Ostatnia z Xiążąt Słuckich/Tom I/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ostatnia z Xiążąt Słuckich
Podtytuł Kronika z czasów Zygmunta trzeciego
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1841
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

V.
W Kardynalij.

Ranek, w mieście nadewszystko, jest godziną ruchu i życia. W chwili przebudzenia wszystko jest najczynniejsze, rzeźwiejsze, wszystko się porusza, idzie, żyje, czuje swoje życie. Gdy świt tylko na wchodzie zajaśniał, już Wilno powoli się ze snu zbudziło; a naprzód ozwał się Bernardyński dzwonek na jutrznię, potém w drugim końcu Franciszkański, potém dzwony chóru innych klasztorów. Ulice zapełniły się przekupkami, wieśniactwem to z drwami, z sianem, to z żywnością przybywającém. Coraz większa wrzawa i zgiełk powstawał. Mléczarki rozstawiały swój szynk kilkogodzinny, otwiérały się winiarnie i garkuchnie, słupy dymów sunęły się z kominów piérzastych. Koło Ratusza zaczynało się kupić żydowstwo, kupcy w bekieszach z futrem szli otwiérać sklepy szepcząc pacierze; stare jejmoście w czarnych axamitnych czółkach z ogromnemi pod pachą xięgami, wlokły się do kościołów, tuląc ręce w lisich i rysich zarękawkach. Golarnie i cyrulickie sklepy były najczynniejsze, przepełnione; przed każdém niemal oknem oznaczoném mosiężnemi talerzyki, widać było ogromną twarz pokrytą mydłem, z którego tylko wąsy na bok stérczały.
Tam i sam po mieście wlokły się żydowice w białych długich zasłonach, wlokących się po ziemi. Otwiérały się bramy i furtki domów, pałaców, otwiérały się drzwi kościołów, których ganki i przedsienia obsiadali żebracy, jeszcze pocichu tylko pacierze odmawiając.
Ku Zamkowi idąc, w pałacu Radziwiłłowskim, niedaleko kościoła św. Jana położonym, wszystko się już także było przebudziło; słudzy i drążnicy szli na miasto, dworzanie wybiegali przed wrota, hajducy w barwie przy broni stawali w dziedzińcu na straży. Znać tu było mieszkanie Wojewody po przepychu, po ciżbie która się tłoczyła z różnemi sprawy i dopraszała się wnijścia. Pałac Radziwiłłowski sklejony był z kilku oddzielnych domostw przez Kardynała Radziwiłła, który właśnie podczas gdy się ta powieść toczy, do Rzymu się wybierał po raz trzeci czy czwarty, i nie mieszkając w Wilnie od czasu wzięcia na Biskupstwo Krakowskie, odstąpił był swojego pałacu Wojewodzie. Pałac ten nie miał powierzchowności regularnéj i pięknéj. Coś jednak w jego wielkości zastanawiało, a czystość utrzymania tak w owe czasy rzadka, wielkiego Pana oznajmywała, nie było bowiem przed nim owych kup śmieci, które niedaleczko zaraz, pod mieszczańskiemi domy wznosiły się, i na których głodne psy tułacze szukały pożywnych cząstek. Część piętra od placyku kościoła św. Jana i drugą na ulicę Zamkową zajmowały okna mieszkania Wojewody Wileńskiego i syna jego Janusza. Pani Wojewodzina, czwarta małżonka jego, nie była pod ówczas w Wilnie, ani żadne więcéj z jego dzieci.
Mówiliśmy już o Wojewodzie i jego charakterze. Był to dumny, bogaty Pan, stojący w oppozycji przeciw Królowi, przewodniczący stronnictwu reformowanych skonfederowannych z Grekami, zazdrośny łaski Królewskiéj, zlewającéj się mianowicie na Katolików, silnie postawiony w opinji publicznéj swojego stronnictwa, związany jednością sprawy i kolligacji z Xiążęty Osrogskiemi i innemi z Rusi, a familijnemi związki z sławnym Lwem Sapiehą i Zamojskim. On zdawał się być głową możnych w Litwie i reprezentantem téj klassy, która widząc niechęć Króla ku sobie, a skłonność jego ku Chodkiewiczom i Katolikom, postanowiła sama sobie wystarczać. W takich wyobrażeniach wychowany był i syn Xiążecy, Janusz, późniéj tak nieszczęśliwie sławny rokoszem, w którym wszczepiona już była niechęć ku Chodkiewiczom największa (będąca pono i najbliższą rokoszu przyczyną) ku katolickiéj partji nienawiść, ku religji panującéj pogarda; chęć poniżenia ich i zemsty.
Właśnie się był Xiąże Janusz przebudził i zawołał na sługi, porwawszy się z łoża wysłanego skórami miękkiemi, (jak pod ówczas było we zwyczaju). Izba, w któréj się to działo, była przestronna, sklepiona oknami ku kościołowi Ś. Jana obrócona, w większéj części makatami obita.
Tam i sam bogate rozwieszone były oręże, stały zbroje połyskujące, jakby tylko co z rąk płatnérza wyszły. U głów Xięcia stała naléwka srébrna złocista, miednica i kubek.
Zaledwie się z łoża młodzieniec pochwycił i przetarł oczy, klasnął w ręce na sługi i tupnął nogą w podłogę. Drzwi się otworzyły, sukno na nich zawieszone podniosło, weszło dwóch pajuków w barwie Radziwiłłowskiéj, niosąc wodę zimną do umycia i tuwalnię bogatą do otarcia. Xiąże oblał się cały zimną wodą w milczeniu i otarł, a piękne swoje czarne włosy, które długiemi nosił na on czas, rozczesał. Nie trefił ich jak dziś, nie muskał, tylko wodą je zlał zimną i przygładził nieco dłonią. Potém wąsa młodego poprawił, wziął na się odzienie niebogate, lecz wytworne bo z przedniego sukna i atłasu szyte czarne, bóty z pięknego Kurdybanu żółtego, spinkę z soliterem czarno oprawnym, pas złocisto przetykany perski. Po czém spytał.
— Xiąże Wojewoda Jegomość czy się już przebudził?
— Już, Jaśnie Oświecone Xiąże, odpowiedział pajuk — chwila jak do niego Minister Zborowy przypuszczony został.
— Podajcie mi poléwkę, zawołać Tomiłę Tomiłowicza.
Pajucy wyszli, chwila upłynęła, Xiąże stanął w oknie od kościoła, a widząc idących doń nabożnych ludzi, z gniewem się ofuknął. —
— Zawszeż na tych pogan papistów patrzéć będę!
Odwrócił się i usiadł za marmurowy stolik, podparłszy się łokciami, kręcąc wąsa. Jakaś myśl uparta chodziła mu po głowie, bo czoło marszczył surowo.
W tém na srébrnéj tacy wniesiono w srébrnéj wazce poléwkę, a za służącym wszedł dorodny dworzanin, poufalec młodego Xięcia Tomiło Tomiłowicz, przezwany od dworzan innych Dubiną, bo w istocie prosty był jak dąb i zdawał się na oko nawet, jak to drzewo, niepożyty i silny.
Słudzy wyszli, Xiąże porzucił poléwkę i prędko odezwał się do Tomiły.
— Cóżeś zrobił Tomiło? coś widział? coś słyszał? mów.
— Całą noc strawiłem Jaśnie Oświecone Xiąże Panie, chodząc koło kamienicy Chodkiewiczowskiéj, w któréj ruch jakiś i niespokojność panowała.
— Co to było? widziałeś się z kim?
— Dwa jakieś poczty przybyły w nocy.
— Dwa? jak liczne?
— Po kilku ludzi.
— Cóż to za jedni? dowiedziałeś się?
— Nie byłbym się mógł dowiedziéć, bo nie było sposobu wkraść się do kamienicy, rzekł Tomiło, ale szczęściem któś tam już poźno w noc wysłał dworzanina po wino i z tegom dopiéro dobadał.
— Cóżeś wybadał?
— Nic zaiste ważnego, odpowiedział Tomiło, to tylko że przybyli: P. Barbier jakiś Francuz, który mówią, jakem się dziś dowiedział, służył w wyprawach około fortec i obozów, i drugi P. Stanisław z zagranicy, wychowaniec Starosty, który był wysyłany dla nauki sztuki wojennéj.
— Myślą się już w kamienicy fortyfikować, krzyknął Xiąże Janusz — ale zjedzą djabła papiści, lojoliści przeklęci! Gdyby wysoka była jak wieże ich Kościołów, jeszcze jéj dostaniemy, choćby przyszło miasto zburzyć — i — Tu uderzył pięścią w stół aż kubek z poléwką wywrócił i wstał Xiąże Janusz.
— Cóż więcéj? Nie starałeś się przekupić tego dworzanina?
— Spoiłem go wczoraj z P. Adamem, i jeszczem dziś na wino zaprosił, może co z niego wycisnę.
— Probuj, rzekł Xiąże Janusz, czyli przez niego nie można by otworzyć do kamienicy Chodkiewiczowskiéj i Xiężnéj wstępu.
— Zdaje mi się że będzie można — rzekł Tomiło, ale jeszcze nie jestem pewny.
— Znałbyś łaskę moją dla siebie, gdyby ci się to udało.
— Począłem tylko, nie wiém czy moje staranie W. X. Mość pochwali.
— Cóżeś tam zrobił?
— Spoiwszy go wczoraj, odjąłem mu był klucz z kieszeni od małéj furtki na Zamkową ulicę z kamienicy Chodkiewiczowskiéj i wycisnąłem go sobie na wosku — Może się przydać.
— Dobrześ zrobił, dobrześ zrobił, zawołał Xiąże Janusz. Z niémi wszystkie sposoby dobre; jak oni walczą, tak i my. Każ taki klucz zrobić, dasz mi go jutro. Idź, nie spuszczaj z oka kamienicy Chodkiewiczowskiéj, żebyś wiedział wszystko, cokolwiek w niéj się dziać będzie.
Tomiło skłonił się do stóp Xięciu i wyszedł. Xiąże chwycił szablę, przypasał ją do boku, potém nałożył czapkę z piórem na jedno ucho i posunął się kurytarzami wiodącemi do pokojów ojca. Cichość panowała w téj stronie pałacu, wielki tłum sług, dworzan, i pajuków, hussarzy, stał u drzwi zapuszczonych zieloném suknem w najgłębszém milczeniu. Na widok Xięcia Janusza, ci którzy siedzieli powstali — Xiąże wcisnął się po za zasłonę i puknął do drzwi ojca — Głos dał się słyszéć ze środka.
— Kto?
Janussius, odpowiedziano.
— Wejdź. Na te słowa otworzył Xiąże drzwi i wszedł do wielkiej bogatéj komnaty, podobnéj téj, którąśmy już opisali, lecz wytworniejszéj jeszcze. Podłoga jéj wysłana była przednim perskim kobiercem, ściany makatami wybite, ławy do koła i krzesła okrywał axamit purpurowy z franzlą złotą. Mniéj tu było na ścianach broni, lecz stół wielki u okna stojący założony był xięgami w wielkiéj liczbie i porozrzucanemi papiéry. Na nim stał także wielki złocony zégar.
Xiąże Wojewoda siedział w krześle, w axamitnéj sukni z łańcuchem złotym u szyi, bez pasa. Twarz miał surową, bladą, oczy potężne wyrazem, czarne, wąs czarny, spuścisty i czarną długą brodę niejako familijną ozdobę. Na twarzy jego malowało się męztwo, zaufanie w swych siłach, niejakaś pogarda i duma, nieposkromione żadném łagodniejszym uczuciem. Rozpogodziło się nieco oblicze, gdy syn wchodził. Podał mu rękę do pocałowania, któréj Xiąże Janusz dotknął ustami i milczący stanął za krzesłem ojcowskiém.
— Cóż nowego M. Xiąże? spytał ojciec (tak go tytułował zawsze).
— Nic, lub tak jak nic.
— A u mnie są nowiny, rzekł wskazując na papiéry Wojewoda.
— Wolno się spytać W. X. M. ojca mego miłościwego, jakie?
— Odpowiedzi Panów Senatorów, którychem uprosił do pośrednictwa między témi papistami, faworytami a nami, w rzeczy twojego starania się o Xiężnę Zofję, do któréj połamawszy wszystkie swoje najświętsze obietnice i opisy, nie przypuszczają już WMości. Wszyscy, których sprosiłem, obiecali mi na dzień jutrzejszy zebrać się do mnie, zkąd mają się udać do Kasztellana i prosić go, a raczéj pokazać mu, iż powinien zmienić swoje nieprzystojne postępowanie. — A chce wojny — to będzie wojna i na Boga żywego, sroga wojna dodał Wojewoda unosząc się, wojna, z któréj noga Chodkiewiczów nie wyjdzie!! Co WMość na to? rzekł zwracając się do syna.
— Całuję ręce W. X. Mości, Pana mego i ojca, za Jego pieczołowitość, i dziękuję pokornie za nową łaskę.
— Zdaje mi się, dodał Wojewoda, że gdy Kasztellanowi — zięć mój Kanclerz (Lew Sapieha) PP. Wojewoda Smoleński, Pan Starosta Mozyrski, Pan Kasztellan Żmudzki, P. Kasztellan Krakowski i inni PP. Senatorowie reflexją uczynią, powinienby się pomiarkować, iż za poradą swoich młokosów synowców, owych Jezuickich żaków, źle czyni i na swoją się tylko szkodę i wstyd kusi. Boć mnie nie zmoże, by mu jeszcze drugie tyle Jezuitów pomagało i dwóch niemych Królików — kiedy kraj cały za Radziwiłłem!
— Dowiedziałem się, rzekł Xiąże Janusz, iż Chodkiewiczowie sprowadzili już w sztuce wojennéj biegłych z za granicy, dla fortyfikowania kamienicy swojéj. Wczoraj dopiéro przybyli.
Wojewoda głośno się rozśmiał.
— I oni myślą, że się ze mną mierzyć mogą! zawołał — ze mną i z Radziwiłłami! Chodkiewiczowie ze mną! Ja i moi, czapkami ich zarzucim, pochwami od pałaszy pobijem. Co za zuchwalstwo! — Nie — to oni tylko robią, na postrach, dla pokazania jak dalecy są od zgody — Oni to tak Kopyś i zgodę targują u nas. Nauczyli ich tego Jezuitowie chytrzy, aleśmy i my w ciemię nie bici! Słyszał kto co podobnego!
I Wojewoda zżymał się z gniewu.
— Nie miałeś WM. żadnéj wieści od Xiężnéj Zofji? spytał po chwili spokojniéj.
— Żadnéj, pilnują jéj Argusiém okiem, M. Xiąże, ledwie ją czasem z okna zobaczyć można i to chyba mimo jadąc. Spodziéwam się jednak, że Tomiło komunikację mi z Chodkiewiczowską kamienicą ułatwi, bo już coś począł.
— Pamiętaj tylko WMość, dodał Wojewoda, aby ten drągal i WX. Mości nie wplątał w co. Niechaj on robi, karku nadstawia swego, jakby to z własnego domysłu bez rozkazu niczyjego czynił, bo ci papiści gotowiby ztąd wziąść assumpt do szkalowania nas, że ich zdradą podchodzim. Co Radziwiłłom brzydkie i samo podejrzenie.
— Niech WXMość spokojny będzie o to. Ja mu dałem dobrą naukę, a to chłop sprawny, obrotny i przywiązany.
— Jak się jutrzejsze poselstwo powiedzie Bóg to wie — rzekł Wojewoda do stojącego ciągle za krzesłem Xięcia Janusza, ale niepłonną mam nadzieję, że skutek wziąść powinno; bo kiedy dwunastu poważnych i co najprzedniéjszych Senatorów przełoży tę rzecz, trudno by papiści nie wzięli tego do serca i do głowy, że się tak, jak oni czynią, łamać obietnic nie godzi. JMPan Kasztellan i tak o włos tylko od bannicji i na mojéj łasce, choć o nię udaje, że nie dba.
Gdy to Xiąże mówił, ozwały się dzwony Jezuickiego kościoła Ś. Jana.
— Zawsze mi bić musi w uszy to nabożeństwo lojolistów, bałwochwalców, lisim ogonem zasłaniających cię pochlebców Jezuitów. I niéma już miejsca w mieście, gdzieby ono uszu naszych nie dochodziło, oczu naszych nie raziło.
Xiądz Pastor Zborowy, który w ciągu całéj téj rozmowy między synem a ojcem stał w milczeniu jéj słuchając, odważył się rzec zcicha.
— Długo Bóg czeka i ciérpi, ale nie przeto powątpiéwać potrzeba, że prawdziwa wiara, wiara czysta Pisma Świętego, górę wziąść musi nad przesądnemi obrzędy bałwochwalstwa.
— Miły Xięże Pastorze, odpowiedział Wojewoda, radbym temu z serca wierzył, ale od kilka lat starania nasze w nic idą, bo Król z Jezuitami wielce nam szkodzi; i cośmy za nieboszczyka Króla Augusta postępowali, to się dziś cofamy.
— Nic to, rzekł Pastor, powoli prawda działa na serca ludzkie. Dozwolmy im wszystką siłę wywrzéć, a potém ich samych bezsilnych weźmiemy. Nie cofa się wiara nasza, ale idzie po całym święcie i co dzień czyni nowe postępy, mimo silnego oporu od Rzymu. Przyjdzie czas i na ten kraj obłąkany, że go Bóg oświécić raczy i da im poznanie swych błędów i prawdy, któréj dziś nie widzą.
Wojewoda westchnął i zapatrzył się w okno, a Xiąże Janusz zaciął wargi. W fizjonomjach obu ich znać było zniechęcenie i brak wiary, brak nadziei, który był czuć się dawał w tym czasie w sercach wszystkich, acz silnie jeszcze się trzymających protestantów. Wielu z nich rzucało nawet nową wiarę. W saméj rodzinie Radziwiłłów były już tego przykłady, a najznamienitszy na Siérotce żyjącym jeszcze, który z Ewangelika stał się tak gorliwym Katolikiem i Katolickiéj wiary podporą.
— Mości Pastorze, rzekł Wojewoda — jeśli będziecie dziś widziéć P. Wojewodę Smoleńskiego, powiedźcie mu, że go czekamy jutro, otwartemi sercem i rękoma.
To znaczyło pożegnanie, a X. Pastor Zborowy nizko kłaniając się wyszedł. Zostawszy sam na sam syn z ojcem, kilka jeszcze słów do siebie przemówili, potém Wojewoda zasiadł nad papiéry i przyzwał pisarza swego, a Xiąże Janusz ucałowawszy znowu rękę ojcowską wysunął się z komnaty, i kazawszy sobie podać konia — wyjechał w miasto.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.