Opowieść o dwóch miastach/Księga druga/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Opowieść o dwóch miastach
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Tale of Two Cities
Źródło Skany na Commons
Inne Cała Księga druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział szesnasty.
Wciąż przy drutach.

Madame Defarge i jej pan małżonek wrócili w zgodzie na łono Świętego Antoniego, zaś okruch ludzki w niebieskiej czapie na głowie brnął przez mrok i pył, przez aleje i boczne drogi w kierunku, w którym kompas wskazywał château pana markiza, (obecnie spoczywającego w grobie) zasłuchany w szum drzew. Tyle wolnego czasu miały teraz kamienne twarze na słuchanie szumu liści i szmeru fontanny, iż nieliczni mieszkańcy wioski, którzy w poszukiwaniu jadalnych traw i suchych gałęzi na opał zapuszczali się aż do miejsca, skąd widać było kamienny dziedziniec i kamienne schody, upierali się przy fantastycznem twierdzeniu, wylęgłem w ich wygłodzonych mózgach, że wyraz twarzy masek zmienił się. Po wiosce krążyły słuchy (a wiodły one tam tak ciche i mizerne życie, jak jej mieszkańcy), że gdy nóż uderzył w serce, twarze zmieniły się: z dumnych stały się gniewne i bolesne. Mówiono również, że gdy wysoka postać zawisła czterdzieści stóp nad studnią, twarze zmieniły się znowu: nabrały mściwej radości, że są pomszczone i wyraz ten utrzymają po wsze czasy. Na kamiennem obliczu nad wielkiem oknem sypialni markiza (w której popełniono mord), pokazywano sobie teraz dwa wyraźne zagłębienia w pięknie rzeźbionym nosie, które wszyscy poznali, a których nikt przedtem nie widział. A gdy w tłumie znalazło się dwóch, czy trzech obdartych śmiałków, którzy chcieli spojrzeć w twarz skamieniałego markiza, natychmiast pogroził im kościsty palec, co wystarczyło, by rozpierzchli się po trawie i mchu, jak szczęśliwsze od nich zające, które tam znajdowały pożywienie.
Château i chałupy, kamienne oblicza i wisząca postać, czerwona plama na kamieniach i czysta woda w studni wiejskiej — tysiące akrów ziemi — cała prowincja — cała Francja spoczywała pod nocnem niebem skoncentrowanem w ledwie dostrzegalną, wąską pręgę. Tak cały świat, z całą swoją wielkością i całą swoją małością, spoczywa w migającej gwieździe. I jak wiedza ludzka rozszczepić potrafi promień światła i zanalizować jego części składowe, tak każda wyższa inteligencja potrafi ze słabego migotania naszej planety wyczytać każdą myśl i każdy czyn, każdą zbrodnię i każdą cnotę żyjących na niej odpowiedzialnych jednostek.
Państwo Defarge, mąż i żona, dojechali w świetle gwiazd swym wynajętym wehikułem do bram Paryża, będących naturalnym kresem ich podróży. Koło bariery wartowni zatrzymano ich jak zwykle i jak zwykle zabłysły latarnie, by, jak zwykle, badać i kontrolować podróżnych. Monsieur Defarge wysiadł: znał on jednego czy dwóch żołnierzy i jednego policjanta, z którym żył w przyjaźni, serdecznie więc uścisnęli się.
Kiedy Święty Antoni znów otoczył Defarge’ów swojem ponurem skrzydłem, a małżonkowie, wysiadłszy koło rogatki imienia tego Świętego, resztę drogi zaczęli przebywać piechotą, przez gęste błoto i śmiecie zalegające ulice, madame Defarge odezwała się do męża:
„Powiedz mi, mój drogi, co ci powiedzieli Jakóbi policyjni“
„Tym razem niewiele, ale wszystko, co wiedzieli. Naznaczono nowego szpiega na naszą dzielnicę. Może jest ich więcej, ale on wie o jednym“.
„A, dobrze!“ powiedziała pani Defarge z chłodnem zainteresowaniem podnosząc brwi. „Trzeba go zarejestrować. Jak go zwą?“
„To Anglik“.
„Tem lepiej. Nazywa się?“
„Barsad“, powiedział Defarge, wymieniając nazwisko z francuska. Ale tak bardzo starał się wymówić je dokładnie, że przesylabizował je bez błędu.
„Barsad. Dobrze“, powtórzyła madame. „A imię?“
„John“.
„John Barsad“, powtórzyła raz jeszcze madame, kilkakrotnie powtórzywszy to sobie szeptem. „Dobrze. Jak wygląda — czy wiadomo?“
„Wiek około czterdziestki; wzrost około pięciu stóp i dziewięciu cali; czarne włosy; cera ciemna; naogół dość przystojny; oczy czarne; twarz ściągła, szczupła, blada; nos orli, ale nierówny, ze specjalną inklinacją do lewego policzka. Wobec tego wyraz ponury“.
„Słowo daję! To się nazywa sportretować!“ powiedziała madame ze śmiechem. „Jutro będzie zarejestrowany“.
Skręcili do winiarni, już zamkniętej (była północ), gdzie madame natychmiast zajęła swoje stanowisko za ladą, policzyła drobne kwoty, które wpłynęły podczas jej nieobecności, zbadała zapas wina, przejrzała rachunki, sama je wpisała, na wszelkie możliwe sposoby skontrolowała służącego wreszcie pozwoliła mu iść spać. Potem raz jeszcze przeliczyła pieniądze i zaczęła je wiązać w szereg węzełków, by bezpiecznie przechować je przez noc. Przez cały ten czas Defarge przechadzał się po izbie, z zachwytem patrząc na żonę, ale, jak zawsze, do niczego się nie wtrącał. Prawdę mówiąc, jeśli chodziło o interesy i sprawy domowe, to Defarge przespacerował tak całe życie.
Noc była parna, a w winiarni, otoczonej zewsząd natłoczonym dokoła, brudnemi domami, panował zaduch. Pan Defarge nie posiadał szczególnie delikatnego zmysłu powonienia, ale tej nocy zapach wina, podobnie jak rumu, wódki i anyżówki wydał mu się bardziej dokuczliwy; odkładając wypaloną fajkę, zdmuchnął z nosa nieznośną woń.
„Jesteś zmęczony“, powiedziała pani Defarge, podnosząc głowę z ponad węzełków z pieniędzmi. „To zwykłe zapachy“.
„Jestem trochę zmęczony“, przyznał małżonek.
„Jesteś też trochę przygnębiony“, powiedziała madame, której bystre oczy nigdy nie były do tego stopnia zajęte rachunkami, by od czasu do czasu nie spojrzały na męża. „Och mężczyźni, mężczyźni!“
„Ależ, moja droga...“ zaczął Defarge.
„Ależ, moja droga“, powtórzyła madame, kiwając znacząco głową, „ależ, moja droga! Serce dziś w tobie osłabło, mój drogi!“
„No dobrze“, przyznał Defarge, jak gdyby wyrwała mu te słowa z piersi. „Tyle jeszcze czasu!“
„Rzeczywiście, tyle czasu“, odrzekła żona. „Ale na cóż nie potrzeba czasu? Zemsta i odwet wymagają dużo czasu! Takie już prawo!“
„Ale na to, by człowieka raził piorun, nie trzeba czasu“, powiedział Defarge.
„A ileż czasu potrzeba“, spokojnie powiedziała madame, „by powstał i zapalił się piorun? Jak sądzisz?“
Defarge podniósł w zadumie czoło, jak gdyby w tych słowach było coś zastanawiającego.
„Nie dużo trzeba czasu“, ciągnęła madame „by trzęsienie ziemi rozwaliło wieżę. Prawda? Ale ileż trzeba czasu, by przygotować trzęsienie ziemi?“
„Sądzę, że bardzo wiele“, odrzekł Defarge.
„Ale kiedy jest już przygotowane, wtenczas szaleje i zmiata z powierzchni ziemi wszystko, co napotka. Przedtem jednak tylko się przygotowuje nieustannie, chociaż o tem głucho. W tem nasza pociecha. Pamiętaj!“
Z błyszczącym wzrokiem zacisnęła węzeł, jak gdyby miała w rękach wroga.
„Powiadam ci“, mówiła madame z zapałem, wyciągając prawe ramię, „że chociaż długo idzie ono, to jednak idzie i nadejdzie. Powiadam ci, nigdy nie przystaje i nigdy się nie cofa! Powiadam ci, wciąż się posuwa! Spojrzyj dokoła i zastanów się jakie jest życie tego całego świata, który znamy, jak wyglądają twarze wszystkich ludzi, których znamy, jaka jest wściekłość i niezadowolenie, do której Jakóberja z godziny na godzinę przemawia coraz śmielej i odważniej! Czyż taki stan może wiecznie trwać? Chce mi się śmiać z ciebie!“
„Moja dzielna małżonko“, powiedział Defarge, stając przed madame z lekko pochyloną głową, z rękoma skrzyżowanemi na plecach, jak pilny i uważny uczeń. „Nie kwestionuję tego. Ale stan ten trwa tak długo i kto wie — sama wiesz, że to możliwe — czy zmiana nastąpi za naszego życia?“
„Więc cóż z tego?“ spytała madame, zaciskając nowy węzeł, jak gdyby w ręce jej dostał się nowy wróg.
„Cóż z tego?“ powiedział Defarge nawpół ze skargą, nawpół z pokorą. „To, że nie ujrzymy triumfu!“
„Aleśmy nań pracowali“, odparła madame i wyciągnęła ramię energicznym ruchem. „Nie, to, co czynimy, nie idzie na marne. Wierzę całą duszą iż ujrzymy dzień triumfu! Ale nawet gdybyśmy się nie doczekali tego, gdybym wiedziała to napewno, pokaż mi kark arystokraty i tyrana, a ja...“
I tu madame, zacisnąwszy zęby, zawiązała naprawdę straszny węzeł.
„Stój!“ zawołał Defarge, czerwieniąc się lekko, jak gdyby zarzucano mu tchórzostwo. „Ja też, moja droga, nie zawaham się przed niczem!“
„Tak! Ale masz jedną słabość: musisz od czasu do czasu widzieć swoje ofiary i nadarzające się okazje, by się umocnić na duchu! Umacniaj się bez tego. Kiedy przyjdzie czas, wypuść na wolność tygrysa i djabła! Ale do tego czasu trzymaj tygrysa i djabła na uwięzi — w ukryciu, ale zawsze w pogotowiu“.
Madame podkreśliła tę część swojej przemowy, uderzając w małą ladę wiankiem związanych w węzły pieniędzy, jak gdyby chciała rozstrzaskać ich mózg, poczem swobodnie wzięła ciężką chustkę pod pachę i oznajmiła, że czas już spać.
Południe następnego dnia ujrzało tę niezwykłą niewiastę na zwykłem miejscu za ladą, pilnie robiącą na drutach. Obok leżała róża; pani Defarge spoglądała od czasu do czasu na ten kwiat wzrokiem, w którym nie było zwykłego skupienia. W izbie było kilku gości pijących, nie pijących, stojących lub siedzących. Dzień był bardzo gorący a roje natrętnych muszek, które w swoich odkrywczych i awanturniczych wyprawach docierały aż do lepkich, małych szklanek stojących obok madame, padały martwe na ziemię; śmierć ich nie robiła żadnego wrażenia na innych muchach, które przechadzając się obok, patrzyły na tamte muchy zimno (jak gdyby były słoniami czy czemś równie im obcem), aż je spotkał ten sam los. Ciekawe to, jak lekkomyślne są muchy! Może w ów parny dzień słoneczny tyle właśnie myślano i na dworze królewskim.
Osoba, która weszła do winiarni, rzuciła cień na madame Defarge, która natychmiast odczuła, że to coś nowego. Odłożyła robotę i, nim spojrzała na nowoprzybyłego, wsadziła różę we włosy.
Rzecz dziwna. Jak tylko pani Defarge włożyła różę we włosy, goście przestali rozmawiać i zaczęli szybko opuszczać winiarnię.
„Witam panią“, powiedział nowoprzybyły.
„Dzień dobry, monsieur“, odrzekła.
To powiedziała głośno, ale w duchu dodała, biorąc znów robótkę do ręki: „Ha! Dzień dobry! Wiek około czterdziestki; wzrost około pięciu stóp, dziewięć cali; włosy czarne; naogół dość przystojny; cera ciemna; oczy czarne; twarz ściągła, szczupła i blada; nos orli, ale nierówny, ze specjalną inklinacją do lewego policzka, co nadaje twarzy wyraz ponury. Dzień dobry! Ten i wiele innych!“
„Czy zechce mi pani podać małą szklaneczkę starego koniaku i łyk świeżej, zimnej wody?“
Madame uprzejmie spełniła polecenie.
„Doskonały koniak, madame!“
Po raz pierwszy spotkała koniak pochwała, ale pani Defarge znała dobrze jego pochodzenie i wiedziała, co o nim myśleć należy. Odparła, że gość jest nazbyt uprzejmy, i dalej robiła na drutach. Gość śledził przez czas jakiś ruchy jej palców, potem zaczął rozglądać się po izbie.
„Z wielką wprawą robi pani na drutach“.
„Przywykłam do tej roboty“
„Ładny deseń!“
„Uważa pan?“ zapytała madame z uśmiechem.
„Naturalnie. Czy mogę zapytać, do czego ma to służyć?“
„Ot, do zabicia czasu“, powiedziała pani Defarge, nie przestając patrzeć na niego z uśmiechem, podczas gdy palce jej poruszały się żwawo.
„Bez celu robi to pani?“
„To zależy. Może przyda mi się kiedyś“, powiedziała madame, oddychając, głęboko i kokieteryjnym ruchem przechylając głowę. „Jakoś użyję tego przecież!“
Było to dziwne. Ale obyczaje, panujące na przedmieściu Świętego Antoniego, zdawało się, były przeciwieństwem róży we włosach pani Defarge. Do winiarni weszło dwóch ludzi, i już mieli zamiar zamówić wino, gdy, spojrzawszy na nowość we włosach pani Defarge, podkręcili się tylko i pod pretekstem, że nie zastali przyjaciela, wyszli. Wszyscy wogóle powychodzili. Szpieg szeroko otwierał oczy, ale nie mógł dojrzeć żadnego znaku. Wyszli z minami zawiedzionemi, zupełnie naturalnie i poprostu.
„John“, myślała madame, podciągając robotę i nie spuszczając oczu z nowoprzybyłego. „Zostań jeszcze chwilę, nim zdążę zrobić na drutach: Barsad“.
„Ma pani męża?“
„Mam“.
„Dzieci?“
„Dzieci nie mam“.
„Interes idzie nieszczególnie?“
„Bardzo nieszczególnie. Ludzie są tak biedni“.
„Och, ci nieszczęśliwi, biedni ludzie! Tak ich uciskają, jak to pani powiedziała“
„Jak pan powiedział“, odrzekła madame poprawiając go i dorabiając przy nazwisku coś, co nie wróżyło nic dobrego.
„Przepraszam. Oczywiście, że to ja powiedziałem. Ale przecież pani myśli tak samo? Naturalnie!“
Ja myślę?“ odrzekła madame podniesionym głosem. „Ja i mój mąż mamy i bez myślenia dość kłopotów, by utrzymać winiarnię. Myślimy tylko o tem, jakby tu wyżyć. To jedyne, o czem myślimy, i mamy o czem myśleć od rana do wieczora! Nie zaprzątamy sobie głowy niczem innem! Ja — miałabym myśleć o innych? Nie, nie!“
Szpieg, który siedział tu poto, żeby zdobyć lub wymyślić choćby okruch jakiejś poszlaki, nie dopuścił, aby porażka odzwierciadliła się na jego obliczu. Stał z miną plotkarza, oparłszy się łokciem o ladę pani Defarge i od czasu do czasu pociągając koniaku.
„Przykra to sprawa, madame, z tą egzekucją Gasparda! Ach, biedny Gaspard!“ i pełne współczucia westchnienie.
„Mój Boże!“ odrzekła madame lekko i zimno. „Jeżeli ktoś używa noża w ten sposób, to niech za to płaci. Wiedział naprzód ile kosztuje taki luksus, i zapłacił tę cenę“.
„Wierzę“, powiedział szpieg, zniżając głos do konfidencjonalnego szeptu i każdem drgnieniem twarzy udając podrażnionego rewolucjonistę. „Mam wrażenie, że cała dzielnica odnosi się z wielkiem współczuciem i ubolewaniem do tego biedaka? Tak między nami mówiąc“.
„Naprawdę?“ odparła z głupia frant.
„Czy nie?“
„...Oto mój mąż!“ powiedziała madame Defarge.
Gdy winiarz wszedł do izby, szpieg, pozdrowił go dotknięciem kapelusza, i powiedział: „Dzień dobry, Jakóbie!“ Defarge zatrzymał się i spojrzał na niego.
„Dzień dobry, Jakóbie!“ powtórzył szpieg, lecz tym razem, pod spojrzeniem Defarge’a mniej swobodnie i konfidencjonalnie.
„Pan się myli“, powiedział winiarz. „Bierze mię pan za innego. To nie moje imię. Nazywam się Ernest Defarge“.
„Wszystko jedno“, powiedział szpieg wesoło, ale trochę zmieszany. „Dzień dobry!“
„Dzień dobry!“ sucho odpowiedział Defarge.
„Powiedziałem właśnie madame, z którą miałem przyjemność gawędzić podczas pańskiej nieobecności, że mówiono mi, jakoby cała dzielnica była bardzo wzburzona — i nic dziwnego! — tem, co się stało z tym biednym Gaspardem!“
„Od nikogo nic o tem nie słyszałem“, odrzekł Defarge, potrząsając głową. „Nic nie wiem“.
Powiedziawszy to, przeszedł za ladę i stanął z rękoma wspartemi o poręcz krzesła pani Defarge, patrząc przez barjerę na tego człowieka, który siedział naprzeciw nich i którego każdy z nich zastrzeliłby z największą przyjemnością.
Szpieg, dobrze zaprawiony w swym zawodzie, nie zmienił swojej pozycji, ale wysączył szklaneczkę koniaku, wypił łyk wody, i poprosił o drugą szklankę koniaku. Pani Defarge nalała i znów zabrała się do roboty, nucąc półgłosem.
„Pan, zdaje się, dobrze zna tę dzielnicę. To znaczy, lepiej ode mnie?“ powiedział Defarge.
„Wcale nie. Ale mam nadzieję, że poznam ją lepiej, bo interesuję się bardzo jej biednymi mieszkańcami“.
„Ha!“ mruknął Defarge.
„Przyjemność rozmowy z panem przypomniała mi, monsieur Defarge“, podjął szpieg, „że mam honor znać pana, a przynajmniej pewne wspomnienia łączą się z pańskiem nazwiskiem“.
„Naprawdę?“ zapytał Defarge z zupełną obojętnością.
„Tak jest. Kiedy wypuszczono doktora Manette, pan, jako jego dawny służący, zaopiekował się nim. Oddano go panu. Jak pan widzi, dobrze znam wszystkie okoliczności?“
„Tak, rzeczywiście“, powiedział Defarge. Przypadkowe dotknięcie łokciem przez żonę, dało mu do zrozumienia, że lepiej jest odpowiadać, ale krótko.
„Do pana przyjechała jego córka“, mówił szpieg, „i ona to, w towarzystwie starszego jegomościa w bronzowem ubraniu zabrała go do pana. Jakże się on nazywa? — W peruczce — Lorry — z banku Tellson i Spółka — do Anglii, prawda?“
„Tak jest“, powtórzył Defarge.
„Bardzo ciekawe wspomnienie“, ciągnął szpieg. „Poznałem doktora Manette i jego córkę w Anglji“.
„Tak?“ zapytał Defarge.
„Nic pan nie słyszał o nich teraz?“ powiedział szpieg.
„Nie“, odparł Defarge.
„Rzeczywiście“, wtrąciła madame, przestając robić na drutach i śpiewać, „nic nie słyszeliśmy o nich. Otrzymaliśmy od nich wiadomość, że dojechali szczęśliwie, i jeden czy dwa listy, później jeszcze. Ale od tego czasu ich życie poszło swoją drogą, nasze swoją, i przestaliśmy korespondować“.
„Tak jest, madame“, odrzekł szpieg. „Córka ma wyjść zamąż“.
„Ma wyjść?“ zdziwiła się pani Defarge. „Była dość ładna, by dawno już wyjść zamąż. Wy, Anglicy, macie widocznie zimną krew!“
„O! Pani wie, że jestem Anglikiem?“
„Słyszę, że mówi pan z angielska“, odrzekła madame. „A jaki język, taki, przypuszczam, i człowiek!“
Nie wziął tego za komplement, nie mając jednak innego wyjścia, obrócił wszystko w żart i roześmiał się. Wysączywszy do dna koniak, powiedział:
„Tak. Panna Manette wychodzi zamąż. Ale nie za Anglika. Wychodzi za człowieka, który, podobnie jak ona, jest z pochodzenia Francuzem. Ponieważ mówiliśmy o Gaspardzie (ach, biedny Gaspard! To okrutne! Okrutne!) więc wydało mi się to dość ciekawe, że panna Manette wychodzi za bratanka pana markiza, przez którego Gaspard poszedł tak wysoko. Jednem słowem, za obecnego markiza. Ale mieszka on w Anglji, pod przybranem nazwiskiem, a nazywa się tam Karol Darnay. D’Aulnais była z domu jego matka“.
Pani Defarge spokojnie robiła dalej na drutach, ale wiadomość ta wywarła wielkie wrażenie na jej małżonku. Chociaż starał się zachować spokój, stojąc za swym małym kontuarem, chociaż ćmił dalej fajeczkę, był jakby rażony piorunem, a ręka mu drżała. Szpieg nie byłby szpiegiem, gdyby nie był tego zauważył i nie zanotował w pamięci.
Ponieważ wkońcu udało mu się złapać jakąś poszlakę, której wartość trudno było w pierwszej ocenić, i ponieważ tego dnia goście nie zachodzili jakoś do winiarni, pan Barsad zapłacił za wino i wyszedł. Przed odejściem skorzystał ze sposobności, by wyrazić nadzieję, iż dane mu będzie jeszcze zobaczyć kiedyś państwa Defarge. Przez parę, minut po jego wyjściu małżonkowie Defarge nie ruszyli się z miejsca, jakby w obawie, że Barsad może wrócić.
„Czy to możliwe?“ rzekł Defarge stłumionym głosem, wciąż jeszcze stojąc z ręką wspartą na poręczy i paląc fajkę. „To, co mówił o mamselle Manette?“
„Jeżeli tak?“ powtórzyła jego żona.
„...i jeżeli dożyjemy dnia triumfu... to mam nadzieję, że dla dobra panny Manette Los będzie trzymał jej męża zdala od Francji!“
„Los zaprowadzi jej męża tam, gdzie mu przeznaczono, i każe mu skończyć tak, jak skończyć musi. To tylko wiem!“
„Ale czyż to nie dziwne... no, ostatecznie, nie jest takie dziwne...“ mówił Defarge, niemal prosząc żonę, by mu przyznała słuszność, „że pomimo sympatii, jaką darzyliśmy jej ojca i ją... nazwisko jej męża twoją ręką zostanie wpisane do rejestru obok nazwiska tego podłego psa, który właśnie nas opuścił?!“
„Dziwniejsze rzeczy będą się działy, gdy przyjdzie czas“, odpowiedziała madame. „Mam ich tu obu na wszelki wypadek. I obaj na to zasłużyli. To wystarcza“.
Mówiąc to, zwinęła robotę i z za chustki, którą miała obwiązaną głowę, wyjęła różę. Czy Święty Antoni odgadł intuicyjnie, że tę ozdobę usunięto, czy też Święty Antoni czekał, aż ozdoba ta zniknie, dość że Święty zdobył się na odwagę i wkrótce potem zajrzał do winiarni, która stopniowo zaczęła przybierać swój zwykły wygląd.
„Ponieważ on to powiedział, więc pewnie zełgał“, odrzekła pani Defarge, podnosząc oczy. „Ale może to być i prawda“.
„Jeżeli tak...“ zaczął Defarge i urwał.
Wieczorem (o tej porze roku częściej jeszcze niż o innej), Święty Antoni miał zwyczaj wylegać przed domy, zasiadać na progach, u drzwi i na oknach, na rogach brudnych ulic i dziedzińców, aby odetchnąć świeżem powietrzem. O tej również porze pani Defarge chodziła z robótką w ręku od gromady do gromady, na plotki: misjonarka, jakich wtedy nie brakowało, a jakich świat nie powinien już więcej wychować. Wszystkie kobiety robiły na drutach. Robiły rzeczy bezużyteczne. Ale mechaniczna praca mechanicznie zastępowała jedzenie i picie. Ręce poruszały się zamiast szczęk i narządów trawiennych. Gdyby kościste palce nie ruszały się, żołądek dotkliwiej odczuwałby głód.
Ale wraz z palcami ruszały się oczy i myśli. A gdy pani Defarge przechodziła od jednej gromady do drugiej, palce, oczy i myśli poruszały się prędzej w gromadce kobiet, przy których stawała.
Mąż palił fajkę na progu, patrząc na nią z podziwem.
„Duża niewiasta“, mówił, „mocna niewiasta, wielka niewiasta, strasznie wielka niewiasta!“
Mrok zapadał, w kościołach dzwoniono, z oddali dochodziło bicie w bębny u Gwardii Królewskiej, a druty w palcach kobiet migały i migały. Noc otoczyła je. Ale krokiem równie pewnym zbliżała się inna noc, kiedy dzwony kościelne, bijąc tak słodko z tylu smukłych wież Francji, miały być przetopione na grzmiące działa, a bębny zagłuszyć ów głos nieszczęścia, — ta noc wszechpotężna, jak głos Mocy i Nadmiaru, Swobody i Życia. Tyle cisnęło się dokoła tych kobiet, które robiły na drutach, wciąż robiły, że one same cisnęły się dokoła niezbudowanego jeszcze rusztowania, przy którem miały siedzieć, robić na drutach, wciąż robić, — i liczyć spadające głowy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.