Ostatni film Evy Evard/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ostatni film Evy Evard |
Pochodzenie | trylogia Żółty krzyż tom II |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Claude znał wszystkie niespodzianki psychiczne i przeobrażenia Rity, ale takiej jak dziś jeszcze jej nie widział, obserwował ją z zachwytem i z trwogą. Lipcowy dzień był przepiękny, jeden z tych, które objawiają w całej pełni nieodparty urok ziemi i życia i darzą człowieka radością bez przyczyny i bez treści, czynią zeń podobieństwo do rozśpiewanego w słońcu skowronka, do kiści bzu, ciężkiej od rosy porannej i od przepychu własnej piękności. Łaska niebios spływała na ziemię w lśnieniu słońca, ale bardziej promienne były tego dnia zielonkawe oczy Rity. Jej włosy płonęły i mieniły się w połyskach, przez twarz przebiegały uśmiechy, odmienił się nawet jej głos.
— Panie doktorze, czekałam na papa, nie mogę dziś wytrzymać w domu ani w tem obrzydłem mieście. Chodźmy gdzie daleko!
Naradzali się krótko. Najlepiej byłoby do Nonnenwald, ale za daleko od kolei... Las w St. Ilgen, — przejść leśnemi drogami do szosy i na wieczór zdążyć do Schwetzingen — niema o tej godzinie pociągu... Więc na Königstuhl, za dwadzieścia pięć minut odchodzi osobówka na Eberbach, napatrzą się z góry na nizinę zareńską, na lasy, na Heidelberg, zobaczą cudowny zachód słońca — nie, to za blisko od miasta. Miną Heidelberg — wysiądą w Neckargemünd, nie, jeszcze lepiej na przystanku Schlierbach, przejdą most i odrazu w lasy... Prędzej, prędzej, ledwo-ledwo zdążą na pociąg.
Na dworcu, w wagonie Claude czuł się dziwnie, po raz pierwszy widział Ritę poza domem, między ludźmi, po raz pierwszy jechał z nią gdzieś w świat. Jego świętość, jego baśń poza obrębem posępnej Zyglindy wydała mu się jakby obniżoną w swym niesamowitym majestacie, spostrzegał dopiero, że jednak była również zjawiskiem ziemskiem, i mogła być do pomyślenia nawet w przedziale trzeciej klasy. Niby wiedział o tem zawsze, ale — swoją drogą, gdy na nią patrzał było to jakieś niesłychane...
I po raz pierwszy była Rita taka jak wszyscy, mówiła z ożywieniem, zachowywała się całkiem zwyczajnie, jakgdyby spadła z niej tragiczna maska.
W tem był nowy urok, stała mu się bliższą, zrozumiałą i gdy przesuwały się przed nimi zielone pola, domki podmiejskie, otoczone kwiatami, wśród tej wspaniałej pogody uczyniło mu się dziwnie. Oto ona, zjawisko wręcz niepojęte, i on, który był niewiadomo kim, mytem, cieniem, fantastycznym dziwolągiem wojny — jadą sobie razem na wycieczkę zamiejską, jak dwoje najzwyczajniejszych ludzi...
Gdy po półgodzinie wysiedli w Schlierbach i znaleźli się na moście Nekaru, Claude poczuł radość życia i szczęście i zapomniał o sobie. Szybko minęli Ziegelshausen, tonące w rozkwitłych akacjach, gdzie na domach wisiały jeszcze wszędzie flagi po dzisiejszych uroczystościach zwycięstwa, i wesoło weszli w pachnący zielony cień wiośnianego lasu. Dźwięczny śmiech Rity zapełnił las zaczarowaniem i osobliwością — nigdy jeszcze nie słyszał jej śmiejącej się. Odezwała się kukułka i Rita zanuciła starą piosenkę o kukułce w jakiejś gwarze, z której Claude nie zrozumiał ani słowa.
— Prędzej, prędzej! Stąd o pół godziny drogi jest cudowny zakątek, nagły zakos gościńca pod górę, łąka i rzeczka z wierzbami i brzozowy zagajnik, zobaczy pan — najpiękniejsze miejsce na świecie!...
Szła szybko, dobrym turystycznym krokiem, Claude zdążał za nią z wielkim wysiłkiem na swoich marnych nogach, zapamiętały one raz na zawsze okropny ucisk żelaznej szyny, którą wybuch miny zagrzebał razem z nim na całe dwie doby. Podziwiał fizyczną sprawność Rity i wstydził się swego niedołęstwa. Po drodze nie spotkali żywej duszy i ten młodzieńczy las zaczarował ich, odgrodził od reszty świata. Wszystko było dziwne i budziło zastanowienie. Claude pośpieszając rozglądał się ciekawie, był tu po raz pierwszy w życiu, a jednak mnóstwo rzeczy wydawało mu się nieuchwytnie znajome. Rita nie zważała na nic po drodze, zdążając chciwie ku czemuś, co na nią czekało w wiadomem miejscu i było coraz bliżej, co krok to bliżej. Zapomniała o swoim towarzyszu, nie zważała na to, co do niej mówił, Claude z niepokojem spostrzegał jej roztargnienie i uśmiech samotnego zapamiętałego upojenia. Co pewien czas zbaczała z drogi na prawo, na lewo i, nie oglądając się nań, znikała w świeżej zieloności, w gąszczu leśnego podszycia, a po chwili wychodziła z powrotem na drogę, za każdym razem coraz dalej przed nim. Nie mógł nadążyć, Rita zbierała kwiaty i już niosła dużą ich wiązkę. Gdy nie pokazywała się nazbyt długo, zatrzymał się i czekał, wreszcie zawołał.
Rita nie odzywała się, ale z tej strony, gdzie być powinna, doszły go z lasu stłumione głosy, ludzkie. Poszedł tam, ale już po kilkunastu krokach stanął zdumiony i nadsłuchiwał. Ostrożnie rozgarniając gęstwę leszczyny, posuwał się krok za krokiem, niebawem poprzez gałęzie ujrzał szeroką polanę, tuż na jej skraju stała gromadka ludzi a pośród nich Rita z naręczem kwiatów. Tak jest, rozmawiali po francusku — ogarnął go strach przed tą oczywistością. Zaledwie na chwilę zapomniał o sobie i był zwyczajnie, po ludzku szczęśliwy, już go dopadła w tym uroczym lesie zmora wojny, złudę doktora Ossiana Helma doścignął jego upiór i prześladowca — kapitan Claude Déspaix...
Podstarzały landszturmista, pilnujący jeńców przy robocie, nie przeszkadzał rozmowie. Francuzi, co do jednego gołowąse nikłe chłopcy, o wiele za młodzi na żołnierzy, otoczyli Ritę, gadając jeden przez drugiego, chciwie słuchali co mówi piękna pani i z zachwytem wlepiali w nią oczy. Patrząc na te świeże twarze, na kurtki, getry, rogate furażerki barwy bleu-horizon, upojony melodją mowy ojczystej, o której już niemal zapomniał, Claude zatracił się, wahał się między wzruszeniem pamięci z jakiegoś prastarego bytu a odrazą do realizmu obecnej chwili. Pomąciło się w nim wszystko.
Jeńcy prowadzili wpoprzek polany głęboki rów odpływowy ku rzeczce, która znaczyła się opodal wikliną i wierzbami, byli uwalani w czarnej ziemi, wymizerowani, ale nie bez humoru. Co chwila któryś rozśmieszył Ritę jakimś konceptem, co chwila wszyscy razem wybuchali śmiechem, na polanie było wesoło. Claude nie rozróżniał co mówiono, wciąż tylko dobiegało doń słowo — mademoiselle. Patrzał chciwie, nadsłuchiwał, ale strzegł się zdradzić swej obecności, zanic nie wyszedłby na polanę.
Trwałoby to dłużej i bodaj bez końca, gdyby stary landszturmista nie warknął wreszcie na tę zabawę. Rita skinęła im głową, wszyscy przyłożyli dłonie do furażerek, a jeden czarny chłopaczyna, najmniejszy ze wszystkich, na pożegnanie ujął jej rękę, potrząsnął i ucałował z niejakim szykiem. Na to wszyscy wznieśli okrzyk podziwu i uznania i jak jeden ruszyli gromadką za piękną panią, landszturmista warknął znowu i chłopcy wrócili do łopat.
Claude uciekał nagwałt, żeby zdążyć na gościniec przed Ritą.
— Panie doktorze! Panie doktorze! Niech pan sobie wyobrazi...
Była pod wrażeniem niespodzianki w lesie. Toż tu jeszcze dzieci! Wynędzniałe to a takie wesołe... Dopiero dwa miesiące jak są żołnierzami... Po raz pierwszy byli w ogniu i odrazu dostali się do niewoli, wszyscy są z jednej kompanji i wszyscy pochodzą z miasta Tarbes... Jeden, zupełnie malutki, powiedział jej komplement, powiedział, że teraz dopiero wie poco go wzięli w niewolę — niby poto, żeby zobaczyć taką najpiękniejszą niemiecką pannę... I każą im kopać w błocie, bardzo ciężka robota... Dlaczego biorą do wojska niedorosłych chłopców? Czyż z Francuzami już tak kiepsko?
— U was w Niemczech tak samo wybierają już rocznik 1919, zupełnie tak samo!
— U was?
— U nas, u nas!...
Rita stanęła pośrodku drogi i roześmiana, promieniejąca zaśpiewała marsyljankę, już w połowie pierwszej zwrotki przyłączył się z poza ściany zieleni zgodny chór świeżych głosów. Pośpiewali przez chwilę i Rita ruszyła naprzód.
— Bardzo mili chłopcy, ale idziemy dalej!
— Vive la belle inconnue! — Vive la plus belle dcmoiselie boche! — wydzierały się cienkie głosy.
Still! Schweigen Sie doch! An die Spaten! Ihr Donnerskerle! — zagrzmiał ochrypły bas.
— Słyszy pan?
— Słyszę...
Owładnęła nim warjacka pokusa wyznać jej natychmiast całą prawdę o sobie. Utraci ją nazawsze, kto wie czy ona go nawet nie wyda, wszak będzie to jej obowiązkiem, ale on nawet w ostatniej chwili, gdy już będzie miał na szyi niemiecki postronek, wyszepcze z uwielbieniem jej imię, a ona przynajmniej będzie wiedziała, że wolał ponieść śmierć straszną i haniebną, niż oszukiwać ją dalej. Wiedział, że byłby to czysty absurd, ale czyż nie był absurdem jego los obecny, a czemże jak nie absurdem jest on sam?
Droga poszła zakosem pod górę, odsłaniał się coraz szerszy widok, ujawnił się Nekar, heidelberska góra zamkowa i wyżyny, otaczające miasto od wschodu — Königstuhl, Bismarkshöhe, a dalej słała się aż do zanikającego wdali widnokręgu lewobrzeżna równina nadreńska. Rita stała w milczeniu, zapatrzona, słońce opadało już ku zachodowi i zaglądało jej w oczy, krajobraz mienił się jakby falując, myliły się odległości, tu i owdzie wyrastały niepoznane i jakby nowe pasma wzgórz, kępy zarośli, osiedla, wieże kościelne.
Myślała o przesłodkim, przesmutnym dniu jesiennym, gdy byli tu po raz ostatni, czerwona kula słońca jaskrawo jak płomień przebłyskiwała z poza białych brzóz, pod nogami przenikliwym szeptem szeleściły uschłe liście. Był to może ostatni w tamtym roku piękny dzień jesieni, a dla nich był ostatnim w życiu. Nazajutrz wczesnym rankiem Fell odjechał na morze... Pamięta spędzoną w tym lesie godzinę, w każdej jej minucie były razem i jednocześnie radość i smutek.
Obejrzała się i wpatrzyła się w głąb lasu. Białe kolumny brzóz wznosiły się ku górze po łagodnem zboczu wśród bujnej trawy i kęp paproci. Słońce przesiane przez liście migotało na trawie jasnemi krążkami, panował tam zielonkawy cień i gorzkawy zapach brzozowego listowia. Wśród ciszy wilga wywodziła na różne tony swe figlarne melodje, natarczywie wciąż o coś pytając.
Claude patrzył wdal pod słońce poza wzgórza, poza Ren ku zanikającej na bezbrzeżnej nizinie linji widnokręgu — w tej stronie świata leżała podobno jego ojczyzna, stamtąd rzekomo się on wywodzi, tam jakgdyby przeżył długie lata, pracował, walczył w srogich bojach i wreszcie kiedyś powinienby tam wrócić. Co było prawdą, co urojeniem? Cóż w tej chwili jest rzeczywiste, cóż tu, na Boga, jest snem?
W tem zamąceniu nie było męki ani strachu, ani trudu myśli, któraby się miotała, aby się wywikłać z dręczącej niepewności. Nastał w nim jakiś fantastyczny spokój, jednakowo był gotów przyjąć każde rozstrzygnięcie swojej doli i poddać mu się, gdyż taki był jego los. Niech z nim będzie, co chce — czyż to nie wszystko jedno? O nic nie zapyta więcej, przestanie nareszcie szukać ojczyzny. Jego świat jest tam, gdzie Rita...
Oderwał się od niezmierzonego obrazu ziemi niemieckiej i spostrzegł, że Rita patrzy weń uporczywie, zapewne już od dłuższej chwili. Nigdy jeszcze nie przenikały go jej oczy tak natarczywie, zagłębiały się badawczo i surowo aż do dna duszy. Czemu tak posępnie, tak nieludzko? Czego szukasz we mnie? Czem mi grozisz? Dlaczego patrzysz na mnie jak na wroga, ty chimero, nieodgadniona Rito?...
Podała mu wiązkę kwiatów i, nie spuszczając zeń oczu, uśmiechnęła się niewyraźnie, krzywo, jakby z szyderstwem.
— Proszę tu na mnie zaczekać, chcę być sama!
Żwawo pobiegła wgórę. Przemykała się między śnieżno-białemi młodemi brzózkami jak czarne widmo, zbaczała w prawo, w lewo, weszła na sam grzbiet pagórka, przeszła na drugą stronę, wróciła. Szukała czegoś zdyszana, choć wiedziała dobrze, gdzie stoi ta brzoza. Lękała się ją odnaleźć, odwracała oczy od tej strony, zbaczała, oddalała się i wciąż jak urzeczona, wracała w to samo miejsce. Biegała po lesie jak w opętaniu, modliła się do Boga, błagała pomocy, ratunku, bluźniła Bogu, szydziła ze wszystkich i ze wszystkiego i z tego, co najświętsze i najdroższe... Ścigały ją po lesie demony, upiory, straszydła, owładnęło nią szaleństwo.
Stanęła wreszcie zmordowana, bez tchu, położyła dłonie na gładkiej, pieściwej jak jedwabna tkanina korze białego młodzieńczego drzewa, długie, nisko nad ziemią płaczące gałązki muskały ją po twarzy. Tuż przed oczyma czarne litery, głęboko, dawno wycięte marynarskim nożem.
Porwała ją zgroza, uciekała wdół nieprzytomna ze strachu, potykała się na pochyłości, padała, obijała się o drzewa, wreszcie upadła i nie mogła już podnieść się o własnej mocy, strach dopadł ją, zgniótł, przywalił. Resztą sił wołała rozpaczliwie w pusty las.
— Na pomoc! Hallo! Hallo!... Ratunku!...
Claude nadole siedział na kamieniu przydrożnym, usłyszawszy wołanie, zerwał się i poskoczył w las.