Płomienna obręcz/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Dromlewiczowa
Tytuł Płomienna obręcz
Rozdział II.
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteka Tęczowa“
Data wyd. 1931
Druk drukarni „Grafia“
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Ryszard Biske
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.

Gdy na arenę cyrku wjechała mała Dolly, wszyscy jednocześnie zaczęli klaskać w ręce. Klaskano dłużej, niż aktorom występującym poprzednio. Wprawdzie tresura koni, którą popisywał się dyrektor przed chwilą, cieszyła się ogromnem powodzeniem, wprawdzie żarty dwóch klownów wywoływały wybuchy śmiechu, mimo to oklaski nie były przed chwilą tak mocne i radosne jak obecnie.
Mala Dolly wyglądała zupełnie tak samo jak na afiszach, które porozwieszano w całem miasteczku i które powiewały przy wejściu do cyrku. Afisz wyobrażał małą Dolly w chwili, gdy stała śmiało na grzbiecie dużego, białego konia. Jedną nogę miała podniesioną ku górze i, patrząc na afisz, czuło się dokładnie, że za chwilę dziewczynka podskoczy i zmieni swą pozycję.
Teraz, okrążając arenę, pochylając jasną główkę w ukłonie, Dolly stała tak samo w triumfującej pozie, by już po chwili nagłym ruchem usiąść, zeskoczyć, wskoczyć, pędzić galopem i znów jechać spokojnie, cichym stępem.
Mała Dolly „najzręczniejsza woltyżerka świata”, jak głosiły afisze, była istotnie uroczem dzieckiem.
Jej złote włosy, misternie ułożone w loki, powiewały wokoło drobnej twarzy. Duże ciemnoniebieskie oczy, przysłonięte czarnemi rzęsami, spoglądały wokoło z radosnem zdziwieniem.
Dziewczynka nosiła błękitną, króciutką sukienkę, naszywaną blaszkami i tego samego koloru atłasowe, płytkie pantofelki.
Stojąc na siodle, rozsyłała na wszystkie strony cyrku powietrzne pocałunki, a jej biały koń, jakgdyby rozumiejąc powagę chwili, kiwał dumnie głową w takt muzyki.
Pocałunki dziewczynki przyjmowano grzmiącemi oklaskami.
Niemal wszyscy mieszkańcy miasteczka i okolicy byli obecni na przedstawieniu. Wszyscy też odczuwali szczery zachwyt dla małej Dolly.
— Małe takie dziecko, a jak to konno jeździ — zachwycano się dziewczynką głośno.
Wszyscy też nieznużenie bili brawo. Najgłośniej jednak, najmocniej i bez przerwy klaskał Pawełek. Już go ręce bolały, już dłonie poczerwieniały od uderzeń, a on klaskał coraz zawzięciej.
Jakże mu się podobała mała Dolly, jej biały koń, jej błękitna sukienka, ona cała!
Od chwili, gdy wszedł do cyrku, wydało mu się, że rozpoczął inne życie. Od chwili, gdy wozy cyrkowe wjechały do miasteczka, gdy ulokowały się na placu niedaleko drogi do rzeki, Pawełek doznał wrażenia, że zmleniło się wszystko.
Nagle ożywiło się miasteczko. Jaskrawe afisze zmąciły codzienną nudę, która zda się zaciążyła raz na zawsze nad ludźmi i domami.
Nagle ożyło wszystko. Na każdym parkanie, na każdym płocie, w wystawach sklepów zostały zawieszone afisze, a na każdym z nich znajdowała się Dolly „najzręczniejsza woltyżerka świata“, która w błękitnej sukience galopowała na białym koniu.
Zmieniło się wszystko. Przybyli nowi ludzie. Na wielkim placu stały wozy cyrkowe, a wewnątrz nich, jak sądził Pawełek, gościło szczęście i wesele.



Całemi godzinami przyglądali się afiszom.
Całemi godzinami przyglądali się chłopcy z miasteczka afiszom, całeml godzinami kręcili się koło placu i starali się nawiązać rozmowę z mężczyzną w aksamitnej kurtce, który chodził po ulicach, rozklejając afisze.

Zresztą, nietylko dzieci były zainteresowane tem niespodziewanem przybyciem cyrku. Dorośli brali również żywy udział w nowem wydarzeniu.
Niekiedy, bardzo rzadko, zatrzymywała się mała trupa wędrownych kuglarzy w miasteczku; prawdziwy jednak, porządny cyrk nie przejeżdżał tędy od lat wielu. Miasteczko było zbyt małe, zbyt ubogie, aby się opłacało urządzać większe przedstawienia.
Jak się później okazało, cyrk zatrzymał się w miasteczku tylko dzięki przypadkowi. Dyrektor załatwiał jakąś ważną sprawę w pobliskiem mieście, gdzie jednocześnie dano kilka przedstawień, po drodze zaś zachorował jeden z artystów, któremu wezwany lekarz zalecił absolutny spokój.
Zmuszony więc do kilkudniowego zatrzymania się, dyrektor cyrku postanowił urządzić przedstawienie.
Pawełek zdołał jeszcze przed przedstawieniem dowiedzieć się wielu ciekawych szczegółów Już wiedział, że mała Dolly nazywała się w rzeczywistości Dorotką, że zachorował Alfred, który umiał grać na wszystkich instrumentach; wiedział, że cyrk ruszy niebawem w daleką drogę, do wielkiego miasta. To wszystko wiedział Pawełek i dzielił się temi wiadomościami ze wszystkimi spotykanymi po drodze znajomymi. A że znajomi słuchali z prawdziwem zainteresowaniem, to też Pawełek wrócił do domu z ogromnem opóźnieniem.
— Co się z tobą stało? — zapytała matka.
— Ach, mamo, cyrk przyjechał.
— Cyrk — zdziwiła się matka, — prawdziwy cyrk?
— Prawdziwy. Wszędzie afisze takie wiszą: dziewczynka na białym koniu, zupełnie mała dziewczynka, napewno młodsza ode mnie, może trochę starsza od Piotrusia.
Lecz matka przerwała mu nagle:
— Więc co z tego, że mała dziewczynka. To już dlatego na obiad się spóźniasz, o porządku w domu nie pamiętasz?
Pawełek spojrzał na matkę zdziwiony. Matka gniewała się rzadko, a teraz nie miała chyba do gniewu najmniejszego powodu.
— Ależ, mamo, cyrk przyjechał.
— Słyszałam, więc co takiego, że przyjechał — odpowiedziała niechętnie.
— Tam są takie konie, żebyś widziała — mówił — białe, czarne, gniade, rozmaite.
— A są dzikie zwierzęta? — zapytała wreszcie, dając się wciągnąć w rozmowę.
— Nie wiem — od powiedział Pawełek niepewnie. — Nie wiem, chyba niema.
— Cóż to za cyrk bez dzikich zwierząt? — powiedziała z lekceważeniem matka.
Pawełek poczuł się tak obrażony, jakgdyby cyrk stanowił jego niepodzielną własność.
— Przecież to wędrowny cyrk — tłumaczył. — Nie wszystkie cyrki mają dzikie zwierzęta.
— Co ty tem wiesz — przecięła matka rozmowę.
— A widziała mama afisz, jaki ładny-próbował Pawełek powrócić do tego samego tematu.
W tej samej chwili wszedł do mieszkania ojczym. On również był przejęty nowem wydarzeniem.
— Pawełek, widziałeś, jaki do nas cyrk przyjechał?
Chłopiec zadowolony, że znalazł w nim sprzymierzeńca, zwrócił się w jego stronę.
— A jakże, ta mała Dolly naprawdę nazywała się Dorotka.
— W cyrku jest tak zawsze — powiedziała matka — zawsze im imiona zmieniają.
— To jak jabym się nazywał? — zapytał clekawie chłopiec.
— Przecież nie jesteś w cyrku.
Ojczym roześmiał się dobrodusznie.
— A wiesz, Anusiu, że onby się do cyrku nadał. Skakać to przecież umie, aż pod niebo podskoczy.
— Tak, tak, przewracaj chłopcu w głowie.
Stolarz się zmieszał.
— Dostałem pilną robotę — powiedział, chcąc skierować rozmowę na inne tory.
Lecz Pawełek chciał koniecznie pomówić jeszcze trochę o cyrku. Pociągnął ojczyma za rękę szepnął mu do ucha:
— Ale chyba pójdziemy na przedstawienie.
— Naturalnie, — potwierdził pośpiesznle stolarz — pójdziemy wszyscy, cały dom.
Paweł z radości fiknął kozła na środku pokoju, lecz zły humor matki nie poprawił się wcale.
— Ja chyba nie pójdę — powiedziała obojętnie.
— Dlaczego? — zapytał mąż zdziwiony.
— Mamo, chodźmy koniecznie — nalegał Pawełek.
Matka nie chciała jednak zmienić postanowienia.
Mówiła, że Stefcia niedomaga i musi przy niej zostać, że ma pilną robotę do wykończenia.
Wprawdzie w godzinę później Pawełek, wychodząc z domu, spotkał matkę, stojącą przed afiszem i wpatrzoną weń badawczo, mimo to do wieczora matka postanowienia nie zmieniła i została w domu.
Dlatego do cyrku poszedł tylko stolarz z dwojgiem dzieci, Pawełkiem i Piotrusiem.
Pawełek jako starszy objaśniał bratu wszystko z wyrazem wyższości.
Obaj zresztą byli jednakowo zachwyceni i oczarowani.
Tresowane konie wydały im się najmądrzejszemi stworzeniami na świecie. Stolarz podzielał również zachwyt dzieci.
— Takie to mądre jak ludzie — mówił, gdy na dany przez dyrektora znak, okrzyk, klaśnięcie biczem konie wykonywały najrozmaitsze sztuki, gdy zrywały się, przyklękały, przebijały łbami papierowe obręcze.
Niemniejszy zachwyt wywołały także sztuki żonglera.
Gdy z głębi lśniącego cylindra wyjmował żongler nieznużenie małe żółte kurczątka, jedwabne wstęgi, głośno dzwoniący budzik i wiele innych przedmiotów, wówczas zebrana publiczność wybuchała niepowstrzymanym, głośnym śmiechem, który nie milkł przez długą chwilę.
Śmiechy wzmogły się jeszcze, gdy żongler zbliżył się do pierwszego rzędu widzów i lekkiem muśnięciem ręki wydobywał z czupryn, siedzących niespokojnie chłopców, całe garście złotych monet.
Ów śmiech wesoły i głośny zamienił się po chwili w okrzyki zachwytu i wzruszenia.
Mała Dolly, „najzręczniejsza na świecie woltyżerka”, podobała się każdemu.
Jej wyjątkowo ładna twarzyczka, zgrabna, drobna postać budziły w widzach uczucie mimowolnego rozczulenia.
To dziecko, tak ładne, tak zręczne i tak małe, wykonywało swe trudne sztuki z wdziękiem i lekkością.
— Dyrektor jest jej ojcem — informował Pawełek.
— Zdaje ci się pewnie.
— Sam słyszałem, jak zawołał na nią „Dorotko“, a ona odpowiedziała: „idę tatusiu“.
Wzruszenie i podziw, jakie wywołała mała Dolly, ustąpiły wkrótce miejsca okrzykom wesołości.
Występowali dwaj klowni i ich umączone twarze, maski głupiego śmiechu, wzajemne płatanie sobie figli wywoływały ogólną wesołość.
Piotrusiowi podobały się najbardziej czerwone kółka na twarzach klownów i pytał z zainteresowaniem, czy to zawsze klowni muszą takie właśnie kółka sobie na twarzach rysować.
— E, nie — uspokoił go ojciec, — mogą sobie, co chcą wyrysować, byleby tylko wyglądali pociesznie.
— Ale walą się mocno! — dodał po chwili z uznaniem.
— A jak świetnie kozły fikają — szepnął z podziwem Pawełek.
Jego zachwyt jednak wzmógł się naprawdę, gdy po chwili orkiestra zagrała przejmującą, budzącą lęk melodję.
Na arenie ukazali się dwaj akrobaci. Ubrani byli w czarne, obcisłe trykoty.
— Nazywają się „rycerze śmierci” — przeczytał w programie Pawełek.
Akrobaci ukłonili się publiczności, potem zwinnie przedostali się po linach ku wiszącym w górze trapezom. Rozhuśtali je niedbałym ruchem i rozpoczęli swoje trudne, karkołomne popisy.
Raz! — i jeden z akrobatów zeskakiwał ze swego trapezu.
Dwa! — zawisał na chwilę w próżni.
Trzy! — zdołał już pochwycić wyciągnięte ręce towarzysza i wraz z nim kołysał się ponad areną, spadnięcie na którą groziło mu niechybną śmiercią.
Zabrzmiały groźne dźwięki bębna, potem orkiestra umilkła nagle.
I śród absolutnej ciszy akrobata wykonał swój szalony skok — salto-mortale i już po chwili uśmiechnięty, zwycięski kłaniał się w triumfującym ukłonie.
Pawełek przymknął oczy. Zdawało mu się, że zna tego kłaniającego si akrobatę, zdawało mu się, że jut kiedyś widział taki skok, słyszał pełne grozy uderzenia bębna. Już kiedyś przeżył taką chwilę oczekiwania, trwogi tak wielkiej, że obawiał się, aby zupełnej ciszy nie zmąciło bicie jego serca. Już kiedyś przeżył chwilę radości, gdy linoskoczek uśmiechnięty i wspaniały kłaniał się publiczności.
Doznawał wrażenia, że już był w takim cyrku, że już widział to wszystko, że zna i pamięta tresurę koni, popisy woltyżerki, sztuki żonglera i uśmiechy klownów.
Lecz nadewszystko znajomym wydawał mu się linoskoczek.
— Paweł, śpisz, czy co? — potrząsnął go ojczym za ramię.
Pawełek otworzył oczy. Spojrzał na kłaniających się wciąż, w podzięce za niemilknące oklaski, akrobatów.
Nie, nie znał ich przecież. Nigdy nie widział tych twarzy, zmęczenia których nie mógł rozeznać pod warstwą białej szminki.
Nie znał ani jednego, ani drugiego linoskoczka.
A jednak, patrząc na nich, doznawał takiego uczucia, jakby to wszystko już widział, jakgdyby to wszystko działo się nie po raz pierwszy.
Gdy wreszcie umilkły oklaski, nastąpiła przerwa. Wszyscy poszli oglądać konie.
Piotruś i jego ojciec podawali koniom z uciechą kawałki cukru, Pawełek zaś przechadzał się jak we śnie. Podchodził wprawdzie do koni, klepał je, karmił, lecz czynił to bezmyślnie. Zajęty był wciąż jedną myślą:
— Kiedy ja już to wszystko widziałem? Jak to było? Czy to możliwe?
Słuchał rozmowy ojczyma z sąsiadem.
— Że też taki człowiek się nie boi. Życie tak ryzykuje od jednego razu. Przecież jak zleci, to ani chybi śmierć gotowa!
— Oni są nauczeni.
— Nauczeni jak nauczeni, ale zawsze strach patrzeć, gdy lecą przez powietrze. Omyli się, o sekundę za późno odskoczy i już skończona cała zabawa.
— Pewnie, pewnie, nie łatwy to chleb.
— Aż mi się serce zatrzymało, gdy skoczył.
— Ja wiedziałem, że skoczy dobrze — odezwał się Pawełek.
— Wiedziałeś, nie bałeś się?
— Przez moment strasznie się bałem — przyznał chłopiec — wtedy, jak to muzyka grać przestała, ale potem to już wiedziałem, zanim jeszcze skoczył, że mu się uda napewno.
Po chwili dodał:
— Jabym też tak chciał skakać.
Ojczym spojrzał na niego z niekłamanym podziwem.
— Bój się Boga, chciałbyś, nie zemdliłoby cię z takiej wysokości?
— A nie, nauczyłbym się pięknie.
— Ot, głupstwa chłopak wygaduje — mruknął sąsiad; — skakać mu się nagle zachciało.
Lecz stolarz ujął się za swoim ulubieńcem.
— To prawda, że zręczny jest nad podziw. Prześlizgnie się wszędzie jak kot, skoczy tak wysoko, że nie wiem.
— To jeszcze niedosyć, aby zostać cyrkowcem. Tacy się od maleńkości uczą, ciała sobie wyłamują.
— Pawełek to taki giętki, zupełnie jakby kości nie miał.
— Tacy w cyrku od dzieciństwa sztuki robią, niejeden z ojca i z dziada już tem rzemiosłem się zajmuje.
— Prawda, prawda — przytwierdził skwapliwie stolarz, — to też Pawełek będzie nie cyrkowcem, a dobrym stolarzem. Prawda, Pawełek?
Chłopiec nie odpowiedział.
Mimo to stolarz chwalił go w dalszym ciągu.
— Taki pojętny jest do stolarki, że nie wiem. Dobry będzie z niego majster.
Słysząc te pochwały, Pawełek uśmiechnął się; nie przestawał jednak myśleć ani na chwilę o cyrku.
Stolarka! Jakże mu się wydawało to wszystko nudne i niegodne nawet myślenia. Heblowanie, spędzanie długich godzin w warsztacie ojczyma! Nie było jednak czasu na dalsze rozmyślania, gdyż przerwa dobiegała końca i trzeba było wracać na swoje miejsca.
Wszystkie dzieci, będące tego dnia w cyrku, patrzyły z zachwytem, klaskały w dłonie, podziwiały przedstawienie.
Lecz Pawełek jeden doznawał uczucia, że on właściwie należy do cyrku, że odnalazł coś, o czem dawno marzył, że jego miejsce jest tam, pomiędzy występującymi, a nie tu, pomiędzy przyglądającymi się.
Zajmowały go już nietylko popisy, a sama atmosfera cyrku, nieznany, nowy, ciekawy nastrój.
Słuchał dźwięków muzyki i wydawało mu się, że taką właśnie muzykę pamiętał. Wydawało mu się, że na tę właśnie chwilę czekał tak długo, tej zmiany wyglądał. Oto był ów daleki, nieznany świat, o którym marzył, za którym tęsknił.
I gdy przedstawienie się skończyło, Pawełek wbrew zwyczajowi milczał, nie wyrażając swego zachwytu głośno, pozwalając mówić Piotrusiowi i ojczymowi.
Ci zaś rozmawiali ze sobą bez przerwy. Piotruś zachwycał się, niezdarnie swą dziecięcą mową usiłując wyrazić doznane wrażenia.
Ojczym odpowiadał mu, nieco zdziwiony milczeniem starszego chłopca.
— Nie podobało ci się? — zapytał w pewnej chwili.
Pawełek spojrzał na niego ze zdumieniem.
— To wszystko było cudowne — szepnął.
Potem znowu milczał. Rozglądał się wokoło. Była już późna godzina i zwykle mieszkańcy miasteczka spali o tej porze głębokim snem.
Teraz wracali wszyscy rozbawieni, roześmiani, nie myśląc wcale o śnie i spoczynku
Zupełnie, jakgdyby inni ludzie — pomyślał chłopiec.
Znowu wyobraził sobie, że od chwili przyjazdu cyrku zmieniło się wszystko. Jaskrawe afisze zmieniły ludzi, zmusiły powolnych mieszkańców miasteczka do wzięcia udziału w zabawie, do wesela i śmiechu o późnej godzinie nocy.
— Mama już pewnie śpi — powiedział ojczym.
Lecz matka nie spała. I gdy przyszli, zaczęli jej opowiadać wszystko od początku. Wydawać się mogło, że czekała na nich, aby usłyszeć, jak się bawili.
Opowiadał więc ojczym o tresowanych koniach, które mu się najbardziej podobały, opowiadał Piotruś o zabawnych klownach, razem wspominali małą woltyżerkę Dolly.
— A ty, Pawełku, dlaczego nic nie mówisz? — zdziwił się stolarz.
Matka również spojrzała na Pawełka badawczo.
— Co to, niezdrów jesteś?
— Nie — odpowiedział Pawełek powoli. — Zdrów jestem. Tylko spać mi się chce.
Wcale mu się zresztą spać nie chciało i sam nie wiedział, dlaczego tak powiedział. Nie wiedział również, dlaczego nic nie mówił. Wydawało mu się, że nie ma czasu na rozmowy, że musi się nad czemś dobrze zastanowić.
— Jemu to się najbardziej podobały sztuki na trapezie — oznajmił stolarz.
Matka patrzyła na chłopca, jakgdyby oczekując, że powie coś, że będzie się głośno zachwycał, lecz Pawełek wciąż milczał.
— Chodźcie spać — powiedziała wreszcie matka. — Piotruś to już zasypia na stojąco.
Piotruś jednak zaoponował. Miał jeszcze tyle ciekawych rzeczy do powiedzenia. Nie mógł w żaden sposób zapomnieć o czerwonych kółeczkach narysowanych na czole i na nosie klowna i powtarzał wciąż jedno zdanie:
— Tacy byli ucieszni, mamo, tacy byli ucieszni,
Z wielkim trudem udało go się namówić, aby się rozebrał i położył.
Zasnął zresztą natychmiast, z chwilą gdy głowa jego dotknęła poduszki, nie zdążywszy dokończyć zdania, które zaczął przed chwilą i tylko przez sen mamrocząc niewyraźnie:
— Ucieszni, bardzo ucieszni!
Natomiast Pawełek nie mógł zasnąć długą jeszcze chwilę. Przekręcał się na łóżku i wciąż zastanawiał się nad jednem:
Widziałem chyba taki cyrk, byłem już w nim. Kiedy to było?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Dromlewiczowa.