Ostatni film Evy Evard/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ostatni film Evy Evard |
Pochodzenie | trylogia Żółty krzyż tom II |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Depesza pułkownika von Voss z adjutantury pierwszego generał kwatermistrza wydarła starego profesora z apatji i przygnębienia. Ocknął się i w pierwszej chwili wróciło coś nakształt zapału i nadziei... Ale wnet przemogło utrudzenie i głęboka niechęć do żyda wtrącała go z powrotem w martwe, bezczynne bytowanie z dnia na dzień, w którem czuł się dobrze, bo były w niem spokój i ukojenie jakby śmierci. Czego jeszcze od niego chcą? Zlekceważono i odrzucono jego ostatnie twórcze porywy, zarzucił pracę w końcowej najważniejszej i najtrudniejszej fazie, gdy trzeba było jeszcze paru dni wysiłku, a bodaj jednej godziny natchnienia, by zbudować substancję „K“, tak nazwaną już naprzód na cześć Kurta — odkryć formułę nieodpartej, piorunującej śmierci... Gdy twierdził, że gaz „K“ zakończy wojnę, wierzył w to niezbicie, bo jemu jednemu było wiadome, co udało mu się wydrzeć z otchłani tajemnic chemji.
Ale nie uwierzył Gaz-Departament, nie uwierzył i pierwszy generał kwatermistrz. Teraz go wzywają — za późno, nie czuł w sobie chęci ani sił do tak wytężonej pracy. Choćby się zmusił i dokonał dzieła w swojem laboratorjum, to ileż miesięcy trzeba będzie na przygotowanie produkcji masowej... Inna rzecz, gdyby nad Niemcami zawisła groźba klęski, wówczas jeszczeby spróbował, choćby miał paść z przymusu i utrudzenia, ale teraz, chwała Ci, Boże — po ostatniem zwycięstwie...
Należało niezwłocznie odpowiedzieć — wytłumaczy się chorobą, w jego wieku nie będzie to uchodziło za wymówkę. Zresztą niech pułkownik von Voss przyjedzie do niego. Osobiste widzenie z pierwszym generał kwatermistrzem byłoby dlań zbyt ciężkiem nie przez jakowąś urazę, lecz z obawy przed zbyt mocnem wrażeniem i ze wstydu za swoją starość, niewiarę i niemoc.
Zasiadł do napisania depeszy i zadumał się. Przesiedział z godzinę z piórem w ręku w starczem, bezmyślnem odrętwieniu, jakgdyby drzemiąc. Po godzinie ocknął się z postanowieniem, które było mocne i nieodwołalne, jakgdyby wcielił się weń ów dawniejszy, ruchliwy, dzielny, ów młody Wager, ten — co już było nie do wiary — Wager z przed sześciu tygodni.
„ — Będę — wedle depeszy — lipiec dzień siedemnasty — Komendantura Garnizonu — Kolonja — godzina trzynasta i pół“.
Pojechał, zostawiając Ritę pod opieką nieocenionego doktora Helma. W drodze czuł się rzeźko, wielkie zamiary nurtowały w nim, jak za najlepszych czasów. Nie upajał go już dawny, fantastyczny poemat zniszczenia, rozumował rozsądnie i niejako usprawiedliwiał się sam przed sobą, a w pewnej mierze i wobec potomności, z okrucieństwa, a raczej z fenomenalnej skuteczności nowej substancji, gdyż skróci ona wojnę conajmniej o parę miesięcy i oszczędzi setki tysięcy żywotów ludzkich.
Rozumował, jak szczery humanitarysta, postawiony wobec twardego obowiązku. Pod nową podnietą substancja „K“ była już niemal gotowa w jego mózgu... Ale postanowił dać jej inny znak dla markowania pocisków — nie wypadało wiązać tych spraw z imieniem Kurta, fanatycznego wroga wojny, który ze swoją nienawiścią żył, walczył i z nią zginął. Niechże nowy gaz zostanie w historji pod literą „R“, na cześć ukochanej córki, zdruzgotanej przez wojnę, jako symbol zemsty za jej krzywdę... Ale wnet porzucił i ten zamiar, nie licowało to z całą postacią duchową Rity, a nawet jakby jej urągało. Niechże ten nowy niemiecki bicz boży na wroga nosi poprostu znak swego twórcy, literę „W“, tak będzie najlepiej, a zresztą chyba słusznie mu się należy to niewinne upamiętnienie jego osoby.
W wagonie rozprawiano o nowem zwycięstwie, szeleściły gazety i mapy. Ożywienie, nadzwyczajne podniesienie ducha — opowiadano mnóstwo szczegółów ostatnich walk w Szampanji, piętrzyły się cyfry kolosalnych strat nieprzyjaciela, jeńców, zdobytych dział. Z chwili na chwilę oczekiwano upadku Reims. Za tydzień ma być ukończone przegrupowanie armij, które pójdą koncentrycznym marszem prosto na Paryż, a w końcu sierpnia wojna będzie zakończona. W wagonie już się kłócono o warunki „niemieckiego pokoju“, wymagania rosły z każdą stacją, pasażerów bardziej umiarkowanych zakrzyczano. Ludzie musieli sobie ulżyć za wszystkie czasy, za zgryzoty ustawicznego niepokoju, za swoją żałobę, za nędzę. Fenomenalna odmiana fortuny przeobraziła wszystkich, radowali się, ufali i wołali „hoch!“ sceptycy, czarnowidze, ci, którzy doniedawna nie wierzyli już żadnym komunikatom, którzy oskarżali cesarza, kanclerza i samego Ludendorffa, ci, co od dwóch lat wołali o pokój, i ci, których specjalnością stały się przygnębiające plotki oraz zabójcze anegdoty o najwyżej postawionych osobistościach. Profesor Wager ochoczo poddał się ogólnej radości, w swoich zgryzotach i w osamotnieniu zdziczał i nie wierzył już w lepszy los ani dla siebie, ani dla skołatanej ojczyzny. Ożył wśród tych rozgadanych nieznajomych ludzi, wtrącał się do ogólnej rozmowy, stawał się jak oni lekkomyślnym i naiwnym. Wreszcie zdrzemnął się słodko.
Ujrzał uroczy zakątek w górach, przeczysty potok wartko mijał zielonkawe głazy spoczywające na dnie, które pod nurtem mienią się jak olbrzymie klejnoty z baśni. Potok śpiewa przędz! wnemi głosami, układa akordy, gra, jak to potrafi jedna Rita. Brzeg barwi się w słońcu przepysznem kwieciem, tchnie zapachem rozkosznym, gorącym, daleko, szeroko ściele się łąka, pośrodku samotne drzewo — rozrośnięty smrek nisko spuszcza gałęzie. Pod drzewem paru niemieckich żołnierzy a z nimi jakiś chłop w szerokich płótniakach i cienka brodata postać w czarnym chałacie do ziemi. Wszystko znajome, kiedyś naprawdę przeżyte...
Ocknął się — wszak to Kurt w Karpatach, wiesza Hucuła i Żyda...
Któryś z podróżnych poznał wielkiego Wagera, ogłosił to w przedziale, zakrzątnął się i wnet ustąpiono znakomitemu uczonemu miejsca pod oknem, ściśnięto się, żeby mu było wygodniej, uciszono się potrosze i profesor zasnął znowu. Obudził się dopiero po paru godzinach — pociąg stał w Bingen. Zrazu nie wiedział co się z nim dzieje, gdzie jest, wydzierał się z trudem z topieli widziadeł, które długo dręczyły go we śnie. Za oknem zwarty tłum żołnierzy w hełmach, z bronią, w całein obładowaniu przepychał się kędyś w zamęcie i w pośpiechu, ponad tłumem młody oficer, stojąc na wózku bagażowym, krzyczał bez przerwy, poganiając żołnierzy.
— Schnell! Schnell! Aber Schnell!!
Szeroki otok hełmu rzucał cień na twarz oficera. Któż to? Na Boga, toż to chyba sam Kurt, to Kurt Wager już robi w Niemczech swoją rewolucję!..
Majaki tej rewolucji dopiero co gnębiły go we śnie. Było to już po wojnie, w willi Zyglinda ukrywała się przed gniewem motłochu i zbuntowanych żołnierzy jakaś wysoka persona, przebywająca w rotundzie narożnej wciąż w masce i w szczelnem przybraniu przeciwgazowcm. Niewiadomo kto to był, ale rozkazywał w domu jak pan i bał się straszliwie rewolucjonistów. Pod oknami przez Zollhofstrasse przelatywali pędem żołnierze na ciężarowych samochodach, na motocyklach, roili się pieszo, poszukując znakomitej osoby, wreszcie wdarli się do domu. Profesor pędzi nagórę, po drodze na ciemnych krętych schodach słyszy przepotężny huk, a gdy stanął w okrągłej sali drugiego piętra wszystkie okna dookoła były już wysadzone przez wybuch. Zamaskowany dygnitarz stał pośrodku, trzymając się oburącz za olbrzymią głowę i kręcąc na wszystkie strony poczwarnym ryjem filtru. Wybuch za wybuchem — chylą się, łamią się w powietrzu i padają pokolei niebosiężne kominy „Badische“, kłęby dymu, strzeliste płomienie i wnet belki i deski, stalowe wiązania dachów, rezerwoary, tysiące pocisków wylatują wysoko w powietrze, zakreślają łuki i spadają z powrotem, rzeka Ren na całej szerokości roi się od wytrysków. Profesor Wager już czuje w powietrzu pierwsze tchnienie trucizny, na początek ledwie uchwytny, miły, rzeźwiący, nieco drażniący powiew, posmak jakby chrzanu i truchleje ze strachu, bo wie, że to nadchodzi on — dzieło i zasługa jego żywota, chluba wiedzy niemieckiej, groza i śmierć nieprzyjaciela, jego umiłowane dziecię — Żółty Krzyż...
Żółty Krzyż idzie na miasto... Z całego miasta nikt nie wyjdzie żywy, na sto kilometrów wokoło sięgnie zatrucie, wszędzie rany, kalectwa wieczne, ślepota...
Chwieje się, pada na kolana, zalewa go fala śmiertelnego oparu, która wydarła się z kolosalnych zbiorników i idzie murem na miasto w potwornem zgęszczeniu, nieznanem na żadnem polu bitwy... Dusi się, zaraz zemdleje... Wpadają ludzie w maskach i rzucają się z nożami na tajemniczą znakomitą osobę, zdzierają gumowy kołpak, maskę. Przez mgłę śmierci widzi profesor Wager, w ostatniej swej chwili poznaje — to ginie młoda nadzieja Niemiec, wódz piątej armji, kronprinz cesarski, następca tronu... Jeśli go nie rozszarpią żołnierze, zabije go Żółty Krzyż...
Okropnie naciskało na mózg senne widziadło, tak osłabł, że ledwie się trzymał na kanapie przedziału, myśli zmąciły się, a stare spracowane serce dygotało, zamierało, kłóło boleśnie. Odmieniło się w nim wszystko, wróciło najgorsze.
Pociąg ruszył dalej a on zapytywał siebie, poco wyruszył w świat, poco jedzie wplątywać się nanowo w straszliwą sprawę wojny, gdy mu bardziej przystoi pościel śmiertelna i trumna — ukojenie, zapomnienie i spokój wieczny?
Martwa, potężna, nieubłagana siła niosła go pędem przez niziny nadreńskie, mijały pola, lasy, wsie i miasta ukochanej, otulonej w żałobę ziemi niemieckiej. Nie było tu jednej chaty, gdzie nie brakłoby ojca, albo męża, lub syna. Poszli i któż wie gdzie nimi cisnął rozkaz wojny... Walczą w Turcji, w Bułgarji, we Włoszech, w Rumunji, na rubieżach Ukrainy, lub w tejże krwawej Francji... Tam trzeba szukać ich chwały, tam trzeba szukać ich mogiły. Wieluż to opłakały już i w biegu lat wojny zapomniały matki, żony, siostry? Nad wieluż płaczą właśnie dzisiaj, w tej szczęśliwej godzinie zwycięstwa? Reszta trwa w polu, bez końca toczy się ich gra. Kto wróci? Który nie wróci?
Wydało mu się, że dopiero teraz zaczyna rozumieć wojnę — nie, jej pojąć niepodobna... Raczej teraz dopiero zaczyna prawdziwie rozmyślać nad nią, on, wielki Wager, który tyle o niej przemyślał i wypowiedział tak wiele wzniosłych i mądrych słów w rozmowach i w rozprawach, w wielkich przemówieniach publicznych, w swoich pismach. Nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby można było postawić tezę o zbrodni i winie wszystkich ludzi, a więc i o jego odpowiedzialności za to, co od czterech lat działo się na świecie. Czyż wojnę wywołały jedynie państwa, a więc ich panujący, rządy, parlamenty, dyplomaci, wielcy generałowie? To pogląd fałszywy, nazbyt już symplistyczny, hołdował mu i Kurt w swym zaślepionym fanatyzmie socjalistycznym. Nieprawda — to cały naród niemiecki w poczuciu słuszności swojej sprawy opowiedział się za wojną.
A cóż to jest naród? Kto czuje i myśli za naród? Kto w jego imieniu pobiera wielkie decyzje? Kurt odpowiada poprostu — kapitał, burżuazja, z żądzy rynków i zdobyczy. Jego ojciec powie, że to elita społeczna, ci którzy są rozumem i sumieniem swego narodu. Elita tworzy wiedzę i kulturę, ona z pokolenia w pokolenie przekazuje najistotniejszą więź narodu, jego tradycję. Masa, te sześćdziesiąt miljonów Niemców, oraczy i zjadaczy chleba, to zaledwie surowe tworzywo, które dopiero za przykładem, pod wpływem, kierownictwem i pod władzą elity zdolne jest do odegrania pewnej roli jako część składowa narodu...
— Znana burżuazyjna teorja mięsa armatniego! Dlaczegóż ty, ojcze, i tobie podobni dygnitarze elity nie idziecie na wojnę potykać się z elitą Francji i rozstrzygać problemat dziejowy? Ciemna pogardzana masa, niegodna imienia narodu, powinna zostać w domu. A po obu stronach jest was nie tak wielu, powiedzmy przy powszechnej mobilizacji elity najwyżej po jakie sto tysięcy rycerzy, wasza wojna trwałaby krótko, kosztowałaby tanio...
To była ich ostatnia kłótnia z Kurtem w dniu pożegnania, gdy odchodził na front, żeby nie powrócić nigdy. Nigdy nie miał słuszności nieszczęsny zapalczywiec, nie ma jej i z poza grobu, ale jedno przyznaje mu teraz osierocony ojciec, oto, że nie tylko ktoś tam na szczycie drabiny społecznej winien jest wojny i za nią odpowiada, winien jest i on sam, który stoi w pierwszym szeregu narodowej elity. Nanic się nie zdały mądre racje ani żadne wykręty. I on dźwiga swoją część winy — bo czyż nie mogło wszystko obrócić się inaczej? I on i cała jego elita przed czterema laty w dniach straszliwego przełomu wyrzekli się swojego dziejowego powołania, zdradzili je haniebnie, dali się zatopić w pijanem szaleństwie tych dni narówni z ciemną masą, pozwolili się zepchnąć z wielkiej areny. Pozostał cesarz i dwór, dyplomaci, generałowie, garść ludzi dzierżących mocno władzę. A gdzież był na tę porę genjusz niemieckiego narodu? Kędy się podział, gdzie przebywał przez całe cztery lata walki?
— Głupstwo, wszystko to głupstwo... Nie pora wszczynać spory, wypominąć przeszłe błędy, zapóźno. Niech się toczy dalej koło przeznaczenia, napróżno biadać, wdawać się. w jałowe porachunki ze swoją skołataną duszą.
Opędzał się jak mógł.
W Koblencji pociąg stał długo, czekając na spóźnione transporty wojskowe. Mijały, wlokąc się na sąsiednim torze, pod jego oknem długie wagony, poznaczone czerwonemi krzyżami, przystawały, ruszały dalej, z otwartych okien bił w jego okno prosto w twarz odór szpitalny, w upalnem powietrzu tężała ostra woń medykamentów, karbolu, formaliny, dusiło ciężkie cuchnienie wydzielin i ran. Wraz z jednym ze zwolna przesuwających się wagonów zbliżał się, nadchodził i wreszcie uderzył wprost okropny jęk bólu, zapamiętały, nieprzerwany, rozdzierający duszę. Siedzący w przedziale mienili się na twarzy, wzdychali, profesor Wäger nie zdołał wytrzymać i rozpłakał się piekącemi łzami w głuchem starczem łkaniu, za nim zachlipała czarno ubrana pani a z nią dwoje przestraszonych dzieci. Wagon nie ruszał i stał w miejscu niemiłosiernie, jęk nie ustawał ani na chwilę. Profesor zalany łzami podniósł się, chwycił swoją walizeczkę i zamierzał kędyś uciekać.
— Nie pojadę! Wracam do domu, jestem stary, jestem chory — naco ja się komu przydam? Ale zanim się wydostał z korytarza zapchanego ludźmi, pociąg ruszył i poniósł go w świat.
Generał Ludendorff w ciągu trzech miesięcy od ich spotkania w Wielkiej Kwaterze snać podupadł na zdrowiu, gdyż zmienił się bardzo. Przygarbiła się wyniosła posągowa postawa człowieka historji, pierwszy generał kwatermistrz skurczył się jakoś, jakby zmalał. Biegające oczy w niczem nie przypominały tamtego śpiżowego spojrzenia. I głos już był inny, bez metalicznego, męskiego podźwięku, ściszony, znużony. Profesor spodziewał się ujrzeć go w całym blasku wspaniałego zwycięstwa, a spotyka człowieka jakby przywalonego ciężarem, snać ostatnie zwycięstwo kosztowało go niemało i snać jeszcze nic przyszedł do siebie po niezmiernym wysiłku. Zato był bardziej ludzki, niemal uprzejmy.
— Dziękuję panu, panie tajny radco, za przybycie na moje wezwanie... Ale źle pan wygląda, jak zdrowie? Bo my tu mamy dla pana profesora kolosalne zadanie... I bardzo, bardzo pilne! Proszę siadać...
Profesor słuchał, wytężając całą uwagę, zbierał siły, gdyż czuł w głowie przykry zamęt, powstały ze znużenia po źle, niemal bezsennie spędzonej nocy. Ale generał wykładał rzecz jasno, bardzo treściwie. Jego głos był monotonny, bez wyrazu. Przemawiał jakby do samego siebie, jakby myśląc głośno, dzielił zdania, czynił przerwy, to znów powtarzał po raz drugi słowa i końce zdań. Brzmiało to dosyć dziwnie i nawet przykro, profesor odgadł, że generał, który codziennie dyktuje rozkazy, instrukcje, memorjały, przez proste przyzwyczajenie zachowuje widać ten sam sposób mówienia na konferencjach i w rozmowach.
Sprawa przedstawiała się osobliwie. To, co w początkach marca przed pierwszą wiosenną ofensywą było uznane przez Wielką Kwaterę za zupełnie zbędne, teraz po trzech miesiącach, po dwóch zkolei kolosalnych zwycięstwach okazuje się nietylko aktualnem, ale pilnem, natarczywie koniecznem dla prowadzenia wojny.
Nie pytając go bodaj jednem słowem o zdanie ani o zgodę, generał przeszedł wprost do rzeczy praktycznych w wykonaniu zadania, do zagadnień technicznych i organizacyjnych, do spraw finansowych, w których był bezgranicznie hojny, wreszcie do terminów, które wyznaczał w czasie w sposób stanowczy a cyfrowo absolutnie, niemal po dziecinnemu nierealny. Profesor Wager był przerażony. W tym dobitnym wykładzie, w kategorycznych zleceniach, w ich całym planie tkwiło bezmierne nieporozumienie.
Wypadało na to, że nowa piorunująca substancja, ów cud genjalnego Wagera, od szeregu miesięcy czeka tylko decyzji Wielkiej Kwatery, aby natychmiast po otrzymaniu rozkazu runąć na nieprzyjaciela i niebywałym tryumfem zakończyć wojnę. Pominąwszy olbrzymią pracę przygotowawczo-organizacyjną, dla podjęcia nowej produkcji trzeba obmyślić i skonstruować specjalny typ aparatów fabrycznych, wykształcić inżynierów i robotników, przeszkolić kolumny amunicyjne, artylerję, lotników, formacje gazowe, korpus sanitarny, przeprowadzić szereg doświadczeń, skonstruować nowy typ maski ochronnej...
Cała ta niezmierna praca nie przekracza możliwości ludzkich, wziąwszy pod uwagę oporny, nieubłagany czynnik czasu. Ale rzecz główna i najpicrwsza, bez której gorzej niż niczem, bo absurdem będą wszystkie nadzieje i wyrachowania, wszelkie prace, przygotowania, zachody, zabiegi...
Gdzież jest owa tajemnicza substancja, ciało magiczne, cud chemji?...
Profesor Wager kilkakrotnie już chciał przerwać wywody pierwszego generał kwatermistrza swem bolesnem wyznaniem. Nie śmiał, jakgdyby ponosił winę za okropny zawód, który mu czyni. A któż zawinił, jak nie on sam? Czyżby tak zeszczętem zapomniał o ich rozmowie? Wreszcie odważył się.
— Excelencjo...
— Proszę? — generał był widocznie zdumiony, że mu ktoś przerywa.
— Chciałbym nadmienić, że wszystko co usłyszałem ma wielką wagę, ale wydaje mi się, czyli jest narazie przedwczesnem...
— Nie tylko nie jest przedwczesne, ale grubo spóźnione! Mam nóż na gardle!
Profesorowi zdawało się, że się przesłyszał o tym nożu, więc, zająknąwszy się nieco, brnął dalej z odwagą rozpaczy.
— Wyraziłem się, że są to rzeczy nie na czasie, gdyż od trzech miesięcy zaniechałem wszelkich prac, związanych z zamierzonem odkryciem.
— Jakto — pan zaniechał? Co to jest?! Dlaczego?!
— Dlatego, że pan generał uznał moje odkrycie za niepotrzebne i odmówił mi wręcz swego poparcia!
— Tam do djabła... Nie mogłem popełnić tak grubego błędu! Pan profesor mnie źle zrozumiał!
— Panie generale, zrozumiałem zupełnie dobrze!
— Mniejsza o to. Ale teraz znalazłem się w położeniu gruntownie zmienionem i potrzebuję pańskiego odkrycia. Cóż będzie?
— A więc samo odkrycie nie istnieje, znajduje się ono coprawda w swojej fazie końcowej...
— To kończże je pan nagwałt i już! Najprostsza rzecz!
— Panie generale, w tej dziedzinie nie pomoże żaden alarm. Chemja ma swoje własne drogi i metody i każde odkrycie musi je przebyć w ścisłej kolejności. A dalej — przed jego celowem zastosowaniem, w danym razie dla sprawdzenia skuteczności działania danej substancji na organizm ludzki niepodobna pominąć ani jednego punktu z rozległej serji prób i doświadczeń, które jak w danym razie muszą zabrać bardzo sporo czasu. Dopiero...
— Więc daję panu dwa tygodnie!
— Pan generał żartuje...
— Panie tajny radco, proszę wiedzieć, że człowiek na mojem stanowisku nie ma czasu na żarty!
— Nie chciałem urazić pana generała, proszę mi wierzyć, że do żartów i ja nie mam ochoty.
Na chwilę zapadło milczenie, generał z pewnym podziwem patrzał na krnąbrnego cywila, Wager dygotał z oburzenia wobec fenomenalnej pewności siebie i ignorancji wielkiego człowieka.
— Więc trzy tygodnie! Niech będzie miesiąc! Panie profesorze, ma pan cały miesiąc czasu! Zatem od dziś za miesiąc, a więc dnia siedemnastego sierpnia pierwsze partje pańskich pocisków mają znaleźć się na froncie. Na początek uzbroimy w nie ciężkie eskadry lotnicze. Jeżeli istotnie okaże się jak to pan zapowiadał — jak pan to zapowiadał, — że działanie nowego gazu da wyjątkowo piękny efekt, pchnę radio-ultimatum... Pchnę radio-ultimatum z propozycją... Z propozycją zawieszenia broni z pobudek natury humanitarnej. W razie odrzucenia propozycji humanitarnej lub braku odpowiedzi ze strony nieprzyjaciela następny atak skierujemy wprost na Paryż... Wprost na Paryż...
Profesor słuchał ze zgrozą tej bohaterskiej opowieści, w jego rozpaczy przemykał się ślad niewczesnego, dawno pogrzebionego zachwytu. Wszak generał Ludendorff, kierownik wszystkich armij niemieckich, stojących w polu. powtarza jego najtajniejsze marzenie, czarodziejską baśń uczonego, który całą swoją wiedzę oddał w służbę naukowemu mordowaniu ludzi.
Mogłoby, ach, jeszcze jak mogło i powinno było tak właśnie być! Aż dopiero gdy sam zabił w zarodku i zniszczył wielkie dzieło, upaja się wspaniałym eposem kataklizmu, który nigdy nie będzie miał miejsca... Była w tem poczwarna ironja, szyderstwo losu. W starym profesorze wzbierało oburzenie za swoją krzywdę i za cios, który uderza w armję i w całą sprawę niemiecką z ręki tego naczelnego wodza. Bez wahania przerwał dalsze wywody, dyktowane tonem pedantycznym, bezbarwnym.
— Panie generale, gdybyśmy doszli byli do porozumienia wówczas przed trzema miesiącami, o tej porze zapewne nieprzyjaciel już poczułby na sobie pierwszy druzgocący efekt nowej substancji, co bez wątpienia otworzyłoby przed nami widoki, przechodzące swym ogromem ludzką wyobraźnię...
— Jakto — trzy miesiące? Profesorze, to niepodobieństwo, nie możemy czekać dalej niż miesiąc, to moje ostatnie słowo. Pan zupełnie nie zdaje sobie sprawy w jakich czasach żyjemy!
— Z pewnością, panie generale, z wielu rzeczy nie zdaję sobie sprawy i nie jest to bynajmniej moim obowiązkiem rozumieć się na wszystkiem — raczej pańskim, panie generale. Ale zato wiem niezbicie i pragnąłbym pana przekonać, że przy obecnych zmienionych okolicznościach nie wystarczyłoby mi i trzech miesięcy...
— Ależ ja panu daję nieograniczone kredyty, pełnomocnictwa, oddam panu z frontu tysiące ludzi, wszystko, czego pan żądał wówczas...
— Panie generale, nieubłagana waga momentu czasu...
— Ależ panie profesorze, proszę mnie nie pouczać o doniosłości momentu czasu! W mojej pracy codziennej siedzę w tem po szyję!
— Panie generale, czas to wielki figlarz, drwi sobie nieraz z ludzkich obliczeń, z cyfr, nawet z miljonowych kredytów. Weźmy najprostsze zadanie arytmetyczne — jeżeli stu robotników buduje dom w rok czasu, to tysiąc robotników nie ukończy go jednak w ciągu miesiąca, ściśle w ciągu trzydziestu sześciu i pół dnia. Tem bardziej nie powiedzie się dziesięciu tysiącom robotników, gdy im kto wyznaczy na ukończenie domu termin trzech dni i sześćdziesięciu pięciu setnych — i tak dalej. Tak samo mniej więcej przedstawia się zagadnienie czasu w sprawie, o której właśnie mówimy, czyli o możliwem sforsowaniu i skróceniu moich przygotowań. Kredyty, najdalej idące ułatwienia i tym podobne czynniki bardzo i bardzo dopomogą dziełu, ale nie sprawią cudu. Proszę nie wymagać tego ode mnie.
I jeszcze jedno, panie generał-kwatermistrzu, ale to już moja osobista sprawa i prośba...
Ludendorff podniósł nań znużone puste spojrzenie i profesora tknęła myśl, że on zupełnie nie słuchał i nie słyszał jego przykładu z budową domu a teraz jakby się ocknął ze snu i przypomina sobie, co zacz tu przed nim siedzi i czego chce...
Na tę chwilę wsunął się młody oficer a za nim sierżant z aparatem telefonicznym. Gdy włączyli kontakt znikli obaj, generał w uprzejmych słowach przeprosił profesora i z niezmiennym znużeniem w twarzy, z rezygnacją wyciągnął rękę do słuchawki. Ujął ją i odezwał się głosem nadspodziewanie mocnym, surowym i stanowczym, przemówił rozkazodawca, człowiek władzy.
Profesor powstał i, nie chcąc przeszkadzać w rozmowie, wyszedł na otwarty balkon gmachu komendantury. Na placu prażyło słońce, gromadki ludzi zwijały się nagwałt z robotą, zwożono stosy krzeseł, zbijano z desek estradę, rozciągano czerwone sukno, rozwieszano na malowanych drągach girlandy z choiny, zatykano sztandary. Z bocznej ulicy z cienia już wysunął się pierwszy zastęp i wypełzł na słońce na środek placu, długim sznurem ciągnęła dwójkami jakaś szkoła, mieniąc się od chorągiewek, na estradzie ukazało się parę posępnych postaci w cylindrach. Miasto Kolonja zbierało się święcić nowe zwycięstwo, ostatnie piorunujące uderzenie w Szampanji z 15 lipca, rozpoczęte przed trzema dniami i zmierzające do ostatecznego rozbicia oporu nieprzyjaciela. Już gdzieś woddali na mieście walił głucho wielki bęben orkiestry zbliżającego się pochodu, dzieci szkolne podjęły piskliwemi głosami pieśń patrjotyczną.
Profesor Wager ze swego balkonu patrzał na to jak przez sen. Co on robi w tej Kolonji, co go przygnało tak daleko? Czyż możliwe, że przybył umyślnie, żeby rozmawiać z samym Ludendorffem? Zupełnie zaś nie wygląda na prawdę, że z nim już nawet rozmawiał i że za chwilę będzie mówić jeszcze, albowiem Ludendorff nie może być postacią rzeczywistą — jest on kategorją idealną, urojoną — to myt niemieckiego narodu w rodzaju rozmaitych panów z Nibelungów. Jeżeliby, wreszcie, naprawdę z nim rozmawiał, to cóż on miałby do powiedzenia takiej osobie? Jedno jedyne — żeby go czemprędzej odprawił i puścił do domu...
Ze wszystkich ulic wypływały większe i mniejsze pochody ze sztandarami, otoczone bezładnem mrowiem ludzkiem, zalany słońcem plac zaczerniał od rojącego się tłumu. W utrudzonych bezsennością oczach profesora ćmiło się od tego zamętu, przymknął oczy i zadrzemał pomimo okrzyków i trąb.
Przez sen szturmowały doń wrzaski, budząc nieprzeliczone mnóstwo dziwacznych widziadeł. Gdy się ocknął i opamiętał się, gdzie jest, wydało mu się, że spał bardzo długo, na placu panowała cisza, tylko od dalekiej estrady dochodziło niewyraźne bełkotanie mówcy.
Otrzeźwił go przyjazny uśmiech adjutanta, który wychylił się ku niemu na balkon.
— Prosimy, panie tajny radco!
Odrazu spostrzegł, że pierwszy generał kwatermistrz jest mocno podrażniony telefoniczną rozmową — coś się tam widać djabelnie niebardzo udało na froncie. Twarz sczerwieniała, wypełzła na nią wściekłość. Zdawało się, że w ciągu tych dwudziestu minut rozmowy telefonicznej postarzał o szereg lat. Usiłował się uśmiechnąć, wypadło to nieszczerze i przykro.
— Cóż, panie profesorze, będziemy się dalej targować? Mogę cośkolwiek opuścić, bo widzę, że muszę. Ale kończmy, gdyż natychmiast jadę, otrzymałem właśnie z frontu... Więc?
— Obawiam się, że najniepotrzebniej zajmowałem panu generałowi tak drogi czas, gdyż powinienem był odrazu na początku wyznać, że nie czuję się na siłach podźwignąć tak olbrzymie zadanie. Starałem się przemóc, ale teraz widzę, że już nic podołam, proszę mnie zwolnić, jestem za stary, jestem chory...
Umilkł i czekał, ale pierwszy generał-kwatermistrz nie odzywał się, patrzał bezmyślnie zasępiony wgórę przez jedno z okien, jakby tam dostrzegł coś niezwykłego. Profesor spojrzał w tę stronę — przez okno z poza dachów woddali widać było cienkie ostre szczyty tumu a na nich na znak i cześć nowego wielkiego zwycięstwa wspaniale rozpostarte na wietrze dwa ogromne czarno-biało-czerwone sztandary.
— Gotów jestem przekazać pełnomocnikowi Wielkiej Kwatery rezultaty moich dociekań, dać wszelkie wyjaśnienia, oddać cały personel mego osobistego laboratorjum w Ludwigshafen oraz obiecuję w każdej potrzebie służyć dobrą radą, ale całość zadania i odpowiedzialność za nie musi spaść na kogoś innego. Gdyby mnie upoważniono do wskazania kandydatów na to stanowisko, wymieniłbym do wyboru trzech z pośród moich znakomitych kolegów, a miano...
Pierwszy generał-kwatermistrz oderwał oczy od okna, spojrzał mocno i uderzył dłonią w stół, profesor Wager urwał na pół słowie.
— Nie będziemy rozprawiali o kandydatach! Jest tylko jeden w Niemczech i na świecie — to chluba wiedzy niemieckiej, niezastąpiony i jedyny — nasz stary lew, Wager!
Profesor uczuł w oczach łzy wdzięczności za te słowa, nadchodził moment najbardziej niebezpieczny, obezwładniony wzruszeniem kto wie czy się nic zgodzi podjąć się zadania wręcz niemożliwego do wykonania.
— Dziękuję, panie generale, z głębi serca dziękuję! A jednak nie mogę. Jestto dla mnie zupełnem niepodobieństwem. Nie mam zdrowia, nie mam sił ani dawnej wiary w siebie. I gdyby jeszcze ojczyzna stała w obliczu wielkiego niebezpieczeństwa... Gdyby wisiała nad nami klęska...
— A skąd pan ma pewność, że tak właśnie nie jest?
— Teraz? Po dwóch — co mówię — po trzech kolosalnych zwycięstwach pana generała? Kiedy nasze armje przekroczyły Marnę i maszerują na Paryż? Panie generale, dajmy spokój podobnym środkom agitacyjnym... Jestem na to za stary, a zresztą znam położenie na froncie.
— Chyba pan przyzna, że ja lepiej od pana profesora znam sprawy frontu i jawne i ukryte i dzisiejsze, a zwłaszcza olbrzymie zagadnienie naszego jutra...
Profesor uśmiechał się dobrodusznie i kiwał głową, myśląc sobie — gadaj ty zdrów — ale już po chwili rysy mu stężały w tajemnem przeczuciu nieszczęścia. Pierwszy generał-kwatermistrz jakby zapadł się nagle w fotelu, jakby w jednej chwili zmalał. Zapatrzył się uporczywie wgłąb salonu w przestrzeń, w pustkę. Milczał, a gdy ich oczy wreszcie się spotkały, profesor Wager odgadł, że tam gdzieś, na dalekich polach Francji, nad tą zdobytą Marną, czy we Flandrji, czy znowu pod Verdun, czy jeszcze raz nad Somme’ą — stało się i dzieje się teraz, w tej właśnie chwili zaprawdę coś strasznego. Zwycięzca siedział przednim znękany, w jego spojrzeniu obnażało się wyznanie jakiejś okropnej tajemnicy.
Wager zląkł się, usiłował oderwać oczy od strasznej twarzy, chciał zabrać się i uciec, zanim przemówią te usta zaciśnięte w fatalną linję. Nie chciał nic wiedzieć, błagał o litość... Napróżno, zanim padło jedno słowo, drogą ukrytą doszła doń i uderzyła jak taranem zła wieść. Stało się, nie pomoże żadna moc, ludzka czy boska — nic już nie odwoła nieszczęścia... Więc ta już ostatnia krew niemiecka, wylana w ostatniem zmaganiu się o zwycięstwo?... Wypiła ją nienasycona ziemia Francji — i nic ponadto.
Więc ta błogosławiona ulga, niezmierna, szalejąca radość całego narodu...
Generał Ludendorff wyrwał się z tępego zapatrzenia w pustkę, westchnął ciężko jak człowiek zmordowany, gdy go zmuszają nanowo podjąć przeklęty trud, i zaczął głosem bezdźwięcznym, jakby znudzonym. Zanim przemówił, rozpostarł przed sobą dłoń i spojrzał znacząco na profesora, jakby tem chciał mu objawić coś szczególnego.
— Panie tajny radco, proszę mnie wysłuchać uważnie. Na palcach jednej ręki można zliczyć tych, którzy znają całą nagą prawdę położenia. To co powiem jest ciężkie i trzeba to umieć dźwignąć. Rozważyłem, że muszę to panu oznajmić, ażeby przeciąć odrazu pańskie wahania, gdyby nie to, nigdyby pan profesor nie usłyszał ode mnie nic podobnego. Armji niemieckiej potrzeba genjusza starego Wagera — oto wszystko. Będę mówił krótko, bez wdawania się w analizę naszych działań na froncie, pomijam dużo ważnych szczegółów, nie mam zamiaru tłomaczyć się, usprawiedliwiać ani szukać winnych. Otóż obie moje wiosenne ofensywy uwieńczone zostały imponującem zwycięstwem, to prawda, ale ani pierwsza, ani, niestety, a tem gorzej i druga, nie mówiąc o ostatniej ofensywie w Szampanji, bynajmniej nie osiągnęły zamierzonego celu, nie dały mi walnej strategicznej przewagi. Wyczerpały one do ostateczności resztę naszych sił, a niema ich czem uzupełnić.
Wojna zużyła już wszystek nasz gotowy materjał ludzki a odwodów niema i nie bidzie. Zaczyna się u nas brak zapasów, brak broni, amunicji i środków technicznych, koni, nawet materjału sanitarnego. Słowem, brak nam wszystkiego do prowadzenia wojny i tak już zostanie do końca. Łodzie podwodne zrobiły swoje, ale już w niczem nie wpłyną na zmianę położenia. Panie tajny radco, proszę wiedzieć, że do Paryża nie dojdziemy nigdy i nigdy nie osiągniemy Boulogne ani Calais. Możemy tylko jeszcze przez czas jakiś twardo się bronić, możemy trwać. Ale niebawem nieprzyjaciel odgadnie naszą niemoc i przejdzie do ataku... Ba, chcę aby pan znał całą prawdę, — nieprzyjaciel już przeszedł do kontrofensywy i to w najczulszem miejscu nowego frontu, uderzył z nieoczekiwaną potęgą na Soissons, którędy przechodzą wszystkie nasze linje komunikacyjne, prowadzące do obszarów zdobytych nad Marną... Właśnie przed chwilą otrzymałem tę przyjemną nowinę. Utraciliśmy sporo terenu, jeńców, materjał bojowy, walka trwa... Panie profesorze, proszę mi wierzyć, że nigdzie nie zdołamy utrzymać obecnych pozycyj i wszędzie zaczniemy się cofać, zużywając siły ofensywne nieprzyjaciela, ale niszcząc nieodwołalnie dzień po dniu naszą możność obronną. Świeże dywizje amerykańskie idą na nas nawałą! Oto, co nas czeka. To jest krótka prawda armji niemieckiej, cała prawda i nic prócz prawdy! A więc jeszcze raz pytam pana, panie profesorze, i czekam, co mi pan teraz odpowie.
Profesor Wager w przedziwnym spokoju wysłuchał strasznych wieści, jakgdyby nie były one d!a nego żadną nowiną. Zaraz po pierwszych słowach przemknął jak błyskawica moment, okruch sekundy, w którym zmieściła się nieskończona masa przeżyć, zdumienie, przerażenie, ból, rozpacz, strach, okropny zawód, oburzenie na zgranych szulerów, co zaprzepaścili na marne cały los narodu, wołanie o karę na bezecnych oszustów, na podstępnych bankrutów, którzy przeszachrowali miljon niemieckich trupów i dolę nieurodzonych jeszcze niemieckich pokoleń. Wszystkie klątwy zranionej duszy, wszystkie gniewy i cała żądza zemsty godziły w tego oto wodza, wielkiego zbrodniarza, sprawcę klęski...
I natychmiast porwał się, dźwignął się jak cudem odbudowany z ruiny, jakgdyby nad nim, skołatanym i chorym starcem, stanął sam Chrystus i zleczył go słowami pisma:
— Powstań, Łazarzu, weźmij loże twoje i pójdź...
To też pierwszy generał-kwatermistrz nie czekał długo na odpowiedź, profesor powstał uroczyście, wyprostował się niemal po żołniersku.
— Panie generale, natychmiast staję do pracy, uczynię co będę mógł, a reszta w ręku Boga.
— Oto słowa, godne wielkiego Wagera! Jakby dla podkreślenia doniosłości tej wielkiej chwili dziejowej połączone orkiestry wszystkich związków i stowarzyszeń miasta Koionji uderzyły huczną fanfarę. Marsowe, głębokie a młodzieńcze i ochocze akordy trąb grzmiały fortissimo pod jarzącem słońcem lipcowego popołudnia. Ogłaszały chwałę zwycięstwa, niosły otuchę i nadzieję, wybuchały nieposkromioną radością, nagrodą za cierpienia, żałobę i nędzę tych straszliwych lat, dźwięczały niezłomną wiarą w tryumf niemieckiego plemienia, które zaprawdę jest jedynem na świecie, gdyż w nieśmiertelnych zapasach na śmierć i życie zwyciężyło oto — cały świat!
Tłum roił się, falował, mienił się w słońcu, grzmiące okrzyki zrywały się raz po raz z tysięcy i tysięcy piersi, w których już nie mieścił się nadmiar radości. Ten tłum rozszarpałby na miejscu każdego, któryby w takiej chwili poważył się wystąpić ze słowem rozwagi lub ostrzeżenia.
Sala reprezentacyjna komendantury kolońskiej pełna była grzmiących ech, chwilami zgłuszały one rozmowę znakomitych mężów. Zamilkli, chcąc przeczekać falę trąb i wrzasków. Generał Ludendorff uśmiechał się posępnie i trząsł głową. Profesor Wager przymykał i roztwierał oczy.
— Niech trąbią, niech sobie krzyczą, niechaj się raz nacieszą — to ich święte prawo, my za nich dźwigamy ciężar losu. My dwaj, którzy znamy prawdę. Tak jest, profesorze, wiedz, że tylko cud może nas uratować...
— Jestem starym Szwabem i katolikiem, panie generale, ja naprawdę wierzę w cuda, ale one wypływają jedynie z woli i za łaską Boga, ja zrobię swoje, ale to jeszcze nie wszystko!
— Zróbże swoje, profesorze, daj nam, wynajdź coś naprawdę piekielnego, a Bóg będzie z nami. Żebyśmy za jakie dwa, bodaj za trzy miesiące zaskoczyli wroga i zadziwili świat jakąś potworną niespodzianką, żeby na froncie i na tyłach walili się pokotem i marli jak plugawe robactwo!
— Może to być... Bardzo może. Jeżeli Bóg da, że mi się powiedzie, to będą to tak straszliwe hekatomby, że dusza się we mnie wzdryga...
— Dusza... Nie znam się na tem, profesorze, jestem żołnierzem i prowadzę wojnę. Ale dusza jest duszą, owszem, więc zostawmy ją w spokoju, przyda się na potem.