Osady polskie w Stanach Zjednoczonych Północnej Ameryki/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Osady polskie w Stanach Zjednoczonych Północnej Ameryki
Pochodzenie Pisma zapomniane i niewydane
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Nar. Imienia Ossolińskich
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego Im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa, Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały rozdział Pism
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór Pism
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Na okrętach, przebiegających przestrzenie między Hamburgiem a New Yorkiem, jest miejsce dla najuboższych pasażerów, tak zwane: pod pokładem. Na statkach angielskich i francuskich wygląda ono jako tako, na niemieckich daleko gorzej; wogóle jest to obszerna, ciemna sala, gdzie światło dzienne dochodzi nie przez oszklone otwory w pokładzie, ale przez zwykłe soczewkowate okienka, poumieszczane w bokach statku. Kajut niema, łóżka stoją poprzypierane bezpośrednio do ściany, kąt tylko, przeznaczony dla kobiet, oddzielony jest osobnym parapetem. W czasie wzburzonego morza fale, uderzające raz wraz z hukiem w okienka, napełniają salę ponurem zielonawem światłem. Do wyziewów kuchennych i ludzkich łączy się tu ostry zapach ropy morskiej, smoły i zmoczonych lin okrętowych. Wogóle jest tam duszno, wilgotno, ciemno. Wieczorami lampy rzucają mdłe światło, szkła i naczynia blaszane, poumieszczane na stołach, dzwonią, poruszane kołysaniem się statku, wiązania skrzypią — a z góry dochodzą żałosne nawoływania majtków i ostre głosy świstawek miczmenów. W salach takich jadą emigranci.
Na niewielkich statkach, najtańszych ze wszystkich, można za dwadzieścia kilka dolarów dostać się w ten sposób z Hamburga do New Yorku, Bostonu, Baltimore lub innych portów amerykańskich. Ale też nędzny to i męczący sposób podróżowania. Każdemu jednak podróżnikowi polskiemu, jadącemu wygodnie pierwszą klasą, radzę, żeby przez samą ciekawość zajrzał pod pokład, zwłaszcza wieczorem w czasie burzy, gdy olbrzymie zwały wody przelewają się przez pokład, wicher rzuca okrętem, a powietrze, woda i ciemność zdają się być zmieszane w jeden chaos. Na iluż to statkach, zanim wzrok podróżnego oswoi się z półmrokiem, usłyszy słowa, szeptane przez wystraszone głosy i przez pochowane po kątach postacie — słowa w rodzinnej naszej mowie: „Pod Twoją obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko!“ Na pytanie:
— Ludzie, czyście z Polski? — ciemne owe postacie zerwą się, jakoby podrzucone tajemną jaką siłą, otoczą ze wszystkich stron podróżnika, a wzruszone i drżące od łez głosy zarzucą go pytaniami:
— Panie! wielmożny Panie, my z Polski. Czy pan także?
Gdy się ich spytać, z których stron, odpowiedź brzmi:
— Z pod Prusaka, z pod Austrjaka, z pod Moskala.
To nasza krew, kość z kości naszych — to nasze Mazury, Wielkopolanie i Ślązacy — jadą... dokąd?...
— Do Mameryki! — odpowie Mazur — do Frylandu! — objaśnia Ślązak.
— A poco?
— Szukać chleba i woli, których w domu brakło.
Wkrótce jednak zaczną narzekać, bo żal im za swemi strzechami, pod któremi się urodzili. Namówił ich tam taki a taki ajent, któremu kompanja płaci procent od każdej ludzkiej sztuki. Ale oni nie wiedzieli, że to tak, że przez takie morza i odmęty trzeba przejeżdżać, że ich tak napakują pod pomost. Przytem w domu nie wiedzieli także, że się też z nikim nie będzie można rozmówić „po katolicku“. Co się z nimi stanie, nie wiedzą. Są na woli bożej, jak owe mewy, płynące w powietrzu za okrętem. Wszystko tu dla nich obce, począwszy od spiętrzonych gór wodnych, skończywszy na samym statku, na załodze. Huk śruby i łopotanie nocne żagli, targanych wiatrem, napełnia ich zabobonnym przestrachem, najwięcej jednak przeraża ich bezmiar oceanu. Nie wiedzą, jak zdać sobie sprawę tego wszystkiego co ich otacza. Są pod naciskiem czegoś nieznanego. Jednakże wszystkim tym obcym żywiołom, utrudzeniu, nudzie, pogardliwym żartom, niewygodom, nieznanym wrażeniom, strachom, przeciwstawiają swoją niewyczerpaną, bierną, pokorną cierpliwość chłopską i swoją wiarę w tę Marję Częstochowską o ciemnem obliczu a jasnej koronie, która im wśród tych nocy burzliwych i pustyni wodnej jest Gwiazdą Przewodnią...
Tymczasem upływają dni i noce. Okręt z dziobem, zwróconym na zachód, wspina się pracowicie z fali na falę i idzie naprzód, aż wreszcie — po kilkunastu lub więcej dniach podróży — poczyna się rysować i jakby wychodzić z wody ziemia, do której dążyli. Brzeg widać i widać coraz wyraźniej. Dom kwarantanny na Sandy Hool wynurza się z fali, dalej widać olbrzymie ujście East-River, dalej lasy masztów, nad niemi spiętrzone dachy, kominy fabryczne, wieże, nad tem wszystkiem jeszcze kolumny dymów, rozwiane w puszyste kiście u szczytów — to New York i jego okolice. Nasi podróżni cisną się na pokład wzruszeni i uradowani. Kto przebył ocean, łatwo zrozumie ich radość na widok ziemi. A oto wydaje im się, że Bóg umiłował się już nad nimi, jakoby nad jakim taborem, błądzącym po pustyni i, przeprowadziwszy ich szczęśliwie przez morze, ukazał im ziemię obiecaną. Tymczasem przywykłych do ciszy i jednostajnej pustoszy morskiej otacza gwar i hałas kipiącego życia. Mały statek pilota mknie z chyżością jaskółki po falach i zbliża się do okrętu, za nim drugi z kwarantanny. Śruba poczyna burzyć wodę, popychając okręt to wtył, to naprzód, słychać hurkot rozwijających się sznurów, okrzyki, nawoływania i klątwy majtków; godzina jeszcze; okręt wsuwa się w wąski dok jak w futerał i wyludnia się z pasażerów.
Przyjechali. Przez wielki budynek celniczy na t. z. warfach wychodzą na ulicę...
I teraz co ?...
Maciej spogląda na Bartłomieja, Bartłomiej na Franciszka. Co robić? Gdzie się obrócić? Gdzie iść? Okręt wyrzucił ich poprostu na bruk i na tem koniec... Ajent w Hamburgu obiecywał im wprawdzie, że, jak przyjadą, będzie ktoś na nich czekał, ale ten „ktoś“ istniał tylko w słowach ajenta. Ajent i okręt zrobili swoje. Pierwszy zapakował ich pod pokład, drugi przewiózł ich przez ocean. Więcej do nich nie należy. Emigranci mogą sobie teraz robić, co im się podoba. Przybyli oto do wielkiego miasta, koło nich wre nieznane życie — lokomotywy świszczą na wysokości drugiego piętra; krzyżują się omnibusy i pojazdy; tłumy ludzi białych i kolorowych latają z gorączkowym pośpiechem na wszystkie strony; ajenci wszelkiego rodzaju wrzeszczą jak opętani, a oni — ci chłopi nasi, wśród tego gwaru, przepychów i świetności, czują się jeszcze bardziej samotni i opuszczeni, niż byli na wielkiej pustyni morskiej. I znowu są na woli bożej. Ani zgadują, ile jeszcze muszą przecierpieć, nim trafi się jaki ksiądz polski, który powie im, gdzie się obrócić, gdzie poszukać roboty, gdzie znaleźć kawałek chleba.
Przedtem jeszcze chciwi właściciele bording-housów, położonych blisko portu, wycisną z nich grosz ostatni; jeszcze niemało nacierpią się zimna w obrzydłych suterenach różnych kwater — pierwej jeszcze niejeden pijany Irlandczyk, którego, jako prawdziwego znawcę, zadziwią tęgie pięści mazurskie, zapragnie spróbować ich siły i popodbija oczy tym biedakom, którzy bronić się nawet nie śmią, z obawy, aby nie uderzyć „pana“.
Dola ich ciężka, straszna — i ktoby odmalował wierny jej obraz, tenby stworzył epos nędzy ludzkiej. O tych dniach bez kawałka chleba, w których głód żelazną ręką targa wnętrzności, o nocach, spędzonych w „dokach“, pod odkrytem niebem, o snach, przerywanych brzęczeniem moskitów w lecie, poświstem wiatru w zimie, łatwiej jest pisać lub słuchać, niż je odczuć lub przejść samemu... Kto im tam nie robi krzywdy? Kto nie chce. Początkowa ich historja, to historja nędzy, tęsknoty, bolesnych zwątpień i poniewierki. Nie myślcie jednak, abym wam kreślił dzieje pojedyńczego jakiegoś oddziału wychodźców. Nie! Sto tysięcy blisko chłopów, których ziemia nasza wysłała na drugą stronę oceanu, przeszło przez takie dantejskie piekło — za życia. Emigracja nasza w Ameryce nie ma żadnego podobieństwa do emigracji, zamieszkującej Francję lub Szwajcarię. Ci ostatni — to wychodźcy polityczni, wyrzuceni burzami rewolucyjnemi; w Ameryce niema prawie politycznych polskich wychodźców. Przeważnie są to chłopi i robotnicy, wychodzący za chlebem. Zrozumiecie więc łatwo, że w kraju, zamieszkanym przez ludność bynajmniej nie sentymentalną, ale energiczną, zabiegłą, z którą spółzawodnictwo istotnie trudno jest wytrzymać, los tych ludzi, mało oświeconych, nie rozumiejących stosunków tamtejszych, nie znających języka, nie wiedzących, jak sobie dać rady, istotnie musi być opłakanym.
Ameryka, a ściślej mówiąc Stany Zjednoczone, nie są ziemią niegościnną. Ci szorstcy demokraci yankesi, wiecznie zajęci businessem, mają w gruncie rzeczy lepsze serca, niż się napozór wydaje. Jest to kraj prostych ludzi i prostych uczuć. Młody i zdrowy mężczyzna usłyszy tam wprawdzie jedną odpowiedź: pomagaj sam sobie — i z głodu może umrzeć, jeśli nie potrafi iść za tą radą. Niedołężny zato starzec, kobieta, dziecko, doznają tam takiej pomocy, jak nigdzie. W stosunku jednak do emigracji najszczersza pomoc prywatna byłaby niewystarczającą, a wreszcie w tego rodzaju sprawach, jak kwestja pomocy dla wychodztwa, tylko obustronna korzyść może być regulatorem. Otóż, o ile np. napływ Chińczyków jest dla młodej rzeczypospolitej niebezpieczny, o tyle napływ białych korzystny. Biali stają się obywatelami, osiadają na roli, zamieniają pustynie w uprawne łany, zakładają miasta, wytwarzają nowe stosunki handlowe i potężny rozwój ekonomiczny. Interesem więc Unji jest popierać przypływ wychodztwa europejskiego. Tym celem w New Yorku istnieją tak zwane domy dla emigrantów, gdzie każdy przybyły może znaleźć przytułek, pożywienie, naukę angielskiego języka i jakiegoś rzemiosła. Prace, dokonywane w takich zakładach przez emigrantów, idą na pokrycie kosztów ich utrzymania; po pewnym zaś czasie, gdy wychodźca przygotowany już jest do walki z życiem, opuszcza zakład i poczyna pracować na własną rękę.
Ale instytucja ta, dająca chlubne świadectwo rozumowi i sercu Amerykanów, jest wielce niewystarczająca. Naprzód zakłady nie mogą pomieścić nawet połowy wszystkich potrzebujących przytułku emigrantów, po wtóre uczą tylko rzemiosł, tymczasem ludność napływowa, np. polska, przeważnie ciśnie się do roli. Przytem zakład taki jest rodzajem kurateli, jest poprostu domem zarobkowym. Mężczyźni, kobiety i dzieci pracują tam osobno, jak tego sam rodzaj ich zajęć wymaga — rodzina zatem nie może być razem. Dla tych powodów, przy znanym wstręcie naszych włościan do podobnych instytucyj, jak szpitale, domy zarobkowe i t. p., mała bardzo ich część z zakładów emigranckich korzysta.
Ale głównym powodem jest, że chłopi nasi nic o nich nie wiedzą. Zdarzyło mi się spotykać Polaków, zamieszkałych od kilku lat w Stanach Zjednoczonych, którzy o istnieniu working-housów emigracyjnych dowiadywali się po raz pierwszy, gdy z rozmowy wypadło — z moich ust. Domy emigracyjne nie mają, jak łatwo zrozumieć, swoich ajentów na wzór hotelowych, którzyby wyszukiwali w porcie nowo przybyłych.
A jednak — czy chłopi nasi nie przywożą do nowej części świata nic, coby mogło zapewnić im spokojne życie i pewny kawałek chleba? Przeciwnie. Przywożą przyzwyczajenie do przestawania na małem, prawdziwie chłopską wytrzymałość, cierpliwość i żelazne zdrowie. Wysileniom i niewygodom, jakim z trudnością opiera się emigrant Niemiec lub Francuz, nasz chłop, przywykły chodzić boso i jadać byle jak, sypiać pod byle czem, opiera się z większą łatwością. On nie rozumie nawet potrzeby rozmaitych wygód, które pierwszy uważa za konieczność życia. Słońce go nie spali, deszcz mu nie zaszkodzi, śniegi i wiatry go nie zmrożą. W zimnym Wisconsinie lub Minesocie nie dba o zamieć śnieżną, w pół-zwrotnikowym Teksasie, raz wytrząsłszy się na febrę, pracuje na spiekocie, jak murzyn. Przytem robotnik z niego może mniej zręczny od innych, ale wytrwalszy, korny, cichy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.