Orland szalony (Ariosto, 1933)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludovico Ariosto
Tytuł Orland szalony
Pochodzenie Literatura włoska
Wielka literatura powszechna T. 2
Wydawca Trzaska, Evert i Michalski
Data wyd. 1933
Druk Jan Świętoński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Porębowicz
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ORLAND SZALONY
P. XXIII, w. 99-133
Orland w poszukiwaniu ukochanej Angeliki, która uciekła z żołnierzem saraceńskim Medorem, przybywa do groty, gdzie się byli schronili, następnie do gospody, gdzie mieszkali. Upewnia się o zdradzie i wpada w szał, od którego cały poemat wziął nazwę.

Zaczem precz oba iechali rycerze:
Zerlin tą, ową brał się Orland stroną;
Lecz przód, nim poydzie, z gałęzi zabierze
Y opasze się szablą niezwalczoną.

Wtem, gdzieby łatwiej poganina tuszył
Znaleść, tamtędy zawodnika ruszył.

100

Koń z poganinem w tak dziwnem sposobie
Błądzi po boru, gdzie słońce nie świta,
Że Orland próżno szuka ich dwie dobie,
Ani ich naydzie, ani się dopyta.
Nad śklany strumień przybył, gdzie w ozdobie
Zieleni łąka nadobna wykwita
Umalowana rożą y bławatem,
Y drzewem wkoło sadzona bogatem.

101

Letkie z południa Zephyrowe tchnienia
Krzepią dech w bydle y nagiem pasterzu;
Więc Orlandowi w niesmak się odmienia
Jechać z paiżą, w hełmie y pancerzu;
Życząc otuchy członkom, szuka cienia.
— Smutna-ć gospoda będzie, moj rycerzu,
Y więtsze, niźli kto zgadnie, żałoby
Wywczasu oney niefortunney doby.

102

Poźrzawszy w koło, dziwnem popisane
Kształtem tam widzi drzewa na dolinie;
Wrazi w ty cyfry oczy zapomniane
Y pozna rękę swey miłey boginie.
Było to mieysce owo, iuż nazwane,
Dokąd z Medorem w bespieczney godzinie
Z chaty pasterza w pobliżu ruczaiu
Schodziła piękna królewna Kataiu.

103

Swych dwoygiem imion Medor, Angelika
Świecą, pospołu stokroć powiązani.
Ile tam liter, tyle gwoździ wnika
W zagrzane serce y okrutnie rani.
Stokrotne trwogi kąsaią nędznika,
Stem wątpień obłęd swoy brzydliwy gani;
Pyta, czy inna Angelika może
Nie popisała liter swoich w skórze.

104

Y zasię mowi: Wżdy mi pismo znane,
Tyle-ć je razy oglądałem z bliska;
Wierę to imię Medora udane,
Mnie to rozumie z cudzego nazwiska.
Takie racyie nieumiarkowane
Śle rozsądkowi, tusząc, że co zyska;
Y znowu nierad uludney nadzieie
Sam się fałszywym wykładaniom śmieje.

105

Coraz zapala, coraz myśli rące,
Miast żeby gasił, podeyżrzeniem trapi,

Iak nieostrożny ptak, co się uplące
W sieć, albo pierzem na lepy ułapi,
Prozno więc krzydła usila trzepiące,
Tem barziey grzęźnie, im chutniey wyiść kwapi.
— Nadszedł tam Orland, gdzie wygiętem bokiem
Rozwierała się gora nad potokiem.

106

Zdobiły wniście do oney to groty
Z winną macicą bluszczów krzywe pędy;
Tam kochankowie na porze spiekoty
Swe odprawiali wczasy y gawędy;
Tam dwoyga imion malują się sploty
Gęściey y czuley, niśli indziey wszędy,
Lub węglem, lubo rysowane kwaszem,
Lub wyrzezane nożem czy pałaszem.

107

Wszedł do iaskinie grabia zadumany:
Zaraz od proga, snadź ręką Medora,
Obaczył gęsto popisane ściany
Tak świeżo, iakby nieledwie od wczora.
Rozkoszy, odeń w grocie kosztowaney,
Rymem świadczyła mowa wielowzora,
W tamtem języku barzo wdzięczna — tuszę,
Którą tem sensem wyłożyć pokuszę:

108

Wesołe drzewa, trawo, iasne wody,
Mroczna iaskini, w chłodny cień ubrana,
Kędy tak często przecudney urody
Galafronowna, od wielu kochana,
W ramionach moich bez żadney przeszkody
Odpoczywała; zato, że mi dana
Od was ta wolność, nie maiąc ubogi
Medor czem płacić, całuię ty progi.

109

Y proszę wszytkich panów miłośników,
Wszytkich rycerzy, panny miłujące,
Wszytki persony kmieci czy pątników,
Co z woli, abo z losu ku tey łące,
Do tych wod i grot przyidą y gaików:
— Módlcie się społem: Błogosław iem słońce
Y księżyc; Nymphy! uchowaycie szkody,
Zdala trzymając pastyrze y trzody.

110

Pisane było to arabską mową,
W którey był grabia ćwiczon iak w łacinie;
Siła on innych znał, atoli ową
Przed wszytkiemiś miał, mądry Paladynie!
Nieraz on uszedł chwalebnie y zdrowo,
Nią się ratuiąc w pogańskiey krainie,
Wżdy niech się nie dmie, że miał z niey korzyści,
Teraz mu sroga ztąd boleść się ziści.


111

Trzykroć, czterykroć, sześćkroć rzeźby pytał
Okiem utkwionem w przeraźliwe słowa,
Mniemając, że się odmieni, co czytał,
A zawżdy iedna była słow osnowa.
Coraz żal srogi za serce go chwytał,
Tak prawie, iakby iaka dłoń lodowa.
Nareście skostniał, wzrok y umysł mętny
Utkwiwszy w skale, skale oboiętney.

112

Tedy mu ięło mieszać się w rozumie
Z wielkiego wszytkich zmysłów usilenia.
Iedno, kto w sobie sam zaznał, zrozumie,
Że być nie może więtszego cierpienia.
Broda mu zwisła na łono w zadumie,
Hardości w oczach nie zostało cienia;
Y tak całego bol zadzierżył w ręku,
Że łez powiekom, ustom brakło ięku.

113

Zbyt się rozparła w niem żałość w ley porze,
Co rychley kwapiąc wyniść z konfuzyie;
lako to napoy widamy w gęsiorze,
Co ma pękaty brzuch a wązką szyię,
Gdy znagła dnem go wywrócisz ku górze,
Tak się więc gwałtem likwor w kupę zbiie
Y tak się sobą zatchnie y zastanie,
Że jedno kropla zeń po kropli kanie.

114

Kęs wszedszy w siebie, myśli — jakby sprawić,
By mu się rzecz ta wydała fałszywa;
Że to ktoś panią jego chciał zniesławić,
Tak tuszy, marney tak nadzieie wzywa,
Lub, że zazdrośnik takiey chciał nabawić
Trwogi, ażeby dogryzł go do żywa,
I zasię myśli: to samo, przezdzięki,
Wszak niktby udać nie umiał jej ręki.

115

Taką nadzieią — choć marną i skępą —
Posila mdły duch, koi bolow ostrze;
Bryliadora dosiada i stępą,
Właśnie gdy słońce plac ostawia siostrze,
Poieżdża daley, a wtem za drzew kępą
Dym nad dachami nagle się rozpostrze,
Słyszy łaianie psów i ryki trzody,
Zieżdża do sioła i szuka gospody.

116

Z unużonego zsiadł Bryliadora
Y stajennemu chłopcu rzucił wodze:
Krząta się służba do posługi skora,
Tu koncerz leci, tam złote ostrodze.

Dom to był, w którym spotkała Medora
Przygoda górna i zaszczytna srodze.
Kłaść się chce Orland, nie czeka wieczerze
Syty żałością, która smak mu bierze.

117

Im barziey mniema, że się uspokoi,
Tem żywiey w piersi czuie piekło iste;
Na każdey ścienie, u każdych podwoi,
U okien pismo widząc nienawiste.
Chce pytać y znów odezwać się boi,
By się nie stało nazbyt oczywiste
To, co naigęstszem radby zakrył mrokiem,
Iżby go przykrem nie kłoło widokiem.

118

Mało ta własna zdrada mu pomoże,
Choćby nie pytał, znaidzie gawędziarzy:
Pastyrz, w ponurym widząc go humorze
Y chcąc mu ową zwiać zadumę z twarzy,
Historią, którą gości we swym dworze,
Ktoby iey ieno zechciał słuchać — darzy
I ktorey wielu zbyt słuchano mile,
Niemieszkaięcy rozpoczął w tę chwilę.

119

Iako z roskazu pięknej Angeliki
Do chaty przeniósł rannego Medora
Y iak pod ręką łagodną podwiki
Rychło się rana zagoiła chora
A otworzyła w niej, gdy ogień dziki
W zanadrzu wszczął się od strzału Amora
Y taki pożar z lubego żeleźca,
Że sobie nigdzie nie nayduje mieysca.

120

Takie więc było nieumiarkowanie
U naywiętszego z wschodnich krolow cory,
Y taka miłość przypadła już na nię,
Lichego żoną że została ciury.
Dokonało się tem opowiadanie,
Że mu okazał pastyrz pierścień, który
Przy pożegnaniu — za dobrą gospodę —
Od Angieliki odebrał w nagrodę.

121

Koniec pastyrza mowy był toporem,
Który mu głowę odrębał od szyie,
Bo Amor z sercem poigrawszy chorem,
Myślał, że dobrze zrobi, gdy dobije.
Chciał go uciszyć Orland jakim wzorem,
Ale nie zdzierży mu, nierzkąc ukryie
Y iuż się łzami na wierzch dobyć musi,
Czy chce — czy nie chce, abo go zadusi.

122

Aż gdy się waży boi puścić na wolą,
Sam y bez świadka zostawszy w komorze,
Zdroyem z pod powiek łzy mu się wyzwolą
Y spłynie na pierś niestrzymane morze.
Stęka y wzdycha, y puchy go kolą,
Tam y sam sobą wszytko zwiedza łoże:
Twarde iak kamień, ostre iak pokrzywa,
Ciału dolega y rani do żywa.

123

Kiedy tak nudzi, na domysł mu przydzie,
Ze wtemże łożu, gdzie właśnie spoczywa,
Okrom wątpienia z gamralem w bezwstydzie
Niewdzięczna dziewka sypiała szczęśliwa.
Nagle mu puchy i nocleg w ohydzie,
Co nakwapliwszem skokiem się porywa.
Tak żeniec, kiedy na sen zwiera oczy
A użrzy w podle węża — w bok uskoczy.

124

Nagle przeciwko łożu y gospodzie
Taki go uiął gniew niehamowany,
Że nie czekając — rychłoli na wschodzie
Księżyc abo świt zabieleie rany,
Zbroi się, siodła koń, ostrogą bodzie,
Wskok bieżąc przez las ciemny, niezaznany,
Aż gdy w naygęstszem obaczył się cliroście,
Strasznem żalowi krzykiem otwarł uście.

125

We dnie y w nocy łzy mu z oczu cieką,
Ogromnem głosem biada, nieszczęśliwy:
Unika grodow, od ludzi daleko
Błądzi, na ziemi sypia bez okrywy.
Na podziw mu to, skąd się pod powieką
Niewyschłe bierze źrodło wody żywey
A pierś wzdychaniom ustawnym wystarcza.
Takiem więc iękiem powietrze obarcza:

126

Nieprawie to łzy, które falą słoną
Z pod czoła żal mi wyciska głęboki:
Zabrakło iuż łez mey miłości pono,
Bo wszcząt wpołu mąk wyschły ich potoki.
Pożarem, który w nędzne wżarł się łono,
Zagrzane, z pod rzęs wypływaią soki,
A wypływaią tak nadmiar obficie,
Że z niemi ścieką razem boi i życie.

127

Nie westchnienia to ruszaią się z wnętrza,
Owszem, westchnienia odmienney są cechy:
Te czasem cichną — moia coraz więtsza
Męka — ni chwilą nie czuię pociechy.

Miłość ten budzi wiatr, co mi się spiętrza
W sercu pożogą, skrzydły dmąc, jak miechy.
Miłości — iakiem się to cudem dzieie,
Że ciągle płonę, przedsię nie zgoreię?

128

Nie jestem ia ten, kim się zdam z oblicza:
Tamten Orland zmarł i iuż pogrzebiony;
Uśmierciła go dziewka niewdzięcznica,
Złamawszy wiarę, złamawszy zakony.
Ia iestem dusza iego, pokutnica,
W piekielne trafem obłąkana strony,
Która w przestrogę temu łka y biada,
Co na miłości nadzieią zakłada.

129

Całą noc w leśnem błądził grabia cieniu,
Aż gdy świt wrota niebiosów otworzył,
Los go złośliwy wrócił ku strumieniu,
Gdzie Medor przykry owy wiersz wydrożył.
Gdy dostrzegł hańby swey rytey w kamieniu,
Znowu zapłonął; iak mu w sercu ożył
Y gniew, nienawiść wściekła y odraza
Niepomożona... wiem dobył żelaza.

130

Pismo y skałę zrąbał, siekąc na nie,
Pod niebo małe leciały krzemiona.
Nieszczęsna grota — nieszczęsne schowanie,
Gdzie miłośnikow ryły się imiona.
Iuż pastyrzowi, iuż trzodzie w tym stanie
Chłodu ni cienia nie da rozwalona,
Nawet to źrzodło przeczyste i śklane
Od iego gniewu nie iesl szanowane.

131

Gałęzie, kłody, głazy i traw pęki
Miotał zawzięty na czyste kryształy
Y tak ie zmącił do dna, że przezdzięki
Nigdy iuż więcey iasne być nie miały;
Wreście zdyszany i od potu mięki,
Gdy mu zemdlone zmysły odmawiały
Władzy na wzgardę, gniew, klątwy plugawe,
Westchnął ku górze y upadł na trawę.

132

Upadł na trawę, iakby skała padła,
Z oczyma w niebo leżał utkwionemi,
Tak bez napoiu trawiąc y bez iadła,
Że trzykroć gasł dzień, trzykroć wracał ziemi.
IJoleść potroszę rozsądku mu kradła,
Aż zbiegł na koniec wroty otwartemi,
Więc dnia czwartego, wściekłem szałem chory,
Iął zdzierać z siebie zbroię i ubiory.

133

Tu paiż upadł, a tam hełm bogaty,
Kęs daley szabla legła przy pancerzu.
Słowem — by skończyć bez czasu utraty —
Każda broń w innem spoczęła alkierzu,
Zaczem na sobie porozdzierał szaty
Y włos ukazał gęsty jak na zwierzu.
Tedy się począł ow szał wiekopomny,
Iakiego iuż czas nie zazna potomny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ludovico Ariosto i tłumacza: Edward Porębowicz.