Płomienna obręcz/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Płomienna obręcz |
Rozdział | I. |
Wydawca | Wydawnictwo „Bibljoteka Tęczowa“ |
Data wyd. | 1931 |
Druk | drukarni „Grafia“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Ryszard Biske |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Miasteczko było małe. Domy niskie i jakgdyby zmęczone swym wiecznym bezruchem. Gdzie niegdzie ożywiała monotonję ulicy doniczka pelargonji ustawiona za oknem.
Jego oczy zawsze zaciekawione, zwykle bardzo wesołe, a tylko niekiedy poważnie zamyślone, patrzyły na wszystko z badawczą uwagą.
I co rano, tak samo, Pawełek dziwił się mimowoli, że przez noc nic się nie zmieniło, że wciąż tak samo w jednostajnym smutku pogrążone stoi na swojem miejscu miasteczko, że wciąż tak samo niskie domy pochylają się pod niewidocznym brzemieniem nudy i zmęczenia.
Nie, nic się nie zmieniało. Przechodziły dni i tygodnie w jednostajności wytężonej pracy, codziennych rozmów, tych samych ludzi.
Nic się nie zmieniało i chwilami nawet wydawało się Pawełkowi, że już nigdy nic się nie zmieni. Zawsze tak samo będzie wychylał co rano głowę ponad liśćmi czerwonej pelergonji, zawsze tak samo będzie pomagał swemu ojczymowi w robocie, heblował deski, politurował szafy, myśląc o tym wielkim, o tym nieznanym świecie, który przecież gdzieś istniał.
Nikt ze znajomych dzieci nie myślał o nieznanym świecie. Nie myślał także jego przyrodni brat, dużo młodszy od niego Piotruś. Wystarczało im całkowicie małe miasteczko i nie zastanawiali się nigdy nad tem, że można mieszkać gdzieindziej, że można żyć inaczej. Tylko Pawełek wiedział. Pawełek pamiętał.
Już od tak dawna znajdował się w miasteczku, taki był mały, gdy wrócili, a jednak pamiętał. Pamiętał nieustający, niemilknący ani na chwilę gwar, pamiętał olśniewające światło, przed którem trzeba było mrużyć bezsilnie powieki, pamiętał czyjeś mocne ramiona, które przytulały go do siebie silnym a jednocześnie pieszczotliwym ruchem, pamiętał duże, ciemne oczy na bladej twarzy.
Pamiętał także dźwięki orkiestry i częsty, radosny śmiech matki.
To wszystko łączyło się z pojęciem tego wielkiego, nieznanego świata, o którym nic więcej nie wiedział, lecz którego nie chciał zapomnieć.
Tak, istniał gdzieś piękny, wielki świat, lecz Pawełek nie wiedział nawet, z kim może o nim porozmawiać.
Gdy mówił do swego ojczyma:
— Gdzie indziej jest pewnie zupełnie inaczej.
Ojczym odpowiadał dobrodusznie:
— E, wszędzie ludzie żyją tak samo.
Lecz Pawełek w to nie wierzył. Myślał, że może dowie się czegoś więcej od nauczyciela w szkole.
I rzeczywiście nauczyciel opowiadał wiele o gorących, skwarnych pustyniach Afryki o kilkudziesięcio-piętrowych domach — „drapaczach nieba” w Ameryce. Opowiadał o wielkich miastach, o licznych mieszkańcach, o żelaznych mostach. Lecz wciąż nie o tem myślał Pawełek. Tak, to wszystko, o czem wspominał nauczyciel, było zapewne wspaniałe i godne widzenia. Pawełek chętnieby to wszystko zobaczył, lecz za tem wszystkiem Pawełek nie tęsknił.
O tamtym, nieznanym świecie, który pamiętał, mogłaby z nim pomówić tylko matka. Ona przecież była z nim razem. Ona przecież tak samo jak on słyszała dźwięki muzyki, mrużyła powieki przed jaskrawym światłem wielu lamp i tak samo jak on patrzyła z czułością w duże, ciemne oczy na blade] twarzy.
Lecz matka nie mówiła o tem nigdy, nie chciała mówić.
Gdy Pawełek usiłował przypomnieć sobie coś z owych czasów głośno, gdy zadawał jakieś pytania, matka odpowiadała wymijająco, lub rozpoczynała rozmowę zgoła o czem innem.
Nie, matka nie chciała o tem pamiętać, Pawełek wiedział, czuł, że usiłowata zapomnieć o tem wszystkiem.
A chyba i jej nie przychodziło to z łatwoscią. W głębi pokoju, obok szafy, stał zawsze mały kuferek, który przywieźli ze sobą, a którego nie wolno było otwierać. Pawełek wiedział, że gdy nikogo nie było w domu, lub gdy już wszyscy spali, matka zaglądała do wnętrza kuferka, przeglądała jakieś ubrania i fotografje.
Ten mały, zniszczony kuferek łączył się w pojęciu Pawełka z owym, nieznanym, dalekim światem, którego on nie mógł zapomnieć, a którego matka nie chciała pamiętać.
Ciemne oczy w bladej twarzy były oczyma jego ojca i Pawełek czuł, że ojciec odpowiedziałby mu na wszystkie pytania, zaspokoił całkowicie jego ciekawość.
Lecz ojciec już nie żył. Pawełek pamiętał, pomimo że było to bardzo dawno, jak ojciec leżał w łóżku, chory na zapalenie płuc, jak długo ciągnęła się choroba.
Potem następowała jakaś luka, której nie obejmowała pamięć chłopca. Wiedział tylko, że ojciec umarł, a matka i on znaleźli się sami w tem małem cichem miasteczku, rodzinnem miasteczku matki. Wszyscy znali tu matkę. Znali ją jeszcze z tych czasów, gdy była małą dziewczynką, a potem podrastającą dziewczyną, zanim wyjechała do wielkiego miasta i tam poznała swego męża.
Litowali się nad nią, bo wróciła po paru latach już jako wdowa z małem dzieckiem.
Ale najbardziej litował się stolarz. On właśnie pomagał matce we wszystkiem. Matka kupiła sobie maszynę, bo szyła i haftowała pięknie i zajęła się szyciem bielizny i sukien.
Stolarz także zabawiał małego wówczas Pawełka, pokazywał mu swój warsztat i sam posłuszule patrzył, jak mały fikał koziołki naprzód i wtył.
Wreszcie, któregoś dnia stolarz poślubił młodą wdowę, co spotkało się z ogólną aprobatą całego miasteczka a także Pawełka, który zdążył polubić swego ojczyma.
— Kocha dziecko jak własne — mawiały sąsiadki z rozczuleniem.
Było to prawdą. Stolarz zajmował się chłopcem nietylko dlatego, że było to dziecko jego żony, lecz że Pawełek sam przez się ogrom nie mu się podobał.
— Takie to małe, a rozum ma jak stary — mawiał nieraz do żony.
— E, rozpuścisz na nic chłopaka — śmiała się matka.
Nawet wówczas, gdy stolarz został ojcem dwojga własnych dzieci, Piotrusia i Stefci, to Jednak wciąż opiekował się troskliwie Pawełkiem i nie czynił żadnej różnicy między nim a rodzonemi dziećmi. Przeciwnie, mogło się wydawać, że właśnie Pawełek obchodzi go najbardziej.
Pawełek odpowiadał mu tem samem uczuciem. Bardzo lubił swego ojczyma i często doznawał wrażenia, że jest to raczej jego starszy, dobry kolega, niż ojczym. Lubił pomagać mu w pracy, czytać głośno stary kalendarz, lub pokazywać mu swe sztuki gimnastyczne.
W głębi świadomości jednak pamiętał Pawełek, że oprócz tego dobrego, troskliwego stolarza, miał kiedyś swego własnego ojca, którego mocne ramiona tuliły go czule do siebie, a ciemne oczy patrzyły na niego z miłością.
Mijały dni w miasteczku spokojnie, jednakowo, podobne jedne do drugich, bardzo rzadko podkreślane jakimś niezwykłym wydarzeniem, czemś nowem i niespokojnem.
Podczas dnia pracowano ciężko. Wieczorem, po skończonej pracy spotykało się z sąsiadami, słuchało brzmiącej z oddali gry na skrzypcach, na których grywał codziennie pomocnik aptekarza, pan Antoni; gawędziło się o codziennych sprawach, o drożyznie, o coraz to innych troskach.
I nikt nie wiedział o tem, że co rano Pawełek, wychylając głowę przez okno, ponad czerwonemi kwiatami pelargonji, patrzy wokoło zdziwionemi oczyma, jakgdyby pytając:
— Jakto, więc znowu nie zaszło nic nowego?
Niekiedy nawet myślał, że już chyba nic się nie zmieni. Bo i cóż mogło się zmienić w małem, smutnem miasteczku?
I tylko, gdy leżał na gorącym piasku nad wodą, która przepływała obok miasteczka, gdy patrzył z oddali na wznoszące się na wybrzeżu domki, wtedy wyobrażał sobie z łatwością najrozmaitsze zmiany.
Oto znikają małe, niskie domki, biedne, wąskie ulice. Na ich miejscu powstaje wielki, biały pałac. Naturalnie Pawełek jest panem i właścicielem tego pałacu.
Na dziedzińcu zamkowym, obok zwodzonych mostów, ustawili się rycerze i oczekują rozkazu wodza.
— Słuchaj, Pawełku — przerywał marzenia głos Piotrusia, — chyba już wracajmy. Późno się zrobiło. Mama będzie się gniewać.
Pawełek odwracał się niechętnie. Tak, trzeba było wracać.
Jakże chętnie zapominał o pracy, o miasteczku, o własnym domu, leżąc tu nad brzegiem rzeki!
Jak pięknie odbijało się słońce w wodzie, której każda kropelka zdołała uchwycić błysk światła i zatrzymać go w sobie!
Jak przyjemnie było wystawiać nagie ciało na pastwę rozżarzonych promieni, a potem stanąć wysoko na rozhuśtanej desce i rzucić się w głębię wody.
Pawełek był doskonałym pływakiem; nie męczył się nigdy i pływał szybciej, niż starsi od niego chłopcy.
— Pływa chłopak jak ryba — mawiał z dumą stolarz.
Nikt z dzieci nie był taki zręczny jak Pawełek, nikt nie umiał tak zgrabnie fikać kozły, stawać na głowie, chodzić na rękach i wspinać się na drzewa. Nikt także nie umiał prześcignąć Pawełka. Jeżeli chłopcy urządzali wyścigi, wówczas Pawełek zaraz w pierwszej sekundzie odradzał się od pozostałych na taką odległość, że nawet marzyć nie można było o tem, aby go dogonić.
I gdy przybywał do mety spokojny, bez cienia znużenia, musiał zawsze czekać długą chwilę, zanim nadbiegli zdyszani współzawodnicy.
Nic więc dziwnego, że Pawełek cieszył się szacunkiem rówieśników.
— Ciągleby skakał i skakał — utyskiwał spokojny z natury Piotruś, którego starszy brat zmuszał do wykonywania męczących ćwiczeń przeskakiwania stołu, lub zawieszania się jedną ręką na framudze okna.
Matka również nie zachwycała się zbytnio zręcznością chłopca.
Patrzyła wprawdzie uważnie, a nawet, jak się chłopcu wydawało, z pewną znajomością rzeczy na trudne ćwiczenia, nie wyrażała jednak nigdy słowa podziwu lub uznania.
Przeciwnie, gdy już się napatrzyła, mówiła niechętnym tonem:
— Przestań, doprawdy. Wziąłbyś się lepiej do jakiejś porządnej roboty, czy zabawy. — Wtedy Pawełek patrzył na matkę rozżalonym wzrokiem i odchodził obrażony.
Nie umiał znaleźć odpowiednich słów, któreby wyrażały jego myśli. Nie umiał wypowiedzieć przekonania, że największą przyjemność sprawia mu poczucie zręczności i że opanowanie każdego ruchu, opanowanie ciała nie jest wcale rzeczą łatwą.
Zresztą, już po chwili matka żałowała, że mówiła w ten sposób.
Wołała więc chłopca:
— Pawełku!
A gdy chłopiec nie odzywał się, dodawała zachęcająco:
— Chodź tu, Pawełku. Smażyłam marmoladę, skosztuj czy dobra.
Wtedy Pawełek zjawiał się powoli. Jego ruchy i spojrzenie wyrażały wciąż obrażoną godność, lecz po chwili słodka gęstość marmelady pochłaniała całkowicie poprzednią przykrość i chłopiec jadł z apetytem, czując z każdym pochłanianym kęsem, jak jego zgoda z matką staje się trwalsza i silniejsza.
Raz nawet podczas takiego podwieczorku Pawełek zapytał:
— Mamo, czy my tu już na zawsze pozostaniemy?
— Jakto, czy zostaniemy?
— A tak, czy nie wyjedziemy nigdy?
— A czy kto z miasteczka wyjeżdża, że ci się tak jeździć zachciało?
Pawełek zamyślił się. Z głębi przeszłości usiłował wyrwać jakieś wspomnienie.
— E, nie, kto by tu jechał. Ale, tak mi się coś zdawało, że dawniej tośmy wcale nie przesiadywali na jednem miejscu.
Matka nie odpowiedziała. Nie słyszała może, bo bardzo mocno była wpatrzona w zniszczony kuferek.
— Nie pojedziemy nigdzie? — zapytał nieśmiało.
Matka westchnęła i Pawełkowi wydało się, że jest to westchnienie żalu.
— Nie, — odpowiedziała wreszcie.
— A dlaczego?
— A gdziebyśmy pojechali, Pawełku? — zapytała, jakgdyby się radząc.
Chłopiec wykonał ręką szeroki ruch.
— W świat...
Matka znowu westchnęła.
— Poco, to nie tak łatwo dać sobie radę na szerokim świecie.
— Już ja sobie dam radę — zapewnił Pawełek dumnie.
— Jeszcze jesteś za mały — powiedziała matka. — Jak dorośniesz, to pewnie pojedziesz i zobaczysz inne miasta i innych ludzi.
Czekał więc Pawełek na tę chwilę, gdy dorośnie, a tymczasem chodził do szkoły, pracował razem z ojczymem, śpiewał głośno i był najzręczniejszym i najsilniejszym chłopcem w miasteczku.
I tylko wieczorem, gdy w cichym mroku ginęły zarysy domów, gdy blade gwiazdy niepewnie migały na niezupełnie jeszcze ciemnem niebie, Pawełek zamyślał się głęboko.
A gdy w chwilę później pomocnik pana aptekarza, muzykalny pan Antoni, grał jak zwykle na skrzypcach, wówczas chłopiec doznawał dziwnego uczucia.
Pawełek tęsknił, nie wiedząc wcale, co to jest tęsknota i za czem może tęsknić.