Ostatnie przywiązanie
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ostatnie przywiązanie |
Pochodzenie | Światełko. Książka dla dzieci |
Wydawca | Spółka Nakładowa Warszawska |
Data wyd. | 1885 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Porucznik był żołnierzem z dawnych czasów. Gorąco do sztandaru przywiązany, wyglądał pośród ludzi, jak człowiek z innego świata, nie skarżył się jednak, nie narzekał, nie dziwił się nawet zmianom, na które patrzył w ciągu długiego życia, z najrozmaitszych splecionego przygód; milczący, skromny, ugrzeczniony, ożywiał się na wspomnienie utarczek, w których brał udział, choć i wówczas mało mówił o sobie, najwięcej jeżeli wzmiankował o pułku, albo szwadronie, w zastępstwie powierzonemu jego komendzie.
Dziwny urok posiadały opowiadania porucznika.
Z oderwanych wzmianek dowiedzieć się potrafiłem, że stary mój przyjaciel zniechęcony opuścił szeregi Don Carlosa, z kolei tłukł kamienie w Algieryi, odbywał przydługą wędrówkę w pustyni; stamtąd do Konstantynopola, skąd po wielu latach wrócił do ziemi rodzinnej... Śpieszył do niej rozpromieniony, szczęśliwy; marzył o tem, jak to serdecznie powita swoich; przygotowany był do zmian, sam bowiem pożegnał ziemię rodzinną w pełni wieku, a dziś wracał starym, przygarbionym, z włosem przypruszonym siwizną. Zmiany wszakże były większe, niźli się spodziewał; nie zastał nikogo z blizkich, tylko groby. — Osiadł w miasteczku, by tych grobów pilnować. Wówczas to poznałem porucznika; spotkaliśmy się podczas samotnej przechadzki, a że się pokazało, iż przechadzki te miały na celu botanikę, stary ex-żołnierz znał się na roślinach gruntownie, ja zaś zbierałem zioła lekarskie, przeważnie przez lud używane, łatwo więc przyszło do znajomości, a co zatem często idzie, do serdecznego zbliżenia.
Miał jednę słabość porucznik — lubił psy. Nie chował faworyta, bo przy skromnym bardzo funduszu brakło grosza na jego utrzymanie, ale za to, na ulicy z pierwszym lepszym kundysem zawierał znajomość, traktował go chlebem, głaskał, przygarniał, rozmawiał. Zakrawało to trochę na dziwactwo, ale się stary żołnierz tłumaczył dobrodusznie, że właśnie takiemu nieznanemu czworonogowi zawdzięczał życie. Było to jedyne zdarzenie z przeszłości, w opowiadaniu którego wsporninał i o sobie. Historya zresztą bardzo powszednia.
Rzecz się działa w Hiszpanii. Podczas jednej z drobnych utarczek, niewielki oddział karlistów został rozproszony, połowa prawie kolegów porucznika była na placu, on zaś postrzelony w nogę ratował się ucieczką. Noc była już późna, spotkanie bowiem przeciwników odbyło się o zmierzchu. Osłabiony upływem krwi, z wysiłkiem dotarł do zarośli, ale się w nich ukryć nie potrafił; trzech żołnierzy krystynosów widocznie chciało go pojmać żywcem, boć przecie na strzał karabinowy miał ich za sobą. Zbiedzony, napół żywy, dobiegł do chatki w gęstwinie rzuconej, zapewne siedliska ubogiego leśnika, teraz opuszczonego przez gospodarza. W ciemnej sionce na progu spotkał go pies ogromny, kudłaty, obrzucił spojrzeniem zbiega, obwąchał i zaczął witać jakby dawnego znajomego. W pierwszej chwili nie spostrzegł nawet tego biedny wojak z pod chorągwi Don Corlosa, upadł w kącie prawie nieprzytomny, nawet nie słyszał kroków zbliżającej się pogoni; dopiero szczekanie psa przywołało go do życia... Przeciwnicy zatrzymali się w dziedzińczyku, a kundys rzucał się i miotał, warczał wsciekle, skomlał, wył nareszcie, tamując im drogę.
— Strzelaj do tej bestyi, — odezwał się jeden z nich.
— Nie warto — protestował drugi — strzał może zwabić nieprzyjaciela; chodźmy — dodał — w końcu, nie masz tu pewnie zbiega, toż-by go to psisko rozszarpało niechybnie.
I odeszli, a biedny jakby tryumfujący czworonóg, jakby uradowany, że obronił nieznajomego człowieka, zbliżył się do porucznika, lizać zaczął jego ręce, a potem z największą powagą zwinął się w kłębek i u nóg się jego położył.
Nie wiem, doprawdy, jak się wydostał nasz wojak z zasadzki; nigdy o tem nie mówił, szło mu bowiem w opowiadaniu tylko o stwierdzenie przykładem psiej życzliwości czyli też niewytłumaczonej sympatyi. To też przez wdzięczność o psach nie zapomniał, choć z drugiej strony rozprawiać o tem nie lubił.
Jadaliśmy zwykle w jednej garkuchni, spotykaliśmy się w niej często wieczorami; porucznik zawsze robił tu zapasy chleba i ładował niemi kieszenie. Chłopak garkuchniany za skromne wynagrodzenie, był stałym dostawcą prowiantu... Od pewnego czasu dostrzegłem, że mój stary przyjaciel o wyszukańsze jadło robi starania, kupując kości, niekiedy nawet mięsa kawałek.
— Jakiś nowy faworyt, zaszczycony szczególniejszymi względami — powiedziałem z uśmiechem.
— Weteran, więc kolega, odrzucił spokojnie porucznik, zawijając pilnie owe zapasy w arkusz tylko co przeczytanej gazety.
I na tem się rozmowa urwała. W kilka dni jednak potem załapałem staruszka na gorącym uczynku.
Było to już późną nocą w jesieni, gdy podczas wichru i deszczu, latarnie ledwie trochę udzielały światła. Wracałem przez dziedziniec katedralny; mury świątyni olbrzymiały śród ciemności, chłodny wiatr z wyciem i świstem pędził i uderzał hałaśliwie o blachy dach pokrywające, naginał drzewa ustawione szeregiem obok ogrodzenia, jakgdyby chciał usunąć zawady tamujące prąd jego. Naraz dosłyszałem rozmowę; ktoś ją prowadził za węgłem katedralnym... zacząłem pilnie nadsłuchiwać.
— Jedz, jedz, biedaku, to cię pokrzepi — mówił ów ukryty.
Odpowiadało mu psa skomlenie.
Domyślałem się, o co rzecz idzie, a tem to łatwiej było, żem nieraz widział na dziedzińczyku cmentarnym starego legawca. I nie omyliłem się; dla niego to porucznik nabywał owe przysmaki w garkuchni. I Bukiet, bo tak się nazywał ów czworonóg, pamiętał lepsze czasy, godzien był lepszej doli... miał pana, który go lubił, ale ten pan musiał opuścić niespodzianie miasteczko, psa mu zabrać nie pozwolono; więc stróż uliczny przygarnął go do siebie, i odtąd legawiec pilnował swego chlebodawcy, towarzyszył mu przy zamiataniu ulicy, w nocy z nim pełnił służbę, czuwał, nasłuchiwał... Ale i stróż wrychle umarł, Bukiet został żebrakiem, zakwaterował się na dziedzińcu kościelnym, wychudł biedaczysko okrutnie, zaczął kuleć na nogę i posmutniał bardzo. W takim stanie porucznik go spotkał, i zajął się kaleką, zwykle wracając z wieczerzy, karmił weterana, nie czynił tego zawidna, nie chciał mieć świadków, narażać się na żarty i uwagi złośliwe, — nie lubił. Ja pierwszy podpatrzyłem tajemnicę; stary żołnierz z początku się zżymał, nazywał moje postępowanie niedelikatnem, ale w końcu uwierzył, że tylko przypadek zapędził mnie w tę stronę. Bukieta odkarmił, wdzięczny pies zwykle go witał skomleniem, przez dziedziniec eskortował, niekiedy towarzyszył podczas przechadzek... Niekiedy wprawdzie zapraszał porucznik starego faworyta do swojej ubogiej izdebki, ale nakrótko, bo właściciel domu, wielki psów nieprzyjaciel, warował sobie, by ich lokatorowie nie trzymali.
I owa przyjaźń między starym żołnierzem i starym legawcem trwała lat kilka.
W tym czasie zmuszony byłem opuścić na parę tygodni miasteczko; po powrocie dowiedziałem się, że porucznik niebezpiecznie zachorował, że pragnie się widzieć ze mną koniecznie, pobiegłem... W ubogiej izdebce, na tapczanie spoczywały zwłoki biednego wędrowca, a widać, że nieboszczyk przygotowany był „do apelu“, bo twarz jego jaśniała pogodą... Pod tapczanem leżał zwinięty w kłębek biedny Bukiet, a taki żałośnie smutny, taki przytem uparty, że go pomimo nalegań i szturchańców niepodobna było z izby wypędzić.
Skromny pogrzeb odbył się w czasie oznaczonym, ludu się zebrało niewiele, może wskutek zimna, gdyż był to ranek styczniowy, zawieja, a cmentarz daleko za miastem. Kilkanaście ledwie osób szło za trumną; w oddaleniu zaś wlókł się legawiec, ze spuszczonym ogonem, mocno utykający na nogę.
Pobożni z cmentarza wrócili, Bukiet na nim pozostał. W kilka dni potem znaleziono go na mogile porucznika — bez życia.
Mogiła dotąd nie naznaczona krzyżykiem, ale o przywiązaniu psa do starego żołnierza — do dziś jeszcze pamiętają ludzie.