Ostatnia z Xiążąt Słuckich/Tom I/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ostatnia z Xiążąt Słuckich
Podtytuł Kronika z czasów Zygmunta trzeciego
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1841
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VI.
Kasztellan i Xiężna.

Tegoż samego poranku wielki był ruch w Chodkiewiczowskiéj kamienicy. Spodziewano się co chwila Pana Starosty Żmudzkiego, a P. Kasztellan Wileński dowiadywał się przez sługi, czyli już nie przybył. P. Barbier z P. Stanisławem oglądali i obchodzili kamienicę, dla przekonania się co w niéj dla umocnienia uczynić będzie można i jak ją najlepiéj w stanie obrony postawić, na przypadek oblężenia. Mularze i czeladnicy stali na ich rozkazy gotowi rozbijać mury, poprawiać, wyrzynać okna i otwory na smigownice i działa. Służba z ciekawością przyglądała się tym przygotowaniom, które zdawały się zapowiadać wojnę, wojnę o któréj wszyscy mówili prawda, lecz nikt jéj jednak spełna nie dawał wiary, tak była dziwną rzeczą dla wszystkich. W mieście wiedzieli dobrze mieszkańcy o zajściu Chodkiewiczów z Radziwiłłami, wiedzieli o spisywaniu wojska i odgróżkach wzajemnych, nikt jednak nie przypuszczał, żeby aż do tego przyjść miało, aż do rozlewu krwi bratniéj. Lecz tego dnia dopiéro rozeszła się wieść po Wilnie, że kamienicę Starosty Żmudzkiego nakształt fortecy umacniają, wybijają strzelnice na działa, zamurowują słabsze miejsca, gdzieby łatwiéj wyłomy uczynione być mogły. Mieszczanie zastanawiali się idąc ulicą, spoglądali na mularzy stojących w fartuchach z kielniami w ręku po dachach kamienicy; głowami kiwali, i mówili do siebie.
— Źle coś panie Macieju koło nas — kiedy tu już fortecę w środku miasta robią.
— Oj źle, Bazyli Iwanowicz, trzeba się nam z miasta wynosić, za nim tu wojna przyjdzie.
I szli daléj niosąc popłoch po mieście. Lecz najniespokojniejsi byli ci, którzy trafem bliżéj kamienicy Chodkiewiczów mieszkali i lękali się żeby niewinną nie padli ofiarą téj wojny domowéj. Ci ze drżeniem poglądali na przygotowania czynione, bledni i milczący, rozpytywali się o liczbę wojsk, która rosła w ustach ludu; smutni, byliby poprzedawali domy swoje za lichą cenę, gdyby się je kto odważył kupować.
Tym czasem P. Barbier przypasawszy sążnistą szpadę, w kapeluszu z piórami, w czarnym płaszczu, kręcąc wąsa, przechodził się po kamienicy, łaził, oglądał, drapał się aż na dachy i wskazywał robotę mularzom. Rozkazał on naprzód podwoić mur od strony Cerkwi Bogarodzicy, ku obcemu wychodzący dziedzińcowi, kędy łatwo go było przebić a wyłom uczyniwszy do kamienicy się wdrapać; znaczył miejsca, z których oblegających najlepiéj można razić ze smigownic i takownic, kazał tam podnosić murki, indziéj zbijać, w inszych tylko wązkie wyciosywać strzelnice, rozszérzające się na działa u dołu. Ruch był wielki, ale wszystko odbywało się w cichości, spokoju, milczeniu. Gdy się to dzieje w Chodkiewiczowskiéj kamienicy na ulicy Zamkowéj, Kasztellan spokojnie modli się w swoim pałacu pod Bernardynami. Jeszcze go był wówczas nie oddał Zakonnikom Ś. Franciszka; pałac jego stał jeszcze z ogrodem przytykającym do ich klasztoru, a z drugiéj do PP. Bernardynek ubogiego domku; którego krzyżyk raczéj zdawał się szpital niż klasztor oznaczać, tak jego pozór był ubogi.
Kasztelańskie domostwo, zwane wówczas pospolicie Kasztellanją, nie było ani wielkie ani wspaniałe; był to raczéj wiejski dom murowany. Téj wiejskiéj powierzchowności użyczał mu otaczający go ogród. Cichość tu panowała, przerywana tylko śpiéwem, który do okien dolatywał z Bernardyńskiego chóru. Mniéj wspaniały był dwór Kasztellana od Wojewodzińskiego, mniéj snać w rygorze trzymany, ale swobodniejszy. Nie znać tu było grozy, choć nie brakło porządku. Pałac był czysty, kurytarze jego wysypane piaskiem białym, w komnatach jaśniały ściany obrazami przodków począwszy od owego Chodka Borejki, od którego wiedli się Chodkiewiczowie, przeplatane wyobrażeniami świętych i wypadków z historij kościoła i kraju. U każdych drzwi było naczynie z wodą święconą srébrne, przybite wedle zwyczaju. Każdy się prawie żegnał, kto wchodził.
Służba nie chowała tu kości i kubków pod poły, jak w Radziwiłłowskich korytarzach, bo gra u Kasztellana była zakazana surowo; lecz przystojnie się xięgą pobożną, lub rozmową zabawiała. Sam Kasztellan ranku owego siedział jeszcze w swojéj komnacie obitéj ciemną materją. W izbie téj dowody pobożności gospodarza przeważały nad inne ozdoby i sprzęty. U skromnego łoża wisiał krzyż i dyscyplina druciana obok szabli i misiurki; na xięgach Kroniki Bielskiego (naówczas zakazanych a jednak czytanych przez Katolików) przy Kronice Matysa Strykoviusa Praekonidesa, leżały Żywoty Świętych, Skargi i Relacja Dysputacji X. Smigleckiego z heretyckiemi ministry odbytéj, mnóztwo też Jezuickich panegyryków i świstków ówczesnych, oręży owéj wojny o wiarę, która się właśnie między Katolikami a nowowiercami toczyła. Kasztellan tylkoco był powrócił z rannéj mszy od Xięży Bernardynów i śniadał sam jeden zamyślony.
Puknięto do drzwi.
— Kto tam?
Servus tuus Domine, Joannes.
— Proszę Wmości, proszę.
Kasztellan kilka kroków od stołu postąpił na spotkanie wchodzącego.
Przybyły był to Jezuita; poznać to było, po czarnéj obcisłéj sukni, po poziomém, pokorném a chytrém spójrzeniu, po złożonych na krzyż rękach, zgiętém na wpół ciele. Na głowie jego świéciła świéżo wygolona korona jak duży talar — Twarz miał bladą, długą, szczęki wyschłe i skórą zmarszczoną pokryte, oczy wpadłe, nos suchy i wystający, usta szérokie, lecz niedojrzane dla cieńkich warg, policzki wpadłe.
Postąpił Ojciec Jan Jezuita i skłonił się i ręce złożył i dał krok i znowu ukłon i jeszcze ukłon, aż go Kasztellan ścisnąwszy za rękę posadził w krześle, którego on tylko cząstką swego ciała zajął, wtuliwszy czapeczkę pod pachę.
— Cóż tam nowego Ojcze? spytał Kasztellan.
— U nas w Collegium nic, rzekł Ojciec Jan. — Wyszedłem na miasto z Socjuszem, który tu do OO. Bernardynów miał interess względem kościelnéj kapelli naszéj; i korzystałem z okoliczności, żeby JW. Panu złożyć powinne uszanowanie i cześć.
— Bardzo Wam dziękuję, rzekł Kasztellan otwarcie; a nie napijecie się co, albo nie zjecie!
Jezuita się pokłonił i jakby mimowoli język jego na usta spalone wyśliznął się.
— Wiadomo JW. Panu, rzekł, że ustawy naszego zakonu zabraniają nam pić i jeść u Externów.
— To dla młodzieży, rzekł Kasztellan; Wam zaś Ojcze, który excessu nie popełnicie, godziłoby się — pozwolicie — I klasnął Kasztellan.
— Nie, nie, JW. Panie, odrzekł prędko Jezuita, wszyscyśmy przywykli szanować ustawy zakonne, a przytém adwent i post.
Kasztellan nie nalegał więcéj.
— Jakże się ma wasz szanowny Rektor Collegium, Ojciec Garsias Albianus?
— Dzięki Bogu że go w dobrém zdrowiu trzyma i zachowuje, bo czasy są ciężkie i potrzeba wodza Zakonowi do wojny.
— Macie Ojcze słuszność, macie słuszność, odpowiedział Kasztellan — Kościół wojuje właśnie i srogą ma wojnę z heretyki na ramionach.
— Najwięcéj nam dopieka sąsiedztwo ich z naszym kościołem Św. Jana, które się nie obejdzie bez szyderstwa ze świętych obrzędów. Nie wyjdzie żaden z naszych na ulicę, żeby nie spotkał ich wejrzeń, nie dostał po twarzy błotem, lub szyderstwem w oczy. Oni zdają się tylko czatować na nas i na naszych, tak, że młodzieży nawet, do Akademji uczęszczającéj nie przepuszczają. A najwięcéj nas to boli, dodał wzdychając Jezuita, że to miejsce, skażone dziś pobytem heretyków, było pomieszkaniem świętobliwego naszego pastérza JM. Xiędza Cardynała Św. Syxta (Jerzego X. Radziwiłła) wielkiego protektora naszego Zakonu, o czém powiedziéć słusznie można słowy Pisma Św. — że to był dom modlitwy, a oni go zrobili jaskinią łotrów.
Kasztellan na samo wspomnienie Radziwiłłów zasępił czoło i rzekł.
— Cóż robić Ojcze, nie jednym oni Wam dają się czuć boleśnie. I mnie oni niemało zaleli za skórę, a ja to wszystko ofiaruję Rogu i do końca wytrwam. To mówiąc Kasztellan siwy już włos pogładził, jeżący mu się wpośrodku głowy i musnął siwiejącego wąsa.
— JWPanu coś oni bez wątpienia nowego gotować muszą. Niezwykły bowiem ruch i szastanie w pałacu postrzegamy — rzekł X. Jan. —
— Cóż, gotują się już do wojny! zawołał Hieronim Chodkiewicz.
— Nie widać tego, rzekł Jezuita — Lecz któż pojmie, co oni czynią? Latają tylko posłance na wszystkie strony i przybiegają ze wszystkich stron, przynoszą listy i wysyłają bez ustanku — Jakieś wielkie przygotowanie. Słychać iż wielu PP. Senatorów przybyć mają dziś do Wilna.
— Wiem ja o tém, rzekł Kasztellan — Zapewne o jakiémś pojednaniu myśléć muszą, ale nie czas już o tém.
— I jabym sądził, że to coś około zgody być musi, bo Wojewoda Radziwiłł wielce, jak jego dworscy głoszą, niespokojny jest; a niektórzy z jego partji odradzają mu silnie wojnę, i reflektują, na jakąby ztąd szkodę reszta przyszła, gdyby partykularni z sobą bić się poczęli; i jakąby ohydą okrył się ten, coby był piérwszym początkiem zaburzenia. Dziś rano odwiedzał nas jeden tajemnie nawrócony z Wojewody dworu, i mówił, że słyszał o jakiémś poselstwie do JW. Pana.
— Do mnie? od kogo? spytał Kasztellan prędko.
— Od Wojewody.
— W jakim celu?
— Tego jeszcze nikt spełna nie wié — Powiadają, że jutro ma mieć miejsce.
— Jutro! dziś, powiedział Kasztellan, zawszem gotów.
Jednakże postrzedz było łatwo, że Kasztellan stał się niespokojny tą nowiną — przeszedł się po komnacie przed siedzącym Jezuitą i spytał.
— Kogoż tam do mnie wysyłają?
— To pewne owych PP. Senatorów, którzy, jak wieść niesie, dziś z różnych stron tu przybędą.
— Tak, tak! dodał: Chodkiewiczowi Senatorów? takich jak oni heretyków, odstępców, konfederatów tegorocznych, rokoszan, co się przeciw nam sprzysięgli i opisali, przeciw prawu, przeciw królowi, przeciw porządkowi! Dobrze to, że bratanek mój P. Starosta dziś przybędzie, będzie świadkiem i pomocą przeciw tylu.
Jezuita stał jeszcze, potém nizko się ukłonił, po raz, po dwa i po trzy wyrzekł solennie.
— Laudetur Jesus Christus.
I wyszedł.
Kasztellan rozkazał zajechać kolassie i niespokojny, wdziawszy na się szubę sobolą, karmazynowym axamitem okrytą, z długiemi po pięty rękawami, czekał koni, których wkrótce tentent usłyszał. Dworzanin oznajmił że konie stały, i Kasztellan wyszedł. U wrót czekała kolassa, skórą złoconą wybita i ćwiekami z główki złoconemi. Koła jéj były nizkie, siedzenie niewygodne.
W głębi siedział sam Kasztellan, woźnica w ferezji na przedzie, dwóch hajduków u stopni, kilku konnych dworzan jechali obok, kilku z tyłu; kozacy nadworni z przodu dla rozpędzania przechodzących, torowania drogi.
Kasztellan wydał rozkaz:
Do kamienicy Pana Starosty Żmudzkiego — I konie strojne w pukle pąsowych piór, wolno ruszyły naprzód, mijając pałac Sapieżyński Kanclerza Lwa, potém zaułkiem Bernardyńskim na ulicę Zamkową; ztąd wprost już mimo Radziwiłłowskiego pałacu ku kamienicy Chodkiewiczowskiéj Jana Karola.
Odwrócił się z umysłu ku Cerkwi twarzą Kasztellan, gdy mimo okien Wojewody jechał, a służba ciekawa z bramy wypadła patrząc na niego, szepcząc i śmieszki strojąc. Poważny dwór Kasztellana zdawał się na to nie zważać; lecz w chwili, gdy okna mijali, uchyliło się jedno, ukazała się czarna broda Wojewody, i wyraz, bannita, zcicha wyrzeczony, padł na ulicę.
Nie odwrócił się Kasztellan, lecz twarz jego zapłonęła, ręka ścisnęła mocno za rękojeść szabli, a w duchu wyrzekł pobożny.
— Ofiaruję to do twoich ran Jezu Chryste, dopomóż wytrzymać.
Kolassa chyżo przesunęła się pod murami Kardynalij, i zastanowiła się u wrót kamienicy.
Kasztellan wysiadł.
Gdy turkot powozu dał się słyszeć w ulicy, z okien Chodkiewiczowskiego pałacu ukazała się nagle głowa młodziutkiéj dziewicy, bladéj, we włosy tylko przystrojonéj — która mignęła i znikła. Kasztellan wchodził w bramę, w któréj zastał Marszałka Dworu i kilku dworzan z odkrytemi głowy stojących. Był tam i P. Barbier również z głową odkrytą, lecz nieco swobodniejszą postawą.
— Dzień dobry WMościom, niéma Starosty — rzekł Chodkiewicz.
Dotąd niéma, odpowiedział Marszałek, ale się go co chwila spodziewamy — ono co go nie widać.
— Oznajmić Xiężnie, że się z nią będę widział. — Wskazał ręką, i dworzanin jeden pobiegł wnet wschodami na górę.
— P. Barberjusz! Witam WMości. Kiedy tu przybyłeś? rzekł po chwili Kasztellan.
— Wczora dopiéro wieczorem, a dziś już wziąłem się do roboty bez odwłóki.
— Do jakiéj roboty?
— Do fortyfikacji kamienicy — odpowiedział Francuz.
Kasztellan uderzył nogą o ziemię niecierpliwie.
— Co WMość mówisz?
— Taki miałem rozkaz P. Starosty.
— I jużeś rozpoczął roboty.
Barbier wskazał ręką na ludzi pracujących i wznoszące się rusztowania, na kotły z wodą gorącą, któréj musiano dla zimna do murów używać.
— Niedobrze, że tak odkrycie to robicie — mruknął Chodkiewicz. Wszyscy to widzą z ulicy, gadanie rośnie. Zwołajcie zpołowę ludzi, będzie jeszcze czas na to, róbcie tak tylko, jakbyście co poprawiali. — Nie pokazujcie tego, nie mówcie, że fortyfikujecie. Na co dawać assumpt złym językom ludzkim i tak zawsze skorym.
— Nadewszystko nie wybijajcie w murze strzelnic na ulicę — Można je urządzać zakryte.
— Kilka jest już wybitych — rzekł Barbier — nie miałem rozkazu tajenia się z robotą.
— Ja WMości nie winię, lecz na co w Panu Staroście ta popędliwość.
Dworzanin posłany wrócił i zawołał:
— Xiężna Pani oczekuje na JW. Pana na górze.
Kasztellan skinął głową i poszedł nieukontentowany. Dał znak ręką służbie, aby pozostała na dole, i sam jeden, przeszedłszy schody, otworzył drzwi wielkiéj sali, w któréj na niego oczekiwała Zofja Olelkowiczówna Xiężna Słucka.
Sala ta z oknami od ulicy Wielkiéj była cała ubrana w portrety i obrazy, ogromny pająk zwieszony ze stropu ją zdobił. Kilka weneckich w srébrnych ramach zwierciadeł, zégar stojący, wysokości kilku łokci, w skrzynce ozdobnéj szklannéj, zapełniały miejsc resztę. Dokoła długim rzędem stały krzesła z kręconemi nogami białe ze złotém, stoły marmurowe w postumentach, których nogi wyobrażały delfiny, gryfy i sfinxy skrzydlate.
Xiężna stała wpośrodku gdy wszedł Kasztellan. Była to blada, wysmukła blondynka, z jasnemi oczyma, smutną twarzą i wzrokiem, z usty blademi. Okrywała ją suknia z grubéj ciemnéj materji fałdzista, oszyta forbotami, z ogonem wlokącym się po ziemi. Włos jéj na wierzchu głowy był zebrany i bogatą wstrzymany spinką. Podwyższały ją nieco korki trzewików, dodawała fałdzista suknia na oko wzrostu i tuszy, lecz pomimo tego Xiężna Zofja była jeszcze tak cienka, tak delikatna, jak rzadko niewiasta, w owych mianowicie czasach. Na jéj twarzy panującym wyrazem był rozlany smutek, któren się zdawał wrodzonym jéj, nierozdzielnym od niéj. I nie dziw —
Była siérotą. Z wyrazem głębokiego smutku łączyła się jakaś rezygnacja, jakaś cierpliwość; ale z oczu jasno-niebieskich strzelało mimo to życie i uczucie.
Gdy Kasztellan wszedł, posunęła się Xiężna do jego ręki i ucałowała ją pokornie: na co on odpowiedział skłonieniem i ucałowaniem jéj w czoło. Po czém dawszy jéj znak ażeby usiadła, przysunął ku niéj krzesło i miał mówić, gdy ujrzał w téj chwili dopiéro u drzwi lewych stojącą sztywną i nieruchomą P. Ochmistrzynię.
Była to osoba dobrze już w wieku, a jednak mocno strojna, kołkiem prosta, a z oczyma wytrzészczonemi tak, jak się to tylko godzi, bez obrazy Bozkiej, mieć żabom na tym świecie. Suknia na niéj wyfałdowana była aż do śmiészności, piersi aż do obrzydliwości odsłonione, chociaż wcale nie było tam na co patrzéć. Na głowie co się działo, tego język nie wypowié! Czegoż bo tam nie było na téj głowie! Były naprzód włosy swoje i włosy pożyczane, nastrzępione, do góry wymuskane, świécące, a co najgorzéj, zdradzające, że nie z jednego wszystkie wyrosły miejsca rozlicznemi odcieniami pasów. Były tam i trzęsidła i wstążki i spinki i kwiatki i piórka i szkiełka. Cały ten monstrualny czub francuzki, wznoszący się na łokieć w górę, nigdyby w mniéjsze drzwi pokorniéjszego domu się nie wmieścił. —
P. Ochmistrzyni czekała jak Kania dészczu spójrzenia Kasztellana, i doczekawszy się go wreście, jęła się kłaniać tak, zapomniawszy na ów sławny czub swój, że go dobrze nadwérężyła przez zbytnią pokorę. Kasztellan powitał ją kilką słowy, ale zaraz wyprawił. Nie zaręczamy, czy nie pozostała przy drzwiach, ale to pewna że wyszła.
Zaledwie się za nią drzwi przymknęły, Kasztellan zwrócił się ku Xiężnie, którą zbadawszy wejrzeniem, rzekł:
— Mościa Panno, dochodzicie WMPanna lat słusznych i rozstajecie się z dzieciństwem dzięki Bogu, skończycie oto szczęśliwie rok szesnasty w Lutym — Jest za co Panu Bogu podziękować.
— I Wam, odpowiedziała Xiężna, którzyście opiekę nad siérotą mieli.
— Czyniliśmy do czego nas, mego ś. p. brata Starostę i mnie rodzic Wasz zacny zobowiązał. Czyniliśmy to z całego serca i duszy, myśląc o dobru Waszém i pomyślności.
— Umiém też i potrafię Wam, jak ojcu być wdzięczna, odrzekła Xiężna.
— Ufając téj Waszéj wdzięczności i dobremu Waszemu sercu, odzywam się do Was, mówił daléj Kasztellan, jako już dorosłéj i statecznéj niewiasty, która wkrótce da Bóg dójdzie lat pełnych. Posłuchajcie mnie. Nigdym z Wami jeszcze nie mówił o sprawach ważniejszych, bom w Was szanował szczęśliwy wiek dziecinny, którego nie godzi się mącić i zasępiać. Dziś, jeśli Wam co niemiłego powiém, weźcie to jako początek życia, które nie zawsze jest tak pogodne jak dziecinne lata, a Bóg zsyłając nam cierpienia, przypomina niémi niebo ludziom.
— Cokolwiek bądź mi powiécie, odpowiedziała Xiężna poważnie i spokojnie, lecz mimowolnie rumieniąc się lekko, przyjmę to wszystko z pokorą i uszanowaniem.
— Ani wątpię, rzekł znowu Kasztellan. Wiadomo jest Wam, że Xiąże Wojewoda Wileński starał się o Waszą rękę dla syna swego Xięcia Janusza.
Tu Kasztellan spójrzał na Zofję; ona udawała spokojność; lecz gdy wspomniał imie Janusza, zapłoniła się, pobladła i widocznie pomięszała, Kasztellan się zasępił, lecz mówił dalej.
— I nieboszczyk brat mój i ja zezwoliliśmy na ten związek chętnie, widząc w nim i zacność rodu stosowną i majątek ze strony Xięcia odpowiedni Waszemu i nadzieje wszelkich pomyślności. Na mocy naszego zezwolenia bywał tu Xiąże Janusz i starał się o przyjaźń Waszą.
Kasztellan się zastanowił, Zofja milczała.
— Powiedzcie mi szczérze, powiedzcie mi otwarcie, tak jak opiekunowi, tak jak ojcu, pozyskał on ją czy nie?
— Wola opiekunów, będzie wolą moją — odpowiedziała Xiężna.
— Ja nie o to Was pytam, rzekł Kasztellan, ani to chcę wiedziéć, czy W. X. Mość posłuszną będziesz, bo o tém chwili nie wątpiłem — lecz —
— Cóż mara powiedziéć?
— Zyskałli Xiąże Janusz Waszą przyjaźń?
Xiężna milczała Kasztellan podobnie —
— Wahacie się z odpowiedzią? Czuję — rzekł, że mię nie chcecie obrazić — żeście usłyszéć coś musieli o sporach, że nareście przywiązałaś się Xiężna do niego — Powiedzcie mi to, powiedzcie szczérze?
Xiężna jeszcze milczała.
— Nie dasz mi więc odpowiedzi? spytał jeszcze raz Kasztellan i czekał znowu.
X. Zofja powstała, twarz jej zapłoniona ożywiła się, oczy zajaśniały —
— Chcecie po mnie szczérego wyznania, rzekła — lecz na cóż się ono zda? gdy nie moja wola lecz Wasza mną rządzi?
— Przynajmniéj jednak, odparł Kasztellan, możesz WMość być pewna, że musem i gwałtem nic z nią robić nie będziemy, a jeśli ja chcę znać jéj skłonność, to dla tego, abym na nią miał wzgląd!
— Wy mnie znacie, Wy wszystko wiécie, nie potrzebujecie mnie pytać — odpowiedziała Xiężna Zofja.
— Cóż to Wy nazywacie że Was znam? Ja chcę Was znać lepiéj, rzekł Kasztellan, lepiéj niżeli ze słuchów i plotek — Ja chcę od Was to wiedziéć.
— Chcecie tego? odparła Xiężna — nie obwiniajcież mnie za to, coście sami wywołali z ust moich. Ja jestem posłuszną, znam moje obowiązki, znam dla Was wdzięczność wieczną — Ja Was szanuję i cenię, wiém że Wy jesteście przeciwni X. Januszowi, lecz ja — ja Xięciu Januszowi sprzyjam.
— Wy mu sprzyjacie! zawołał Kasztellan, jakby się tej odpowiedzi obawiał i nie spodziéwał — Tak że jest, takli jest w istocie? Tak?
— Tak jest, odpowiedziała śmiało Xiężna.
— I chcecie go za małżonka? spytał jeszcze.
— Dość powiedziałam — szepnęła cicho Xiężna.
— Teraz posłuchajcie więc, co Wam powiém, rzekł Kasztellan. Wy mu sprzyjacie, on nas nienawidzi, Wy winniście nam wdzięczność, on nas prześladuje. Wy jesteście za Radziwiłłem, Radziwiłłowie są nieprzyjaciółmi naszemi: oni mnie, mnie, co to Wam mówię, bannicją grożą, oni naszéj wiary (nie Waszéj prawda) nieprzyjaciółmi, przeciw nam, przeciw niéj, przeciw Króla się wiążą; oniby nas mogąc, wszystkich w łyżce wody potopili — I Wy im sprzyjacie?
— Powtarzam Wam, odpowiedziała Zofja spokojnie, że znam Waszą władzę nade mną i będę Wam posłuszna.
— Nie chodzi o to, abyś WMość była posłuszna, — jestem tego pewny; lecz żebyś się przekonać chciała, co oni są za jedni!
— Nie moja to rzecz i nie białogłowskiego rozumu te sprawy sądzić.
— Jest to rzecz wszelkiego rozumu — niechciejcie swojego poniżać Xiężno. Chciejcie mnie posłuchać. Gdy Xiąże Wojewoda starał się o Waszą rękę dla syna, gdyśmy mu ją z nieboszczykiem bratem przyrzekli, wiécie jak on się nam za to wypłacił?
— Nie wiém —
— Oto pozwał nas, aby wyzuć z majątku. Oto prześladuje i odgraża się wojować z nami i wojsko spisuje i na nasze głowy się sprzysięga. Powiedzcież, możecie Wy, jeśli macie ku nam jakąkolwiek wdzięczność, jeśli macie ku nam serce dziecięce, być żoną X. Janusza, powiedzcie — ?
— Nie — odpowiedziała stale i zimno Xiężna — Nie — Ja to widzę.
— Bóg Wam zapłać za to słowo, które mnie ożywia, rzekł Chodkiewicz podnosząc się i prostując; wy to czujecie poczciwie, coście dla nas powinni. Wierzcie mi, tamto przywiązanie wynijdzie Wam łatwo z serca.
— Nigdy — cicho odpowiedziała Zofja.
— Nigdy? podchwycił Kasztellan, nigdy? przecieżeście sami przyznali, że żoną Xięcia Janusza być nie możecie?
— Lecz mogę mu, dodała Xiężna, zachować moje przywiązanie, szacunek do śmierci, — i to uczynię.
Kasztellan ruszył ramionami.
— Dla saméj Was, rzekł, trzeba, abyście się tego pozbyli, co zowiecie Waszą skłonnością dla Xięcia Janusza. Połączenie z nim jest rzeczą niepodobną. Im więcéj on się o nie dobijać będzie, tém ono niepodobniejszém się stanie. Im srożéj nalegać zechce, tém nas więcéj zajątrzy: pozbądźcie się więc tego, co Wam tylko młode lata zatruć może.
— Nigdy — odpowiedziała Xiężna — Lecz nie myślcie, dodała, aby to winne dla Was posłuszeństwo naruszyło — I to nigdy — i to — nigdy
— Jakże to oboje pogodzić z sobą potraficie?
— Bóg to uczyni, a ja nie wiém jak — powiedziała Xiężna. Będzie jak On rozkaże i zrządzi.
— Posłuchajcie mnie jeszcze — rzekł Kasztellan; nie wątpię że się to odmieni. Tym czasem wymagam po Was Xiężno, rzeczy, którąście już sami za słuszną uznali. Pojmujecie, że w takiém położeniu, w jakiém my jesteśmy, byłoby dla nas upokorzeniem, upodleniem ostatniém, byłoby pociechą nieprzyjaciół naszych, gdybyśmy Cię im oddali. Lecz Bóg to tylko widzi i wié, jak się wszystko skończy, Bóg to może odmienić. Zresztą w umowach naszych stoi, że bez Waszéj woli i zgodzenia się Xiężno, oddać Was nie możemy, że przymusem tego nie uczynim. Oni się trzymają umowy i my jéj nie odbiegamy. Potrzeba więc, abyście Wy, Wy sami, gdy tego będzie potrzeba, powiedzieli Xięciu Januszowi, że jego być, nie możecie — nie chcecie —
— Kto? ja? zawołała Xiężna Słucka porywając się, żebym ja to jemu powiedziała, kiedy co innego myślę! Na cóż? dla czego? Alboż wy nie jesteście mi opiekunem, alboż nie macie władzy nade mną, żebyście tego i beze mnie rozstrzygnąć nie mogli. Na cóż ja to mam mówić?
Kasztellan przejęty głosem młodéj dziewczyny stał i milczał. Odpowiedzi mu brakło, a raczéj przejął się był jéj położeniem i nieśmiał już nalegać, widząc i tak tyle uległości i poświęcenia z jéj strony.
— Pomyślcie, rzekł po chwili. Sprawa się ta bez Was nie rozwiąże, jeśli Radziwiłłowie, jak sądzę, po umowę się odezwą spokojnie i do Was pójdą. My Was postawić będziemy musieli, Wy swemi usty powiécie Xięciu Januszowi — Nie.
— Lecz Xiąże Janusz znać będzie że to kłamstwo, zawołała Xiężniczka.
— Zkąd? spytał surowo Kasztellan, alboż to godzina względów daje zaręczenie za całą przyszłość — Albożeście mu przyrzekli?
— Dotąd nie; bez Waszéj woli nie byłabym tego uczyniła.
— Gdybyście to nawet uczynili, odrzekł Kasztellan, dziecięce przyrzeczenia nie mają żadnego waloru, a w Waszych latach dopiéro prawa dozwalają przyrzekać i obowiązują przyrzeczeń dotrzymać.
Xiężna milczała i słuchała.
— Stryju i opiekunie, rzekła po chwili wstając, nie żądajcie po mnie ofiary nad siły i kłamstwa, którym usta moje i serce się brzydzi. Ja tego nie powiém, ja nie mogę tego powiedziéć Xięciu Januszowi; on wié, on czuje, że jestem mu skłonną. Na cóż się przyda kłamstwo moje, choćby ono w chwalebnych było wyrzeczone powodach. Ja nie powiém kłamstwa, nie wystawujcie mnie na taką próbę, ja tego nie uczynię, bo nad lata i nad siły moje.
— Nie nad siły, odpowiedział Kasztellan, bo WMość, jak widzę, wolę macie i stałość nad lata. Nicby dla Was nie było trudnego, gdybyście chcieli tylko.
— Ja na wszystko się zgadzam, czego po mnie wymagacie, powiedziała X. Zofja przyklękając i całując Kasztellana w rękę, którą on śpiesznie usunął — lecz nie chciejcie, żebym sama to mówiła Xięciu Januszowi — Dość będzie gdy Wy to ode mnie powiécie.
— Chciejcie rozważyć i swoje i nasze położenie, mówił daléj starzec. Jeśli przyjdzie do tego, że w obec Was o umowę się dopomną, że Was pytać będą, a Wy uniosłszy się jakąś fałszywą chęcią prawdy powiécie X. Januszowi, żeście mu skłonni i życzliwi. Powiedzcie, rozważcie jakie będzie nasze położenie w téj chwili. Oto, upokorzeni, oddać Was będziemy musieli, milczeć i wstyd połknąć.
— Więc nie dopuszczajcie aby do tego przyszło, rzekła Xiężna Zofja. Od Was to zależy, w Waszéj to mocy, nie przywodźcie mnie do tego, odpowiedzcie mu sami, czyńcie co chcecie. Ja słowa nie rzeknę i będę posłuszną.
— Macie więc w wyrzeczeniu jednego słowa skrupuł sumienia, nie chcecie popełnić kłamstwa?
Kasztellan rzekł to, inaczéj nie mogąc pojąć oporu Xiężnéj, jak wedle swych uczuć i myśli.
— Nie — odpowiedziała Xiężna, ale to jest nad siły, ja tego uczynić nie potrafię.
— Nawet dla ocalenia nam wstydu? spytał Kasztellan.
— Nawet dla ocalenia życia — odpowiedziała Zofja.
Kasztellan tonem i słowy się zastanowił, wziął czapkę i zmarszczywszy czoło, rzekł.
— Jesteście rozumni nad lata, i wola Wasza nad lata; czyńcie co się Wam podoba, a my się starać będziemy, aby do tego nie przyszło, iżbyście Wy w téj sprawie wyrok dawać mieli.
Xiężna ucałowała rękę Kasztellana i pożegnała go w milczeniu — potém cicho ozwała się.
— Niéma więc żadnéj nadziei zgody?
— Żadnéj, na Boga, ani nadziei, ani podobieństwa! Radziwiłłowie spisują na nas wojsko, wszyscy się do nich łączą heretycy. Wszyscy nieprzyjaciele Katolików i Króla, wszystko się gotuje do wojny, która niechybnie grozi. Cała Litwa bierze się z nami, lub przeciw nas — a o was do oręża —
— O mnie! spytała Xiężna, tak że ja wiele obchodzę Xięcia Janusza!
— O! nie myślcie tego, zawołał Kasztellan, który żwawo myśl, jaka mu przyszła do głowy, pochwycił i wyłuszczył. Jeszczeście byli dziecięciem, kiedy to było ułożono o Was. Nie o Was to chodzi, ale o Słuckie i Kopylskie Xięztwa, ale o dobra i majętności Wasze, które w dom ich wniesiecie — Nie Was to oni kochają, ale bogactwa wasze!
— Nie mnie! nie mnie! To Wojewoda mógł tak myśléć, może tak czynić, ale Janusz, onby tego nie potrafił, ośmielona odpowiedziała Zofja.
— Niedaleko, wierz mi Xiężno, pada jabłko od jabłoni, rzekł Kasztellan; zresztą nie moja to rzecz was przekonać, ale czasu. Bądźcie zdrowi, a nie powtarzajcie bez potrzeby nikomu o tém, o czémci my tu mówili z sobą.
To mówiąc Kasztellan powtórnie w czoło Xiężnę pocałował, ona go w rękę; i tak się rozeszli. Zaledwie za Chodkiewiczem drzwi się zawarły, wpadła P. Ochmistrzyni do sali, ale już tylko Kasztellański but zobaczyła, i tego pożegnania, po które się tak śpieszyła, nie otrzymała.
— Otóż i nasz Pan Starosta jedzie! zawołała stając w oknie.
Zofja nie słyszała tego, nie poszła do okna, powolnym krokiem udała się do swoich komnat, a za nią wielce zasmucona także Pani Ochmistrzyni powlokła się poprawując swoich fioków na głowie, ciężących niemało ogromem.
Gdy się to dzieje, dwór Pana Starosty Żmudzkiego Jana Karola Chodkiewicza wjeżdża ulicą i długim ciągiem sunie się w Bramę Kamienicy, witany od dworzan i wszystkich mieszkańców Wileńskiego pałacu. Ukazał się i Pan Starosta na końcu, jadący konno, przy którym kolassą jechał Xiądz Jezuita Spowiednik jego. Kasztellan Wileński stryj, stojąc na ostatnim stopniu wschodów, piérwszy go powitał z konia zsiadającego.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.