Pałac i rudera/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Pałac i rudera
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom IX
Opowiadania wieczorne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały utwór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IX

W KTÓRYM PAN ZENON WYZWAŁ NA POJEDYNEK REJENTA,
A PAN MARSZAŁEK FAJTASZKO TWARDO ZASNĄŁ.

W Łazienkach przyjaciele nasi przepędzili czas bardzo wesoło. Obiegli lub objechali wszystkie główne aleje, nakarmili łabędzie piernikami, po drodze kupili bukiet z róż i wreszcie koło ósmej powrócili do amerykana.
Przy wsiadaniu Wandzia wyjęła z bukietu trzy najpiękniejsze róże i jedną z nich przypięła do tużurka dziadkowi, drugą Wolskiemu, a trzecią do stanika sobie. Poczem udekorowany Piołunowicz zaczął wdrapywać się na kozieł.
— To moje miejsce, panie Klemensie! — odezwał się Gustaw.
— O, twoje!... Chciałbyś zawsze powozić... Niech-no i ja raz pokażę, co umiem...
Gdy młodzi usiedli, powozik ruszył. Po upływie jednak kilkunastu sekund jazdy furman odezwał się:
— Trzeba na prawo, jaśnie panie!...
— Aha! na prawo — odparł dziadek i skręcił konie tak, że o mało nie wpadły na barjerę... po lewej stronie.
— Cóżto za lejce! — oburzył się Piołunowicz, poczem oddał je furmanowi, sam zaś poprzestał na utrzymywaniu bata w kierunku pionowym.
Odtąd podróżnym nie groziło niebezpieczeństwo, i bez wypadku zajechali do mieszkania, gdzie w oknach już się świeciło.
— Goście są! — zawołał pan Klemens, zeskakując z kozła.
Gdy weszli na górę, spotkali się oko w oko z posępnym panem Antonim, który wychodził z kuchni.
— Drogi prezesie! — wykrzyknął znakomity pesymista — sądzę, iż nie obrazisz się o to, że kazałem sobie zamiast polędwicy upiec parę kurcząt. Jestem trochę niezdrów.
— Ależ rozkazuj, jak u siebie, kochany panie Antoni! — odpowiedział gospodarz.
— Z czem mają być kurczęta, proszę łaski pana? — spytała kucharka.
— Z... mizerją!... A mizerja ze śmietaną. Krowiarz mieszka niedaleko, i jestem pewny, że śmietanę ma!...
Około dziewiątej salon Piołunowicza zapełnił się. Dzięki wytrwałej i rozumnej agitacji pana Damazego, gości zebrało się więcej, niż kiedykolwiek. Obok kapitalistów, rejentów, sędziów i ludzi nieokreślonej pozycji, widziano tu wolno praktykujących lekarzy, inżynierów i literatów.
Pan Klemens witał wszystkich najserdeczniejszemi pocałunkami, chociaż był pewnym, że większości tych panów nie zna nawet z nazwiska.
Niebawem rozpoczęło się posiedzenie; postawiono dzwonek na stole i wśród przejmującej ciszy zabrał głos pan Damazy:
— Panowie! Dzięki szlachetnej, starodawnej i bezinteresownej gościnności szanownego, a obecnego tu pana Klemensa Piołunowicza, zebrania nasze z każdym dniem rozwijają się i, że tak powiem, dojrzewają, zarówno pod jakościowym, jako też ilościowym względem...
W tem miejscu sędzia, który uważał za najświętszy obowiązek część oratorskich triumfów pana Damazego przyjmować na swoje barki, rozejrzał się dokoła z miną osoby, posiadającej klucz do nakręcania wszelkiego rodzaju pozytywek.
— Panowie! — zaczął znowu Damazy — skoro powiedziałem, że sesje nasze rozwijają się jakościowo, miałem na myśli to, że zakres przedmiotów, o których dyskutujemy, powiększył się znakomicie. Lecz, panowie! jeżeli mówiłem o ilościowym rozwoju, wówczas możecie być pewni, że myślałem o tym nowym zastępie szanownych współpracowników, którzy dziś towarzystwo nasze obecnością swoją zaszczycili...
Końcówkę tę zagłuszył szmer nóg, który miał oznaczać, że nowy zastęp współpracowników akceptuje niezasłużoną pochwałę, a zarazem, że zastęp dawniejszy wita ich serdecznie i przyjmuje do swego grona.
— Panowie! — ciągnął dalej niepospolity mówca. — Nie widzę potrzeby streszczać tego, cośmy zrobili dotychczas...
Damazy urwał nagle, dostrzegłszy, że po tych słowach pan sędzia, stały jego adorator, gwałtownie unosi się z krzesełka. Sędzia zaś podniósł się, ponieważ był pewnym, że rejent, usłyszawszy wyrazy: „cośmy zrobili dotychczas...“ zechce publicznie nazwać pana Damazego „bezczelnym kłamcą.“ Szczęściem, rejent milczał, pan sędzia zatem usiadł.
— Co się stało, kochany sędzio? — spytał podniesionym głosem wielki mówca.
— Rżnij pan dalej! odparł zainterpelowany, przyjaźnie kiwając ręką.
— Ależ, panie!... ja nie lubię, ażeby mi przeszkadzano.
— No, co tam, panie Damazy... wszystko głupstwo! — odpowiedział sędzia, pragnąc z całego serca usłyszeć dalszy ciąg mowy.
W Damazym krew zakipiała.
— Panowie! — zawołał — pozwólcie mi, abym szanownemu sędziemu zwrócił to, że nie powiem, grubjańskie słowo, które on wystosował do mnie.
Dobre pół godziny upłynęło, zanim przerażony sędzia zdołał wyperswadować popędliwemu mówcy, że jest jego najzapamiętalszym wielbicielem, a oprócz tego człowiekiem niesłychanie delikatnym, i że tylko obawa nietaktowności ze strony rejenta wywołała opłakane i szkodliwe dla ogółu nieporozumienie.
Wspaniałomyślny Damazy dał się przekonać, lecz mowy swojej nie dokończył. Z tego powodu obecni musieli bez uroczystości przystąpić do wyboru prezesa, którym powtórnie mianowany został pan Piołunowicz.
Dla nadania dyskusjom jeszcze sprężystszego kierunku, wybrany został na wiceprezesa Damazy, a Wolski na sekretarza. Sprowadzono papier i pióra, i rozprawy zaczęły się powtórnie.
— Panowie! — odezwał się znowu Damazy — proponuję, abyśmy szanownego prezesa wezwali o złożenie raportu w kwestji pewnej machiny, zbudowanej przez niejakiego Hoffa.
— Jedno słówko! — przerwał pan Piotr. — Przypominam, że razem z prezesem oglądał ową machinę pan Antoni, a oprócz tego przedstawiam wniosek, aby spisywano protokóły z naszych posiedzeń.
Wniosek przyjęto jednomyślnie i przystąpiono do wysłuchania delegatów.
Zaczął pan Antoni i w niewielu słowach objaśnił, że oglądana przez niego machina jest niedorzecznością, a jej wynalazca szarlatanem.
Drugi delegat, a zarazem prezes zebrania, pan Piołunowicz, wyznał wprost, że machiny wyrozumieć nie mógł, lecz że mimo to Hoff musi być człowiekiem bardzo ubogim i potrzebującym szybkiej pomocy.
— Dom ich — kończył swoje sprawozdanie poczciwy starzec — wali się, sprzęty są ubogie i stare, w izbach zaduch i wilgoć...
— Panie sekretarzu! — przerwał w tej chwili nowo wprowadzony członek, którego zarekomendowano, jako znawcę muzyki. — Panie sekretarzu! proszę o zapisanie wyrazów: „wilgoć w izbach“.
— Czy szanowny pan ma zamiar zabrać głos w tej materji? — odezwał się pan Damazy.
— Owszem, zabiorę! — odparł bardzo stanowczo znawca muzyki. — Powiadam panom, że musimy coś obmyśleć przeciw wilgoci, coś, ale to coś!... Ja naprzykład mam mieszkanie tak wilgotne, że poprostu opalić go nie mogę, i skutkiem tego ponoszę wielki uszczerbek w zdrowiu, pieniądzach i meblach... Ja i moje córki!
— Czy kto z szanownych tu obecnych nie podjąłby się obrobić, opracować i przedstawić... kwestji wilgotnych mieszkań? — zapytał Damazy.
— Ja mogę! — pochwycił pan Zenon.
— Ach!... — wykrzyknął znowu wiceprezes. — Zapomnieliśmy, że pan Zenon miał nam odczytać swój ciekawy memorjał o pauperyzmie!... Panowie pozwolą...
Ponieważ z ilości wydobytego papieru członkowie towarzystwa odgadli, że studjum ukształconego Zenona nieprędko się skończy, zrobił się przeto ruch w sali.
Jedni ucierali nosy, inni wstawali, aby choć na chwilę wyprostować nogi, inni zajmowali miejsca w sposób najwygodniejszy. Amator muzyki usiadł na szezlongu, sędzia wcisnął się między kwiaty przy oknie, prezes zaś i wiceprezes zajęli kanapę przy stole głównym. Ślepy traf czy też rozumny porządek rzeczy sprawił, że pan Zenon umieścił się vis-à-vis przybitego do ściany pantofelka, co poniekąd mogło stanowić złą wróżbę. Szczęściem, pan Klemens usiadł pod gipsowem popiersiem Seneki, a pan Damazy ujrzał nad swoją głową podobnyż wizerunek Solona!
Symbol wzniosły, który rejentowi dał wiele do myślenia...
— „Memorjał o pauperyzmie“ — zaczął Zenon.
— Proponuję, aby zmienić tytuł na „Pamiętnik o ubóstwie...“ — wtrącił pan Piotr.
— Możeby lepiej „Memorjał o ubóstwie?...“ — dorzucił Damazy.
— Albo krótko: „O ubóstwie...“ — podszepnął ktoś inny.
— Nie wypada! — rzekł rejent. — Tytuł „O ubóstwie“ zanadto przypomina wypracowania szkolne, których zapewne szanowny pan Zenon oddawna już nie pisuje...
Uszczypliwe te słowa żywo przypomniały Zenonowi porażkę, jakiej przed tygodniem doznał od rejenta w sprawie wywodów statystycznych, lecz myśliciel umiał milczeć. To zjednało mu sympatją kilku osób, którym szorstki rejent przy innej okazji także zarzucał niedość gruntowną znajomość elementarnych zasad logiki.
— Zwracam uwagę panów, że mój „Memorjał o pauperyzmie“ czyli, jak żąda szanowny pan Piotr: „Pamiętnik o ubóstwie“, zupełnie został przerobiony — ostrzegł Zenon.
— W takim razie nowi koledzy nasi mogą mieć do pana pretensją i zażądać odczytania obu pamiętników — zauważył znowu pan Piotr.
Opinja ta zrobiła pewne wrażenie na umyśle sumiennego Zenona, który wnet zaczął wydobywać z kieszeni inną, niemniej potężną plikę papierów. Szczęściem, dostrzegł to znawca muzyki i z największym pośpiechem zawiadomił autora, że tak on, jak i jego koledzy nie będą czuli się obrażonymi, nie wysłuchawszy poprzedniego memorjału.
Oświadczenie to jednomyślnie poparli wszyscy słuchacze, poczem pan Zenon zaczął:
„Jakim sposobem zapobiec szerzeniu się pauperyzmu?...“
— Ubóstwa! — wtrącił Piotr.
— Dobrze: ubóstwa... „Oto pytanie, a raczej oto ponura zagadka, nad którą od najdawniejszych czasów zastanawiały się najznakomitsze umysły...“
Przy ostatnich wyrazach głowy słuchaczy pochyliły się, a pan Damazy rzekł:
— Pozwolę sobie powinszować szanownemu panu Zenonowi, który, o ile uważam, dziś właśnie trafił w jądro kwestji!
Tym razem pochylił głowę pan Zenon i czytał dalej:
— „Środki, a raczej lekarstwa, jakie ekonomiści, a raczej lekarze społeczeństw podawali przeciw tej strasznej chorobie ludów...“
— Co za język! co za język! — szepnął Damazy na ucho panu Klemensowi.
— „Otóż lekarstwa te podzielić można na dwie klasy. Pierwsze z nich miały na celu ograniczenie wzrostu ludności ubogiej; drugie zaś podniesienie płodności wspólnej wszystkich istot karmicielki...“
— Ziemi! — zawołał Damazy, który przez czas trwania tej pięknej mowy wybijał takt obydwoma rękami.
— Upraszam pana sekretarza o zapisanie wyrazów: „podniesienia płodności ziemi“ — odezwał się znawca muzyki.
— Czy pan pragnie zabrać głos w tej kwestji?
— Nie. Chcę tylko spytać pana Zenona, czy miedzy środkami, wpływającemi na żyzność ziemi, wymienił dreny.
Pan Zenon ze wstydem wyznał, że mu to na myśl nie przyszło, a jednocześnie obiecał napisać oddzielny memorjał o drenach.
Tymczasem rejent deklamował komuś półgłosem:

Wpłynąłem na su-che-go przestwór oceanu,
Wóz nurza się w zie-lo-ność i jak łódka brodzi...

Szczęściem dwuwiersz ten, ozdobiony tak uszczypliwemi ekiwokami[1], nie doszedł do świadomości znakomitego Zenona, który znowu czytać zaczął i czytał całą godzinę bez przerwy.
Świetny był styl owego memorjału, w którym rozentuzjazmowany mówca zaklinał obecnych, aby jednej piędzi ziemi nie pozwalali leżeć odłogiem. Wspomniał o okropnych skutkach tępienia lasów, o wyczerpywaniu się kopalni węgla; przepowiadał rychły upadek Anglji i stanowczą zagładę z powierzchni ziemi słoni, żubrów i wielorybów, „których (słowa mówcy) tylko wypchane i w nielicznych gabinetach pomieszczone skóry świadczyć będą przed wnukami naszymi o zaślepieniu dziadów i na popioły ich ściągną zasłużone przekleństwo!“
W drugiej części memorjału, gdzie była mowa o środkach zapobieżenia liczebnemu wzrostowi klasy ubogich, pan Zenon uronił następujący wykrzyknik:
— „Czy zatem sądzicie, panowie, że przeludnieniu w tej klasie zapobiegną epidemje? Mylicie się! Sądzicie, że wojna? Mylicie się! Może kolonizacja? Jesteście w błędzie! Może utrudnienie w zawieraniu małżeństw?... Łudzicie się!...
„Przebiegliśmy wszystkie ze znanych dotąd środków przeciw wzrostowi klasy ubogiej, i... opuściliśmy ręce... a z ust mimowoli wydarł się okrzyk: Ruina!... świat czeka ruina!...
„Lecz uspokójcie się. Ta natura, pod której ożywczem tchnieniem rozwinął się wspaniały kwiat cywilizacji, nie dozwoli mu zwiędnąć; ukazuje bowiem myślicielowi, jako środek zaradczy, cudowne społeczeństwa pszczół i mrówek...
„Panowie! tłomaczę się jaśniej: między pszczołami i mrówkami proletarjat jest niezdolnym do zawierania małżeństw... Oto nasz wzór, oto lekarstwo...“
— Nierozsądne, nieuczciwe i nieprzyzwoite! — wykrzyknął nagle rejent, trzęsąc się z gniewu. — To, co pan proponujesz — dodał — kwalifikuje się do rozbioru w sądzie kryminalnym, ale nigdy w towarzystwie filantropijnem, do którego mam zaszczyt należeć!
Powstał straszliwy zamęt. Całe zebranie rozpadło się na dwie grupy: progresistów i konserwatystów, z których pierwsi uważali pana Zenona za apostoła nowej i głębokiej idei, drudzy zaś traktowali go jak najniebezpieczniejszego pozytywistę.
Dopiero głos dzwonka uciszył wzburzone namiętności. Partje znikły, najgłośniejsi krzykacze pochowali się w kąty, zebranie zaś przyjęło następujące uchwały:
1. Rejent uroczyście przywołany zostaje do porządku.
2. Towarzystwo ma honor prosić pana Zenona, aby swój godny najgłębszej rozwagi memorjał zmodyfikował powtórnie, a zarazem żeby przygotował dwa inne memorjały: jeden w kwestji drenów, drugi zaś w kwestji wilgotnych mieszkań.
Wysłuchawszy tej decyzji, pan Zenon z miną bardzo poważną odsunął się nabok w towarzystwie jakiejś pulchnej osoby, Wolski zaś poprosił o głos i rzekł:
— Panie Damazy! czy nie moglibyśmy zapytać pana, jaki był pierwotny cel naszych zebrań?
Tym razem znakomity mówca siedział cicho jak ryba. Wkońcu jednak, poszperawszy we mgle wspomnień, odparł:
— O ile pamiętam, myśleliśmy od początku o jednem tylko, to jest o podaniu ręki ubogim...
— Bardzo dobrze! — rzekł Wolski. — A teraz ośmielę się zapytać, czy panowie gotowi bylibyście pośpieszyć im z materjalną pomocą?
— Rozumie się!
— Otóż, łaskawi panowie, zrobię wam nową propozycją. Jedną z najstraszliwszych plag, trapiących klasy uboższe, jest brak kredytu i lichwa; zapytuję więc panów, czy dla złagodzenia jej nie moglibyśmy tymczasem założyć jakiejś skromnej kasy pożyczkowej?
— Pyszna myśl! — zawołał Damazy.
— Kochany Guciu! — wykrzyknął pan Klemens, rzucając się malarzowi na szyję.
Reszta obecnych z niemniejszym entuzjazmem przyjęła projekt, i wnet zaczęto obrachowywać przypuszczalne fundusze.
— Panowie! — odezwał się rejent (nie wiedzący, jaka burza wisiała mu nad głową). — Radzę nie śpieszyć się z podawaniem cyfr, lecz zastanowić się chłodno i podać stanowcze. W tym celu zaproponuję nawet, abyście byli łaskawi zebrać się pojutrze, naprzykład...
— Do mnie, panowie! — przerwał Piołunowicz, błagalnie składając ręce.
— Do prezesa!... zgoda! zgoda! — odezwały się liczne głosy.
Towarzystwo ożywiło się. Jedni winszowali Wolskiemu pomysłu, inni zastanawiali się nad trudnościami utworzenia kasy pożyczkowej, a tymczasem pan Damazy, wziąwszy Piołunowicza pod rękę, pociągnął go do kąta.
— Co się stało? — zapytał przerażony dziadek.
— Zenon chce wyzwać na pojedynek rejenta...
— Zwarjował, czy co?...
— Traktuj pan tę sprawę chłodno i poważnie — upominał go Damazy. — Sekundantów już naznaczył, doktora zamówił...
— A cóż rejent na to?
— Rejent jeszcze nic nie wie, ale obawiam się nieszczęścia, bo to człowiek popędliwy i stanowczy.
Zkolei Gustaw zbliżył się do Piołunowicza.
— Jakże będzie z Hoffem? — rzekł — bo z nim trzebaby już skończyć.
— Nie mogę myśleć w tej chwili o nim... — przerwał wzruszony staruszek. — Zenon wyzywa na pojedynek rejenta...
— Więc możebyśmy, nie przedstawiając już sprawy towarzystwu, sami do niego jutro poszli? — spytał Gustaw.
— Owszem, owszem!... My dwaj, tak będzie najlepiej, ale...
— Drogi prezesie! — przerwał mu w tej chwili rejent. — Ten świszczypałka Zenon wyzwał mnie na pojedynek, proszę więc was z panem Damazym na świadków. Jutro o jedynastej czekam!...
I nim pan Klemens zdążył mu odpowiedzieć, rejent ścisnął go za rękę i wyszedł, nie pożegnawszy się z towarzystwem.
— Proszę panów na kolacją! — rzekł w tej chwili Janek, otwierając drzwi do stołowego pokoju.
Goście wyszli tłumem. W salonie pozostał tylko Wolski, Piołunowicz i... jakiś nieznajomy gospodarzowi jegomość na fotelu, w postawie bardzo zaniedbanej.
— Kto to jest? — spytał pan Klemens Gustawa.
— Nie wiem!... Musi być ktoś nowy.
— Panie Damazy! panie sędzio!... kto to jest? — pytał znowu zakłopotany gospodarz.
Lecz i ci nie wiedzieli.
Chwycono się ostatecznego środka i wywołano do sali prawie wszystkich gości, ale nikt siedzącego mężczyzny nie znał. Wkońcu dopiero przypomniano sobie, że pan ten przyszedł z rejentem.
— Nieszczęście! co ja tu pocznę? — biadał pan Klemens, nie mogący wyperswadować sobie, aby któryś z jego choćby najnowszych przyjaciół nie siadł do wspólnej kolacji.
Tymczasem siła wypadków przyszła mu na pomoc. Zebrani bowiem otoczyli nieznajomego półkolem, i dotąd tupali nogami i chrząkali, aż się obudził.
— Aaa! Czy już jest kolacja? — spytał, powstając na równe nogi nieznajomy.
— Jestem Piołunowicz! — zarekomendował się gospodarz.
— Aaa!... bardzo mi przyjemnie. Jakże tu parno u pana!... Aaa!... Więc możemy iść na kolacją.
I poszedł pierwszy, a inni za nim, śmiejąc się do rozpuku i wzajemnie wypytując o nazwisko nowego członka towarzystwa.
O nazwisku tem dowiedziano się dopiero po kolacji, wtedy mianowicie, gdy gospodarz, z pełnym kieliszkiem zwróciwszy się do gościa, rzekł:
— Panie! pragnąłbym wypić za twoje zdrowie, ale na honor, nie wiem, z kim mam przyjemność... bo rejent wyszedł...
— Jestem Fajtaszko, były marszałek szlachty powiatu...
— Niech żyje! — odpowiedziano chórem.
I tak skończyło się drobne nieporozumienie ku uciesze wszystkich.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Ekiwoka — gra słów, kalambur.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.