Opowieść o dwóch miastach/Księga druga/Rozdział XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Opowieść o dwóch miastach |
Wydawca | Wydawnictwo J. Przeworskiego |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Zakłady Graficzne „Feniks“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | A Tale of Two Cities |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała Księga druga |
Indeks stron |
Wiele, i to najrozmaitszych rzeczy przesuwało się przed oczyma pana Jeremiasza Crunchera, gdy dzień w dzień siadywał na swojem krześle przy Fleet Street, mając przy boku swego pokracznego wyrostka. Któż bowiem mógłby na czemkolwiek siedzieć przy Fleet Street podczas najruchliwszych godzin i nie dziwić się, i nie interesować dwiema olbrzymiemi procesjami, z których jedna podążała razem z zachodzącem słońcem, druga zaś ku wschodowi słońca, obie zaś szły hen, ku równinom za purpurowemi i żółtemi chmurami, gdzie się chowało słońce!
Żując źdźbła słomy, siedział pan Cruncher i patrzał na oba te potoki, jak ów pogański wieśniak, który przez parę wieków musiał z niepokojem wpatrywać się w jeden potok, — z tą różnicą, że pan Cruncher nie obawiał się, by jego dwa potoki kiedykolwiek wyschły. Nie byłaby to zresztą myśl przyjemna, gdyż mała cząstka jego dochodów pochodziła z pilotowania zastraszonych kobiet (przeważnie były to niewiasty zamożne i w średnim wieku) od wybrzeży Pellsona na przeciwległą stronę. I chociaż świadczenie tej towarzyskiej przysługi w każdym poszczególnym wypadku trwało bardzo krótko, pan Cruncher nigdy nie omieszkał wyrazić gorącej chęci wypicia czegoś za zdrowie zacnej damy. Z tego, co otrzymywał na spełnienie tego pobożnego życzenia, płynęły, jakeśmy to zauważyć mogli, jego dochody.
Był czas, kiedy poeta zasiadał na krześle na placu publicznym i dumał w obecności ludzi. Pan Cruncher, zasiadając na krześle na placu publicznym, a nie będąc poetą, dumał jak mógł najmniej, natomiast oglądał się bez przerwy.
Los chciał, że w tym właśnie okresie tłumy na ulicach przerzedziły się, mało spotkać było można nieśmiałych niewiast i wogóle interesy szły tak podle, że pan Cruncher nie mógł stłumić w duszy podejrzenia, iż pani Cruncher znów zaczęła wygniatać kolanami ziemię. Nagle niezwykłe widowisko wynurzyło się z Fleet Street i przykuło jego uwagę. Spojrzawszy uważniej, pan Cruncher przekonał się, że to nadciąga pogrzeb, że ten pogrzeb napotyka na pewne przeszkody i że wskutek tego powstaje zamieszanie.
„Mój mały Jerry“, zwrócił się pan Cruncher do swojej latorośli. „Chowają kogoś“.
„Hurra, ojcze!“ zawołał mały Jerry.
Młodszy z dwóch gentlemanów wydał ów radosny okrzyk z miną tajemniczą, starszy zaś przyjął ów krzyk niełaskawie i zdzielił synka po uchu.
„Co ci przyszło do łba? Dlaczego się drzesz? Pewniebyś chciał iść za trumną rodzonego ojca, szczeniaku? Ten chłopiec pozwala sobie za dużo, nawet na mój gust!“ powiedział pan Cruncher przyglądając mu się uważnie. „Będzie mi się tu wydzierał! jeśli jeszcze piśniesz to dam ci tak, że popamiętasz. Rozumiesz?“
„Nie chciałem zrobić nic złego“, protestował młody Jerry, trąc policzek.
„Dość!“ rozkazał pan Cruncher. „Nie potrzebuję twoich nic złego! Właź na krzesło i zobacz co się święci!“
Syn usłuchał. Tłum zbliżał się. Ludzie kręcili się i popychali dokoła czarnego karawanu i czarnego pojazdu pogrzebowego, w którym siedział jeden jedyny żałobnik, przybrany w czarną krepę, mającą świadczyć o niewątpliwej podniosłości tej sytuacji. Ale sytuacja ta, jak się zdawało, nie bardzo była żałobnikowi w smak, gdyż powóz otaczał tłum, który zwiększał się coraz bardziej, klął, przedrzeźniał, i nieustannie wrzeszczał i wył: „Szpiegi! Huha! Szpiegi!“ dodając do tego inne jeszcze komplementy, zbyt jednak liczne i soczyste, by je można tu powtórzyć.
Pogrzeby stanowiły zawsze niemałą atrakcję dla pana Crunchera. Był on zawsze wzburzony i podniecony, gdy jakiś pogrzeb mijał bank Tellsona. Pogrzeb, mający tak niezwykłe otoczenie, wzburzył go, oczywiście, jeszcze bardziej; pan Cruncher zwrócił się więc do pierwszego lepszego przechodnia, który mu się nawinął:
„Co się stało, bracie? Co to takiego?“
„Nie wiem“, odparł tamten. „Szpiedzy! Hu, ha! Szpiedzy!“
Zapytał drugiego: „Kto to?“
„Nie wiem“, odrzekł tamten, co nie przeszkodziło mu przyłożyć rąk do ust i wrzeszczeć z całym zapałem, jak mógł najgłośniej:
„Szpiedzy! Hu, ha! Szpiedzy!“
Wreszcie jakaś osoba, bardziej obznajmiona ze sprawą, nawinęła się panu Cruncherowi pod rękę, i od tej osoby pan Cruncher dowiedział się, że chowają niejakiego Rogera Cly.
„Czy to był szpieg?“ spytał pan Cruncher.
„Szpieg z Old Bailey!“ odrzekł informator. „Hu, ha! Szpieg na usługach Old Bailey!“
„Ano tak“, powiedział pan Cruncher, przypomniawszy sobie proces, na którym był obecny, „Widziałem go tam! Umarł?“
„Umarł jak pies!“ powiedział tamten. „Takiemu to i śmierci mało! Pokazać go: Szpiedzy! Wyciągnąć go! Szpiedzy!“
Pomysł ten był tak ponętny wskutek zupełnego braku w nim sensu, że tłum podjął go radośnie, i wrzeszcząc, że należałoby ich wyciągnąć i wyrzucić, tak ciasno otoczył oba wozy, że musiały wreszcie stanąć. Gdy tłum otworzył drzwiczki pojazdu pogrzebowego, jedyny żałobnik, który nim jechał, wyskoczył, i na chwilę znalazł się w rękach napastników. Był jednak tak żwawy i tak potrafił wykorzystać czas, że już w chwilę później uciekał jakimś zaułkiem, porzuciwszy płaszcz, kapelusz, długą wstęgę z krepy, białą chustkę i inne symbole żałoby.
Przedmioty te tłum porwał w kawały i z oznakami niezmiernej radości rozrzucił szeroko i daleko, gdy tymczasem kupcy pośpiesznie zamykali sklepy, w tych bowiem czasach tłum nie wzdragał się przed niczem i był potworem budzącym powszechny strach. Już zabierano się do otwarcia karawanu i wyjęcia trumny, gdy inny, jakiś weselszy duch, zaproponował zamiast tego odeskortować nieboszczyka na miejsce przeznaczenia, co przyjęto z zapałem. Ponieważ jakiegoś praktycznego planu bardzo tu brakowało, projekt ów został przyjęty przez aklamację; do powozu wsiadło z ośmiu ludzi, nazewnątrz usiadło z sześciu, zaś na dach wgramoliło się tylu, ile się tylko mogło pomieścić. W pierwszych szeregach tych ochotników znalazł się i Cruncher we własnej osobie, który z właściwą mu skromnością ukrył głowę, by nie dostrzeżono go z banku Tellsona, i wtulił się w najciaśniejszy kąt pojazdu.
Towarzysząca trumnie służba pogrzebowa sprzeciwiała się trochę owej zmianie ceremoniału, ale ponieważ rzeka znajdowała się niedaleko, a z tłumu zaczęto krzyczeć, że zimna kąpiel potrafi doskonale odświeżyć i przyprowadzić tych panów do rozsądku, protest był słaby i krótkotrwały. Przefasonowany w ten sposób pochód ruszył naprzód; karawanem powoził kominiarz, — kierowany przez woźnicę, który w tym celu usiadł obok niego, trzymany pod ścisłym dozorem — natomiast rządy nad powozem objął pasztetnik, również wspomagany przez swego prezesa ministrów. Niedźwiednik, w owych czasach postać bardzo popularna na ulicach Londynu, przyczynił się do uświetnienia kawalkaty, zanim cały pochód przeszedł Strand. Niedźwiedź, czarny i bardzo parszywy, nadawał prawdziwie pogrzebowego wyglądu tej części pochodu, w której paradował.
Pijąc piwo, paląc fajki, śpiewając na całe gardło i udając w najrozmaitszy sposób żal, bezładna procesja posuwała się naprzód, jednając sobie coraz więcej zwolenników i wywołując zamykanie sklepów wszędzie, gdzie się zbliżyła. Celem był stary kościół Świętego Pankracego, stojący w czystem polu. Dobrnięto tam we właściwym czasie. Zażądano wykopania dołu, poczem dokonano pochówku Roberta Cly, według swego własnego uznania a już najzupełniej ku swemu własnemu zadowoleniu.
Kiedy nieboszczyk został wreszcie pogrzebany, a tłum zaczął oglądać się za nową rozrywką, inny dowcipniś (a może i ten sam) poddał doskonały projekt: obwiniać przypadkowych przechodniów, że są szpiegami Old Bailey, i mścić się na nich za to. Urządzono obławę na kilka Bogu ducha winnych osób, które nigdy w życiu nie miały nic z Old Bailey do czynienia, a realizując projekt, poturbowano je srodze. Przejście do zabawy w wybijanie okien i plądrowanie karczem było już łatwe i naturalne. Wreszcie, po paru godzinach, gdy zrównano z ziemią kilka dworków letnich, i rozebrano kilka płotów, aby bardziej wojowniczo nastrojone duchy mogły się uzbroić, rozeszła się wieść, że nadciąga Gwardia. Na wieść o tem tłum zaczął się powoli rozpraszać, a Gwardja może nadciągnęła, a może nie, i tak jak zazwyczaj zresztą, zakończyło się to zbiegowisko.
Pan Cruncher nie brał udziału w końcowych igraszkach i zatrzymał się na cmentarzu przed kościołem, by zasięgnąć języka u służby pogrzebowej. Cmentarz działał kojąco na pana Crunchera który w pobliskiej karczmie zaopatrzył się w fajkę, i paląc, oglądał sztachety i spokojnie badał otoczenie.
„Jerry“, powiedział pan Cruncher, zwracając się do siebie w zwyczajny u niego sposób. „Widziałeś wówczas tego Cly’a i na własne oczy widziałeś, że był młody i dobrze zbudowany“.
Wypaliwszy fajkę, ociągał się jeszcze chwilkę, poczem udał się na swój posterunek, aby pokazać się przed zamknięciem banku Tellsona. Czy to medytacja nad znikomością rzeczy ziemskich źle wpłynęła na organy trawienia pana Crunchera, czy wogóle zdrowie mu nie dopisywało, czy też chciał wyrazić swoje uszanowanie znakomitemu mężowi, — mniejsza o to: dość, że wracając do domu, udał się po poradę do swego nadwornego lekarza, znanego chirurga.
Młody Jerry godnie zastępował ojca i zaraportował mu że nie zrobił żadnego kawału w czasie jego nieobecności. Bank zamknięto, starzy urzędnicy wyszli, zwykła warta dzienna skończyła się, i pan Cruncher z synem poszli do domu na herbatę.
„Coś ci powiem!“ zwrócił się pan Cruncher do żony. „Jeżeli dzisiaj w nocy nie uda mi się moje przedsięwzięcie, to, jakem uczciwy kupiec, będę wiedział, żeś się modliła przeciwko mnie, i tak sobie postąpię, jak gdybym to widział na własne oczy“.
Smutna pani Cruncher pokiwała głową.
„Czemu wybałuszasz na mnie oczy?“ zapytał pan Cruncher z oznakami zbliżającego się gniewu.
„Przecież nic nie mówię!“
„Dobrze. I nic nie myśl! Nie wolno ci ani trzepać pacierzy, ani myśleć. Jedno i drugie jest przeciwko mnie. Rzuć to“.
„Dobrze, Jerry“.
„Dobrze Jerry“, powtórzył pan Cruncher, siadając do herbaty. „Tak! Ja myślę, że dobrze. Takaś ty! Zawsze to samo: dobrze Jerry!“
Pan Cruncher nie nadawał żadnego specjalnego znaczenia temu przedrzeźnianiu małżonki, ale przedrzeźniał ją, jak to często bywa, by wogóle dać upust swemu ironicznemu nastrojowi.
„Ty i twoje: dobrze Jerry“, powiedział pan Cruncher, biorąc kromkę chleba z masłem i przy jej pomocy wyciągając z sosu wielką niewidzialną ostrygę. „Pewnie, że dobrze! Nie wątpię!“
„Wychodzisz dzisiaj?“ zapytała potulna żona, gdy wziął drugi kęsek.
„Tak, wychodzę“.
„Mogę iść z tobą, ojcze?“ zapytał nagle syn.
„Nie, nie możesz. Idę — o czem twoja matka wie — na ryby. Tak, idę na ryby. Na ryby“.
„Pewnie ci wędka zardzewiała, prawda, ojcze?“
„Nie twoja rzecz“.
„Przyniesiesz nam ryb do domu, ojcze?“
„Jeżeli nie przyniosę, będziecie się jutro mieli zpyszna“, krótko przeciął rozmowę pan Cruncher. „To ci powinno wystarczyć. Wyjdę, kiedy ty już dawno będziesz w łóżku“.
Przez resztę wieczoru nie spuszczał badawczego spojrzenia pani Cruncher i usilnie bawił ją rozmową, by nie miała czasu na medytacje i modlitwy o jego niepowodzenie. Z tego to powodu kazał również i synowi bawić matkę rozmową i wynajdywał wszystko, co miał przeciwko nieszczęśliwej kobiecie, byle tylko jej na chwilę nie zostawić z własnemi myślami. Najbardziej nawet pobożna osoba nie przypisuje takiej mocy szczerej modlitwie, jaką przypisywał pan Cruncher modłom swojej małżonki. Było to tak, jakby człowiek nie wierzący w duchy bał się historii o duchach.
„I zapamiętaj sobie!“ powiedział pan Cruncher. „Żadnych fochów jutro żeby mi nie było! Jeżeli ja, uczciwy kupiec, przynoszę do domu kęsek lub dwa mięsa, to żadnych mi tu fochów, że się niby nie chce tego tknąć, albo że się woli suchy chleb! Jeżeli ja, uczciwy kupiec, stawiam piwo, nie udawać, że się woli wodę! Jeżeli jesteś w Rzymie, musisz żyć jak Rzymianie. Rzym da ci się we znaki, jeżeli tego nie rozumiesz! Ja jestem twoim Rzymem!“
Poczem gderał dalej:
„I to kręcenie nosem na wszystko, co jest do picia i do żarcia! Sam już nie wiem, jak cię mam nastraszyć, żebyś nie zatruwała nam jedzenia i picia swemi głupiemi modlitwami i bezdusznem postępowaniem. Spojrzyj na swego syna: bo chyba to twój syn, co? Cienki jak nitka. Nazywasz siebie matką, a nie wiesz, że pierwszym obowiązkiem matki jest dbać o syna?!“
To dotknęło młodego Jerry w czułe miejsce. Zwrócił się do matki z żądaniem, żeby spełniła swój pierwszy obowiązek, oraz wymówił jej wszystko, co zrobić powinna i czego zaniedbuje, zwłaszcza zaś radził jej przyłożyć starań do spełnienia owej pierwszej funkcji macierzyńskiej, którą tak delikatnie i wyraźnie przypomniał jej ojciec.
Tak mijał wieczór w rodzinie Cruncherów, aż wreszcie kazano młodemu Jerry udać się na spoczynek. Matka, otrzymawszy taki sam rozkaz, również musiała go spełnić. Pan Cruncher skracał sobie fajeczką pierwsze godziny nocne, a wybrał się na wyprawę dopiero z wybiciem pierwszej. O tej ponurej godzinie duchów wstał z fotela, wyjął z kieszeni klucz, otworzył zamkniętą szafę, i wyciągnął z niej worek, potężnych rozmiarów drąg żelazny, łańcuch i inne przyrządy rybackie tej samej natury. Ostrożnie zapakował te narzędzia, rzucił ostatnie nieufne spojrzenie pani Cruncher, zgasił światło i wyszedł z pokoju.
Młody Jerry, który tylko udał, że się rozbiera, gdy szedł spać, wymknął się teraz wślad za ojcem. Pod osłoną ciemnej nocy wyszedł za nim z pokoju, zeszedł po schodach, minął dziedziniec i wyszedł na ulicę. Nie bał się, że nie będzie się mógł dostać z powrotem do domu: dom był bardzo zamieszkały i drzwi otwarte całą noc.
Podniecony szlachetną ambicją studiowania sposobów tajemnic uczciwego zawodu swego rodzica, młody Jerry, trzymając się tak blisko murów i ścian, jak blisko oczy jego trzymały się siebie, wciąż miał na widoku swego czcigodnego ojca. Czcigodny ojciec podążał w kierunku północnym, nie uszedł jednak wiele, gdy przyłączył się już do niego drugi uczeń Izaaka Waitona, poczem dalej udali się razem.
W jakie pół godziny od rozpoczęcia wyprawy byli już daleko poza linją kiwających się lamp i tak samo kiwających się strażników. Znaleźli się na pustej drodze. Tu przyłączył się do nich jeszcze jeden rybak, i to tak nieznacznie, że gdyby młody Jerry był przesądny, mógłby uwierzyć, że to drugi zwolennik tego szlachetnego rzemiosła nagle się rozdwoił.
Wszyscy trzej rybacy posuwali się naprzód a młody Jerry za nimi, aż wreszcie trójca zatrzymała się nad groblą, przecinającą drogę. Na końcu grobli widać było niski mur z cegły, z osadzoną w nim żelazną balustradą. Kryjąc się w cieniu grobli i muru, rybacy skręcili z gościńca w ciemny zaułek, którego jeden bok tworzył mur, tu na osiem do dziesięciu stóp wysoki. Gdy młody Jerry minął róg i spojrzał w zaułek, pierwszem, co ujrzał, były kształty jego czcigodnego rodzica, wyraźnie rysujące się w poświacie zamglonego księżyca. Szanowny pan Cruncher szybko przełaził teraz przez sztachety. Niedługo trwało a znalazł się po drugiej stronie, poczem za jego przykładem poszedł drugi rybak, a za nim trzeci. Wszyscy trzej zeskoczyli ostrożnie na ziemię pod murem, i leżeli tam przez chwilę, może nasłuchując. Potem zaczęli pełzać na czworakach.
Teraz na młodego Jerry przyszła kolei zbliżyć się do muru, co też uczynił, wstrzymując oddech. Schowawszy się po drugiej stronie muru za węgłem, ujrzał, że rybacy pełzają w trawie; wszystkie nagrobki — gdyż znajdowali się teraz na wielkim cmentarzu — wyglądały jak biało ubrane upiory, a wieża kościelna wyglądała również jak olbrzymi upiór. Przeszedłszy parę kroków, podnieśli się. I wtedy zaczął się połów ryb.
Z początku łowił rydlem. Potem czcigodny rodzic wyciągnął narzędzie bardzo podobne do wielkiego korkociąga. Cokolwiek tem jednak robili, to pewne, że pracowali w pocie czoła, aż głuche uderzenie zegara na wieży kościelnej tak przeraziło młodego Jerry, że uciekł co sił w nogach, z włosami, które stanęły mu dęba, przypominając włosy jego rodzica.
Lecz dawno żywione pragnienie dowiedzenia się czegoś więcej o tem, co robi ojciec, nietylko powstrzymało go od ucieczki, ale skłoniło do powrotu. Gdy po raz drugi zajrzał przez bramę, tamci wytrwale łowili ryby; ale teraz widocznie jakaś ryba wzięła. Coś jęknęło, coś westchnęło, i trzy pochylone figury zaczęły się wyprężać, jakby wyciągały wielki ciężar. Ziemia powoli rozstępowała się, aż wkońcu wydobyto go na powierzchnię. Młody Jerry dobrze wiedział, co to będzie. Ale gdy ujrzał to, a także swego czcigodnego ojca, czyniącego przygotowania do rozbicia wydobytego przedmiotu — taki obleciał go strach przy tym nowym widoku, że znów puścił się galopem i nie zatrzymał prędzej aż przebiegł dobrą milę a może i więcej.
I tu nie byłby stanął, gdyby nie był musiał zaczerpnąć oddechu. Był to bowiem jakiś wyścig z upiorami i rzecz zrozumiała, że Jerry chciał to już mieć za sobą. Dręczyła go uparta myśl, że goni go trumna. Wyobraża sobie, że skacze ona za nim na swoim węższym końcu i już go chwyta... skacze tuż obok niego... może chwyta za ramię... takiego prześladowcy trudno się pozbyć! Był to natrętny, wszechobecny nieprzyjaciel, grozą wypełniający całą noc dokoła chłopca; Jerry pędził więc aleją, unikając ciemnych ścieżek bocznych, z których wysuwała się straszliwa trumna, podskakując jak opuchły smok bez ogona i skrzydeł! Kryła się ona w bramach, ocierając się o odrzwia swojemi potwornemi ramionami i podnosząc je do góry, jakby zanosiła się od śmiechu. Czyhała w cieniach przydrożnych i kładła się cicho na grzbiecie, by się przez nią przewrócił. A przez cały zaś czas nieustannie skakała i biegła za chłopcem, aż dobiegł do drzwi mieszkania, prawie nieżywy ze strachu. Ale nawet i wtedy nie opuściła go, ale szła za nim po schodach i wlazła za nim do łóżka, i spadła mu, martwa i ciężka, na piersi, gdy zasypiał.
Z ciężkiego snu zbudziła młodego Jerry późną nocą, a na długo przed wschodem słońca, obecność ojca w pokoju rodzinnym. Coś musiało mu się nie udać. Przynajmniej tak wymiarkował młody Jerry widząc, że ojciec trzyma matkę za uszy i wali tyłem jej głowy o łóżko.
„Zapowiedziałem ci“, powtarzał pan Cruncher, „i masz teraz!“
„Jerry! Jerry! Jerry!“ błagała małżonka.
„Robisz wszystko, by się nam nie udało, a ja i moi wspólnicy mamy cierpieć za ciebie!“ powiedział Jerry. „Masz mnie szanować i słuchać! Dlaczego, u djabła, nie robisz tego?“
„Staram się być dobrą żoną“, mówiła nieszczęśliwa ze łzami.
„Czy to znaczy być dobrą żona, gdy robi się wszystko wbrew interesom męża? Czy to znaczy szanować męża, gdy się hańbi jego interes? Czy to znaczy słuchać męża, gdy się mu nie pomaga w jego najważniejszych sprawach?!“
„Wtedy nie zajmowałeś się tym strasznym przemysłem, Jerry!“
„Twoja rzecz“, powiedział pan Cruncher „być żoną uczciwego kupca, i nie zaprzątać sobie swego babskiego rozumu kalkulacjami, kiedy uprawiam jaki zawód, a kiedy nie! Przyzwoita i posłuszna żona nie wtrącałaby się do jego interesów. Ty nazywasz siebie kobietą wierzącą?! Jeżeli ty jesteś wierząca, to pokaż mi niewierzącą! Masz akurat tyle pojęcia o obowiązkach żony, co ta nasza Tamiza o pałacu, i dlatego muszę ci je tak samo wbijać do łba!“
Sprzeczka prowadzona była przyciszonym głosem i zakończyła się tem, że uczciwy kupiec rzucił zabłocone buty na środek pokoju i legł jak długi na podłodze. Przekonawszy się trwożnie rzuconem spojrzeniem, że ojciec spokojnie leży na plecach, ze swojemi zjedzonemi rdzą rękami zamiast poduszki, młody Jerry położył się również i zasnął.
Na śniadanie nie było ryby a także niewiele czego innego. Pan Cruncher był nie w humorze i nie przy dowcipie, a pod ręką miał żelazny garnek przeznaczony dla pani Cruncher na wypadek, gdyby przyszło jej do głowy odmówić modlitwę. Ubrał się, uczesał i w odpowiednim czasie wyszedł z synem, by objąć swe oficjalne stanowisko.
Młody Jerry, idąc z krzesłem pod pachą u boku ojca przez słoneczną i ruchliwą ulicę Fleet, był zupełnie niepodobny do młodego Jerry, uciekającego ciemną nocą przed swoim upiornym prześladowcą. Wraz z brzaskiem dnia wróciła mu przebiegłość, i skrupuły pierzchły razem z nocą — w czem, według wszelkiego prawdopodobieństwa, miał sporo towarzyszy na Fleet Street i w City Londynu.
„Ojcze“, powiedział młody Jerry, idąc obok ojca, przyczem jednak nie zaniedbał wyciągnąć jak najdalej ramienia i odgrodzić się od rodzica krzesłem, „co to znaczy Wskrzesiciel?“
Pan Cruncher aż przystanął na bruku ulicy, potem odpowiedział:
„Skądże ja mam wiedzieć?“
„Myślałem, że ty wiesz wszystko“, odparł swobodnie wyrostek.
„Hm...“ powiedział pan Cruncher zdejmując kapelusz, by nieco przewietrzyć swe jak ćwieki sterczące włosy, „to kupiec“.
„Czem handluje, taki kupiec?“
„Czem handluje?“ odrzekł pan Cruncher, wysilając mózg. „No, są to artykuły natury naukowej“.
„Trupy ludzkie, prawda, ojcze?“ zapytał sprytny chłopak.
„Zdaje mi się, że coś w tym rodzaju“, odparł pan Cruncher.
„Och, ojcze! Jak wyrosnę, chciałbym być takim!“
Pan Cruncher uspokoił się, ale pokiwał głową w sposób świadczący o wątpliwości i skrupułach moralnych.
„Od ciebie zależy, jak się rozwiną twoje talenty. Staraj się je rozwinąć i nie gadać więcej, niż potrzeba; a teraz wogóle niema sensu mówić, czem kiedyś będziesz“. Kiedy młody Jerry, zachęcony w ten sposób, wyprzedził ojca o kilka kroków i ustawił krzesło w cieniu Temple Bar, pan Cruncher powiedział do siebie:
„Jerry! Uczciwy z ciebie kupiec i nie płonne są twe nadzieje, że chłopak stanie się kiedyś twojem błogosławieństwem i odszkodowaniem za matkę!“