przyprowadzić mi tego draba! — Wierzcie, panowie, niczegom nie zdradził!“
„Ma słuszność, Jakóbie“, powiedział pan Defarge do tego, który przerwał rozmowę. „Mów dalej!“
„Dobrze!“ powiedział dróżnik z tajemniczą miną. „Wysoki mężczyzna zniknął i szukają go — od ilu miesięcy?! Dziewięć, dziesięć, jedenaście!“
„Mniejsza o ilość“, powiedział Defarge. „Dobrze się ukrył, ale, na nieszczęście, wkońcu znaleźli go! Mów dalej!“
„Znów jestem raz przy robocie na wzgórzu a słońce znów kładło się spać. Zbieram manatki, by zejść do chałupy we wiosce, gdzie było już ciemno, gdy wtem podnoszę oczy i widzę, że sześciu żołnierzy idzie przez wzgórze. Między nimi idzie wysoki mężczyzna ze skrępowanemi rękami — przywiązanemi do boków — ot tak“.
Przy pomocy nieodzownej czapki pokazał, jak to ów człowiek miał łokcie przywiązane do boków sznurami, które ściągnięto mocno na plecach.
„Stoję, panowie, zboku, za kupą kamieni, by zobaczyć, jak będą przechodzili żołnierze i więzień (bo to boczna droga, gdzie na wszystko warto popatrzeć), i widzę z początku tylko tyle, że to sześciu żołnierzy, a między nimi wysoki mężczyzna — i że wyglądają zupełnie czarno, z wyjątkiem tej strony, gdzie zachodziło słońce i ujmowało ich postacie w czerwony rąbek. Widzę też, że cienie ich padają na przeciwną stronę drogi i na pagórek, i że wyglądają jak cienie olbrzymów. Widzę wkońcu, że okryci są pyłem i że ten pył porusza się razem z nimi, gdy idą — trach! trach! Gdy się zbliżyli, poznałem tego wysokiego mężczyznę a on poznał mnie! Och! chętnieby się był rzucił zboczem, jak to już zrobił, kiedy go widziałem pierwszy raz!“
Opisywał tak, jakby tam był teraz, i widać było, że opisuje to, co widział na własne oczy. Może niedużo widział poza tem w życiu...
„Nie pokazuję żołnierzom, że poznałem wysokiego mężczyznę. On także nie daje poznać, że poznał mnie. Wiemy, żeśmy się poznali i mówimy to sobie oczyma. — No! mówi najstarszy. — Jazda do grobu! — i zaczęli go prowadzić jeszcze prędzej. Ja za nimi. Ręce popuchły mu, bo były mocno związane, a drewniane buciory miał za duże i niezgrabne, więc kulał. Ponieważ kulał i szedł wolno, oni popędzali go karabinami — ot tak!“
Zaczął naśladować ruch człowieka popychanego przez żołnierzy kolbami karabinów.
„Szli przez zbocze, niby warjaty pędzący na wyścigach, a tamten co chwila padał. Śmiali się z niego i pomagali mu wstawać. Twarz jego krwawiła i była pokryta kurzem, a że nie mógł jej obetrzeć, oni śmiali się jeszcze więcej. Tak prowadzili go do wioski. Cała wieś wyległa, żeby patrzeć. Prowadzą go za młyn, do więzienia. I cała wieś widziała, jak w ciemną noc otwarły się wrota wieży i pochłonęły go — ot tak!“
Otworzył usta jak mógł najszerzej i zamknął je, nagle klapnąwszy zębami. Widząc, że dróżnik nie jest od tego, by raz jeszcze powtórzyć to przedstawienie, znów bowiem szeroko otworzył usta, Defarge odezwał się: „Mów dalej, Jakóbie!“
„Cała wieś“, ciągnął dróżnik, stając na palcach i mówiąc przyciszonym głosem, „uciekła i cała wieś szeptała przy studni. Cała wieś spała i śniła o tym nieszczęśliwym za murami i kratami więzienia, który nigdy z nich nie wyjdzie — chyba na kaźń. Zrana, wziąwszy na plecy tłomok z narzędziami i gryząc kromkę czarnego chleba, poszedłem do roboty i okrążyłem więzienie. Zobaczyłem go tam, wysoko, jak okrwawiony i pokryty pyłem, patrzał na mnie z okna, przez żelazną kratę. Nie miał wolnej ręki, by mógł dać mi znak. Patrzał na mnie, jak człowiek umarły“.
Defarge i trzej jego towarzysze spojrzeli po sobie ponuro. Gdy słuchali opowiadania wieśniaka, spojrzenia ich były ponure, złe i mściwe; zachowanie ich, chociaż wszystko to działo się w ukryciu, miało w sobie coś urzędowego. Mieli miny niemal surowego trybunału. Jakób Pierwszy i Jakób Drugi siedzieli na starem łóżku polowem z brodą oparta na reku, z oczyma wlepionemi w dróżnika. Jakób Trzeci jednem kolanem przykląkł za nimi na łóżku i niespokojną ręką gładził nerwowy nos i usta. Defarge stał w środku między nimi a opowiadającym, którego ustawił w taki sposób, by światło z okna padało wprost na niego i patrzał to na niego, to na nich.
„Mów dalej, Jakóbie!“ powiedział Defarge.
„Przez parę dni trzymali go w tej żelaznej klatce. Wieś patrzyła na niego ukradkiem, bo się bała, ale z oddalenia wciąż spoglądała na więźnia w klatce. A wieczorem po skończonej pracy, gdy zbierano się przy studni, by pogadać, wszystkie twarze zwrócone były w stronę więzienia. Dawniej zwracały się zawsze ku urzędowi pocztowemu. Teraz ku wieży. Przy studni szeptano, że chociaż jest skazany na śmierć, egzekucja nie będzie wykonana. Mówili, że w Paryżu wniesiono prośbę, w której wyjaśniono, że on szalał z gniewu i boleści po śmierci dziecka. Mówili, że złożono prośbę na ręce samego Króla. Czy ja wiem? Może to i prawda. Może tak, może nie“.
„Słuchaj więc, Jakóbie“, poważnie zaczął Pierwszy tego imienia. „Wiedz, że złożono prośbę na ręce króla i królowej. Wszyscy tu obecni, z wyjątkiem ciebie, widzieli, jak król wziął petycję własnemi rękami, gdy jechał w karecie z królową. To Defarge, którego tu widzisz, z narażeniem własnego życia rzucił się pod konie, by ją wręczyć królowi“.
„I posłuchaj jeszcze, Jakóbie“, odezwał się klęczący Jakób Trzeci, a palce jego bez przerwy błądziły po delikatnych nerwach twarzy, o tak okropnie żarłocznym wyrazie, jak gdyby łaknął czegoś, co nie było jednak ani jadłem ani napojem. „Gwardja, piesza i konna, otoczyła proszącego i biła go. Słyszysz?“
„Słyszę, panowie“.
„Więc mów dalej“, powiedział Defarge.
„A potem znów; jedni szeptali przy studni, że go tu sprowadzono, aby wykonać egzekucję na miejscu i że ją z pewnością wykonają“, ciągnął wieśniak. „Inni znów mówili nawet, iż wobec tego że zabił Monseigneura, a Monseigneur był ojcem swoich poddanych — czy niewolników, jeżeli wolicie — więc będą go karać jak ojcobójcę. Jeden stary mówił przy studni, że w prawą rękę włożą mu sztylet i wsadzą mu ją w ogień; że rany na rękach, na nogach, na piersiach, będą mu zalewać gorącym olejem, roztopionym ołowiem, woskiem, siarką i gorącą żywicą. Wreszcie, że go cztery silne konie rozedrą w kawały. Stary opowiadał, że to wszystko zrobiono już z człowiekiem, który targnął się na życie ostatniego króla, Ludwika Piętnastego. Ale czy ja wiem, może kłamał? Nie jestem człowiek uczony!“
„Słuchaj raz jeszcze, Jakóbie“, powiedział człowiek o niespokojnych rękach i żarłocznym wyrazie twarzy. „Więzień ów nazywał się Damiens, a to wszystko działo się w biały cień i publicznie, na ulicy, w mieście Paryżu. W tłumie ciekawych zauważono najwięcej pięknych pań z arystokracji, które przyglądały się widowisku do ostatniej chwili — a te chwile przeciągnęły się do późnej nocy, Jakóbie, gdyż nieszczęśliwy nie miał już obu nóg i obu rąk, a jeszcze oddychał! Działo się to... — ile masz lat, Jakóbie?“
„Trzydzieści pięć“, powiedział dróżnik, wyglądający na sześćdziesiąt.
„Działo się to, gdy ty miałeś już więcej niż dziesięć lat. Mógłbyś sam to widzieć!“
„Dość!“ powiedział Defarge z grymasem zniecierpliwienia. „Djabeł żyje długo! Mów dalej“.
„Dobrze! Jedni szeptali o tem, drudzy o tamtem. Nie mówili o niczem innem. Nawet studnia, zdawało się, szemrała tem samem. Wreszcie, w niedzielę w nocy, kiedy wieś cała usunęła, z wieży zeszli żołnierze, a karabiny ich uderzały o bruk uliczki. Robotnicy kopali i stukali młotami, a żołnierze śpiewali i śmiali się. Patrzymy, a rano stoi przy studni szubienica, wysoka na czterdzieści stóp, i zatruwa wodę“.
Dróżnik spojrzał raczej przez, niż na sufit, jak gdyby wskazywał szubienicę, strzelającą w górę, ku niebu.
„Robota ustała, wszyscy zebrali się przy studni, nikt nie wyganiał krów; krowy przyszły tym razem ze wszystkimi. W południe zawarczały bębny. Żołnierze wrócili w nocy do wieży, teraz wyszli a on między nimi. Był związany jak przedtem — w ustach miał knebel — tak ciasno przymocowany sznurem, że wyglądało to, jakby się śmiał“. Pokazał to, wykrzywiając twarz przy pomocy wielkich palców, któremi odciągał kąty ust ku obydwom uszom. „Na szczycie szubienicy był nóż, zwrócony końcem do góry, w powietrze... Powiesili go wysoko, czterdzieści stóp nad ziemią, i wisi teraz i zatruwa wodę“.
Słuchacze spojrzeli po sobie a dróżnik zaczął niebieską czapką wachlować sobie twarz, na którą w czasie opowiadania znów wystąpił pot.
„To straszne, messieurs! Jak mogą teraz kobiety i dzieci brać wodę! Kto w takim cieniu może gawędzić wieczorem?! Chciałem powiedzieć, gdy to stoi? Kiedy opuszczałem wioskę w poniedziałek wieczorem, o zachodzie słońca, i obejrzałem się ze szczytu wzgórza, cień ów padał poprzez kościół, poprzez młyn, poprzez więzienie — i, zdawało się przekreślał całą ziemię, aż po to miejsce, gdzie na niej spoczywa niebo!“ ów głodny człowiek zaczął gryźć palec, patrząc na swoich trzech towarzyszy, a palec aż drżał mu od żądzy.
„To już wszystko, messieurs! Opuściłem wioskę o zachodzie słońca (jak mi poradzono) i szedłem całą noc i połowę następnego dnia, aż spotkałem tego oto towarzysza (jak mi powiedziano). Z nim podążyłem dalej, to jadąc, to idąc, przez resztę wczorajszego dnia i przez ostatnią noc. I oto jestem!“
Po chwili ponurego milczenia Jakób Pierwszy powiedział:
„Dobrze! Postępowałeś i opowiedziałeś wszystko rzetelnie. Nie zechciałbyś poczekać trochę na nas za drzwiami?“
„Bardzo chętnie“, odrzekł dróżnik. Defarge wyprowadził go na górną platformę schodów, tu posadził go i wrócił.
Gdy wszedł na strych, tamci trzej stali już, pochyleni ku sobie głowami.
„Jak myślisz, Jakóbie?“ zapytał Jakób Pierwszy. „Zapisać?“
„Zapisać, że skazany na zagładę“, odparł Defarge.
„Cudownie!“ zawołał ów głodny Jakób.
„Château i cały ród?“ zapytał Pierwszy.
„Château i cały ród!“ powiedział Defarge. „Wytępić!“
Człowiek o głodnej twarzy szepnął „Cudownie“ i zaczął gryźć drugi palec.
„Czy jesteś pewny“, zwrócił się Jakób Drugi do Defarge’a, „że nie będziemy mieć kłopotu wskutek zapisywania tych nazwisk? Niewątpliwie, sposób pewny, bo tylko my potrafimy je odcyfrować. Ale czy sądzisz, że zawsze potrafimy odcyfrować — to znaczy, muszę to powiedzieć, czy ona potrafi to zrobić?“
„Jakóbie!“ powiedział Defarge, powstając ze swego miejsca. „Gdyby moja pani małżonka zobowiązała się mieć cały ten spis tylko w pamięci, nie zapomniałaby ani jednego słowa, ani jednej sylaby. Ponieważ jednak zapisała je sobie w swojej robocie na drutach, i swojemi znakami, wszystko będzie dla niej zawsze jasne jak słońce. Ufajcie madame Defarge! Sadzę, że największemu tchórzowi łatwiej byłoby wykreślić się z życia, niż wykreślić jedną choćby literę z nazwiska, czy ze zbrodni, które pani Defarge wrobiła do swego rejestru“.
Odpowiedział mu szmer zgody i uznania, poczem ów głodny Jakób zapytał: „Czy tego ze wsi prędko odeślemy? Mam nadzieję, że tak! To straszny prostak! Czy nie uważasz, że jest trochę niebezpieczny?“
„Nic nie wie“, odparł Defarge, „to znaczy, niewiele więcej, by go to nie mogło z łatwością zaprowadzić na równie wysoką szubienicę. Biorę go na siebie. Zaopiekuję się nim, a potem odeślę z powrotem. Chciałby zobaczyć wielki świat — króla, królową i dwór — pokażemy mu to w niedzielę“.
„Co?“ zdumiał się Głodny. „Uważasz za dobry znak, że chciałby zobaczyć króla, królowa i szlachtę?“
„Jakóbie“, powiedział Defarge. „Jeżeli chcesz, by kot nabrał apetytu na mleko, musisz mu je pokazać, jak musisz psu pokazać zwierzynę, jeżeli chcesz, by ją rozdarł, gdy przyjdzie czas“.
Nie powiedziano nic więcej a podróżnik, którego znaleziono na schodach pogrążonego w drzemce, skorzystał z rady i położył się na tapczanie, by trochę wypocząć. Do tego nie trzeba go było długo namawiać, wkrótce więc zasnął.
Dla takiego niewolnika z prowincji nie trudno było w Paryżu o gorszą kwaterę, niż winiarnia pana Defarge. Pomijając tajemniczy strach przed madame, który go nie opuszczał, życie w Paryżu wydało mu się nowe i przyjemne. Ale madame siedziała cały dzień za ladą, tak wyraźnie nie zauważając go i nie zdając sobie sprawy, że obecność jego może mieć z czemkolwiek związek, że drżał w swoich drewnianych butach, ilekroć podniósł na nią oczy. Bo, mówił sobie, niepodobna przewidzieć, co ta dama zrobi. Był głęboko przekonany, że gdyby madame wbiła sobie w pięknie ufryzowaną głowę, iż widziała go, jak mordował człowieka, a potem uciekł, obdarłszy swą ofiarę ze skóry, to z pewnością nie odstąpiłaby od tego mniemania i doprowadziłaby swa grę do końca.
Gdy więc nadeszła niedziela, dróżnik nie był bynajmniej zachwycony (aczkolwiek nie zdradzał się z tem), gdy się dowiedział, że madame będzie im towarzyszyć do Wersalu. Pozatem było to przykre, że gdy tam jechali, madame nie przestawała robić na drutach bez względu na obecność ludzi. I przykre było, że madame przez całe popołudnie robiła na drutach, wśród tłumu czekającego na przybycie karety z królem i królową.
„Ciężko pani pracuje!“ zauważył jakiś człowiek stojący koło madame.
„Tak“ odrzekła madame. „Mam dużo roboty!“
„Co pani robi?“
„Rozmaite rzeczy“.
„Naprzykład...“
„Naprzykład“, spokojnie odpowiedziała madame, „całuny“.
Rozmówca odsunął się jak mógł najdalej, a dróżnik zaczął się wachlować niebieską czapką: czuł że jest ciasno i duszno. Jeżeli ulgę mogli mu sprawić król i królowa, to na jego szczęście lekarstwo to miał niemal pod ręką, gdyż niedługo potem piękną, złotą karetą nadjechał król z szeroką twarzą i królowa z piękną twarzą. Towarzyszył im kwiat dworu, wspaniały tłum strojnych panów i roześmianych pań. Dróżnik wprost pławił się w widoku klejnotów, jedwabi, pudru, wytwornie ubranych sylwet i pięknych, pogardliwych twarzy obojga płci. Na chwilę tak go to odurzyło, że krzyczał „Niech żyje król!“ „Niech żyje królowa!“ „Niech żyją wszyscy i wszystko!“ jakby nigdy nie słyszał o wszechobecnych Jakóbach! A potem ogrody, dziedzińce, tarasy, fontanny, zielone murawy, znów król i królowa, znów kwiat dworu, znów panie i panowie, znowu „niech żyje!“, aż się rozpłakał ze wzruszenia. Podczas całej tej sceny, która trwała ze trzy godziny, krzyczał, płakał i wrzeszczał z rozczulenia, a Defarge musiał go trzymać za kołnierz, by nie pobiegł i nie rozszarpał w kawały przedmiotów swego krótkiego uniesienia.
„Brawo!“ zawołał Defarge, uderzając go po ramieniu, jakby był jego opiekunem. „Zuch z ciebie!“
Dróżnik przyszedł już do siebie, obawiał się tylko, czy w tych jego donośnych wynurzeniach nie było czego niewłaściwego? Ale nie!
„Takich, jak ty, potrzebujemy“, szeptał mu Defarge na ucho. „Ci wpoją w głupców wiarę, że tak będzie na wieki! Wtenczas stają się zuchwalsi i tem bliżsi końca!“
„Ha!“ zawołał dróżnik po namyśle. „To prawda!“
„Ci głupcy nic nie wiedzą. Ponieważ nienawidzą oni twego oddechu i na zawsze pozbawiliby go ciebie łatwiej, niż którego ze swych psów czy koni, dlatego wiedzą tylko to, co im twój oddech mówi. Oszukujmy ich jeszcze trochę! Oszustwa nigdy dość!“
Pani Defarge spojrzała pogardliwie na gościa i kiwnęła potakująco.
„Ciebieby wszystko wzruszyło do łez i ze wszystkiegobyś się cieszył, byle to tylko działo się z paradą i głośno!“ powiedziała. „Powiedz! Czy nie tak?“
„Tak, madame. Tak mi się zdaje. W tej chwili“.
„Gdyby ci pokazano wielki pochód lalek i pozwolono, byś sobie z nich wybierał i psuł ile chcesz, to wybierałbyś najbogatsze i najweselsze, co?“
„Tak, madame!“
„Tak! A gdyby ci pokazano ptaki, które nie umieją latać, z tem, że możesz je oskubać na własny użytek, to skubałbyś najpiękniejsze, co?“
„Chyba tak, madame“.
„Widziałeś dzisiaj i lalki, i ptaki!“ powiedziała pani Defarge, ruchem reki wskazując miejsce, gdzie zniknął orszak. „A teraz chodźmy do domu!“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.