Pacholę zwierzynieckie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Tarnowski
Tytuł Pacholę zwierzynieckie
Pochodzenie Poezye Studenta Tom III
Wydawca F. A. Brockhaus
Data wyd. 1865
Miejsce wyd. Lipsk
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PACHOLĘ ZWIERZYNIECKIE.

POWIASTKA Z PODAŃ KRAKOWSKIEGO LUDU.


                             Wrócą się szkody, lecz łzy, kto powróci?
                                            SŁOWA JADWIGI.


                             Wiesz, kto mnie pojął?
                             – – – – – – –
                             Pies pod oknami. – –
                                             GWIDO.

ŚPIEWAKOWI GWIDONA


TEN KWIAT NADWIŚLAŃSKI


RZUCAM POD NOGI.


PACHOLĘ ZWIERZYNIECKIE.
WSTĘP


I.

Na łono twoje o matko miłości
Kładę me blade i spiorunowane
Czoło, zszarpane lemieszem młodości
Szalone — smutne — i sponiewierane...
Po piekieł drogach z tem, co było święte
I serce moje jak lampę płonącą
Jak gwiazdę z gromów światło czerpającą
Choć pękające — przeto nie pęknięte!

Krzyki boleści samotnego ducha
Jak krzyki arfy w głos Prometeusza
To są sokoły, które moja dusza
Szle tobie matko!... szle — a choć ich tyle
Ni jeden nie ma anioła — lub druha,
Co by z nim jedną w akord przeplótł chwilę
Jak dwa pioruny w warkocz uplecione
Akordem w zygzak w błękitach rzucone!...
Patrz na mnie matko mojego narodu.
Oto z rozdartą duszą jak bez żagli
Okręt, ja lecę szałem dzikiego porodu
A szał ten strasznie w nieśmiertelność nagli!

Idę sam — sam do końca — bez końca
Wszak nic nie miałem o matko! Prócz Ciebie
A nawet w krwawo spłakaną twarz słońca
Patrzyłem — niemo wzrok tocząc po niebie! …

Dziś zanim pęknie wezbrane już łono,
Nim się potoczą pieśni tych potoki
Jak krew od serca silą uorloną
W zlecą ku górom w Libanu obłoki —
Ty spojrzyj na mnie, bom jest nad otchłanią
Bom jest rozpaczą i przekleństwem żarty
Bom syt trucizny i żądeł co ranią
Z ust całowanych... bo męczeństwa karty
W piekielny ogień rzucę — i szatanom
Poświęcę — parsknę w śmiech taki, jakiego
Piekła nie znały — i spadłym Tytanom
Powiem, że kłamstwem cnota — w obec złego!...
Bo duszę moją rozedrę na szmaty
I nią otulę miłość — nieśmiertelną
Nim padnę duchem w znicestwienia światy,
Co grzmią przekleństwa muzyką piekielną...
O!... czy ty słyszysz co we mnie szaleje?
Czy czujesz — matko co gra w mojej duszy?
Jak piorunowy akkord co się śmieje
Z Bogów i z ludzi — ryk dział — dzwonów zgłuszy…
Aż wśród miłości grzebie swe nadzieje?...
O!... czy ty jasna przed którą płakałem
Jakiem łabędzia i lwa rykiem wściekłym
Widzisz tę gwiazdę nad mym ideałem
Co samsonowa jest — duchem nie ciałem?
Dziś mej rozpaczy rozkiełznanym szałem
Wołam do Ciebie patrz! I chodź tu do mnie
Bo w Dejaniry szatę myśl oblekłem
Bom jest jak orzeł — gdy wąż oblekł skrzydła! …
Jam zrodzon ptakiem! nie dla mnie wędzidła!
Ha! matko zaświeć mi gwiazdką Majową
Lub cichą lampą żywą choć grobową —
Bo przez podziemia idziem w kraj zbawienia

Świecąc po drodze twarzą marmurową...
Lub łzą co spada w pożary zwątpienia,
I Boga w światach tworzy znicestwienia!...
Jam ich nie przeklnął!. lecz tylko dlatego
Że są niegodni naszego przekleństwa!
Matko! weź ducha — o! ducha orlego
I nieśmiertelność zniszcz mego istnienia
Myśl jak wodospad po wiekach męczeństwa,
Zalecieć może w otchłanie zwątpienia
Gdy z pian nie tryśnie tęczą odkupienia!..
Bo wszędzie nicość samolubna — smutna
Bo wszystkie wielkie serca jako lutnie
Pęknięte wiszą na grobach — i smutnie
Jęczą — a przyszłość w groby tak rozrzutna
Jęki ich bierze wiekom na pożarcie
I skarg ich żalem śmieje się szalona.
Ha! ha! witajcie węże Laokoona
Wam to najpierwsze piersi mej rozdarcie!
Ale i dla mnie jest tam gwiazda czysta
Co mnie w ciemnościach prowadzi ognista —
Kiedy już klęcząc na rozpaczy progu
Pieśń zanuciłem tęsknoty bez końca,
Pieśń co szaleje miłością ku Bogu
Choć ją zwątpienie szarpie i roztrąca,
Wiąże swe strony promieniami słońca...
Tak rozczochrana wichrami kaskada
Co bole szczytów otchłaniom spowiada...

O ty! co w śnieżnym niesiony obłoku
Wśród burz z wieczystym na czole pokojem
W tryumfie ciszy acz z piorunem w oku
Nie groźny mocą — u wszechświatów stoku
Coś wieczność stworzył... arfy duchów strojem
O mistrzu mistrzów! ojcze gwiazd i pieśni,
Tyś ptasząt uczył szczebiotów poranka
I kłosy z cichym czoła zginać szumem
I lasy — wieków dzikim gwarzyć tłumem,
O jakim głowa ludzkich mędrców nie śni..

Ziemia Cię czuje sercem... jak kochanka —
Co białem czołem do stóp twej światłości
Przypadnie cicha — jak lilia złamana
Pełna natchnieniem i rosą miłości
Wołając tylko: Hozanna! Hozanna!
O ty! coś powiał po nad Polską ziemią
W chmurach męczeństwa i na senne głowy
Cisnął swe ciernie co się bardzo plemią.
A w ręce cisnął arfy znak godowy
Bijąc w jej strony płomieni mieczami
I w duchy sypiąc zapału iskrami...
O! bądź pochwalon! boś rzewny jak zorze
Co łzą poranną ponad ziemią płacze
O bądź pochwalon — bo jak bez dna morze
Miłość twa wielka — nad ziemi rozpacze!..
O bądź pochwalon — chwiejące się trzciny
Śpiewają tobie — i niebios skowronki —
I niemą wonią polne lilie — dzwonki,
I dęby pustyń — i bluszcze ruiny...
A wśród tych głosów głos duszy człowieka
Co w ich harmonii akkord się przeżala,
Pęka u stóp twych — jak u brzegu fala
Miłością blizka ci — dumą daleka!..
Duchu piękności bez śmierci i końca
Jasnej — w tęczowe przyodzianej szaty
Dusza dziecięcia jaśniejsza od słońca —
Gdy tobie wiarą śpiewa — i w bławaty
Z ugoru Polskiej krwią zasianej ziemi
Strojniejsza iście nad ich szmat szkarłaty
Bo Ciebie czuje o każdej godzinie
W zmierzchu wieczora i o wschodzie słońca
I w smutku serca i w dźwięku co płynie
Z dzwonów wieczornych — a polotem wiary
U gwiazd się twoich gdzieś ginąc roztrąca —
Biały duch wzlata nad otchłani jary
Płynie jak łabędź z pieśniami anioła
Do Ciebie Ojcze!. i z twojem imieniem
Potęgę z ziemi potęgi wywoła!...

Aż kiedy skona w zmartwychwstań błękicie
Tu kilka dźwięków i kilka promieni
Zbłąkanych z płaczem głosów tęsknej ziemi
Jak kilka piórek co niebiosów dziecię
Wiodąc stróż anioł upuścił ze skrzydeł,
Na ich bluźnierstwa lub dla ich mamideł...
Lecz ty miłości walko nieskończona
Kamienowana, przez piekła idąca,
Coraz to bardziej — okropniej kuszona
Za to, że wyższa — słoneczna nad słońca
Idziesz i pęta targasz cnoty dłonią
Światłości cudów siejąca pogonią!..
Co w twojej piersi gra ducha strunami
Tego odblaski grzmią burzy stopami
W oczach szkieletów i w uszach upiorów —
Lecz jak dalekie ducha rozhoworów!..

Muzyko! matko wędrującej ziemi —
Aniele stróżu świata! co prostoty
Drogami wiedziesz ją na szczyt Golgoty,
O! ty prorocza kapłanko! twojemi
Ramiony światła — jak słońca ramieniem
Błogosław duszom, co twojem znamieniem
Znaczone idą w walce przez świat cały,
Przez świata bagna — i przez świata skały!..
Gdyby oszalał cały świat w zwątpieniu
A pozostała — jedna twoja struna
Dźwięk jej by dowiódł o Boga istnieniu
I zerwałby się świat — z rozpaczy łona...
Ty co zwiastujesz o szczytach Jehowy
Po nad otchłanią rozpaczy wzniesiona
Jasna jak złoty promień Jego głowy
Lecisz w ciemności — ogniom na nasiona!
Tam idą tłumy z tobą — tam z daleka
A każdy jasny niesiony swym duchem
Twarz ma anielską bolami człowieka
Związan z odwiecznym przeznaczeń łańcuchem —
Tam stoją tłumy u szczytów tej góry —

Jedni na piersiach rozdarli swe szaty
Inni już piersi rozdarli — i szmaty
Serc swych ciskają a jasnemi pióry
Co raz to wyżej lecą nad tłumami,
Co jeszcze ślepe — w współce z ciemnościami.
Ty hymn ofiary nad tęsknych gromadą
Zanuć, o boska, sunąc się nad niemi
I w ciemność nocy błyśnij twarzą bladą,
By przewidzieli — dotąd zaślepieni —
Bo któż zanuci hymnem odkupienia
Jeżeli nie Ty — pieśń — pieśń przebaczenia?..





W KLASZTORNEJ BASZCIE.


Majowa nocy!.. ile masz uroku
Kiedy świat cichem otulisz ramieniem,
Jakby anioły w gwieździstym obłoku
Nakryły ziemię skrzydeł swoich cieniem,
A górze tylko u sklepień błękitu
Bladawą lampą zawisł księżyc złoty —
I cicho sunie, nad Kraków — u szczytu
Lecz się nie cofa — jak czyn cichej cnoty.
Nad Wisłą szumią lipy i topole
W koło klasztoru baszt zwierzynieckiego,
Dalej doliny — w szerokim rozdole
W mgłach otulone pół świata nocnego
W dali gdzieś ginie odgłos słowiczego
Śpiewu w wiklinach.. po rosie przez pole
W tym blasku cichym, zwierzynieckie mury
Stoją jak starzec wieków zadumany
Nad wstęgą Wisły, której nurt wezbrany
Odbił kształt jego wiekami ponury...

Już umilkł jego dzwon z piersią pękniętą,
Co razy siedem jak w siedem boleści
Wezwał do modłów...
Wiatr nocny szeleści
Łzawemi kwiaty i lipą rozpiętą
Jak ramionami matki — konarami —
Nad brzegiem Wisły, gdy liśćmi drżącemi
Modli się w ciszy — modli się za niemi,
Modli się w burzy, modli się za nami —
Za utopionych i za tonącemi...
Lecz z wielkiej baszty nad szum z dali gaju
I nad słowiczych pień drżące pieszczoty —
Słychać głos jakiś muzyki — wśród maju
Nocy uroczej — zajaśniał nów złoty
I przez okienko zwierzynieckiej wieży
Widna stojąca postać pacholęcia:
Twarz ma niewinną — i wiarę dziecięcia
W twarzy śmiejącej, choć w lichej odzieży —
Z tego okienka deszcz muzyki płynie
Po bluszczach baszty, w falach Wisły ginie —
A oczy jego w gwiazdach utonęły
I dwoma łzami dużemi błysnęły...
A w dłoniach jego skrzypeczki drżą rzewne,
Po których smyczkiem duszę swą wylewa,
On jak to ptaszę nieuczone śpiewa
Tony anielskie — i proste — i pewne —
Bo on jak kwiatek wzrósł na Wisły brzegu
I duszy cichą, choć namiętną wonią
Białemi skrzydły natchnienia pogonią
Ku niebu leci w niewstrzymanym biegu —
On z okiem baszty u stóp ma krainę,
Po której Wisła Tatrów myje stopy —
Dokoło pola — i chaty rodzinne
A w górze gwiazdy, niebios ciche stopy —
Księżyc w topoli gałęzie szepczące
Wsunął promienie złote — jak w kochanka —
Włos skroni, rękę, dziewczę kochające
W oczy ostatni raz patrząc — do ranka...

I rzewnie szumi topola — lecz rzewniej
Gra jego skrzypców płynie — coraz śpiewniej...
On okiem rzucił po tym pięknym świecie
Co noc majowa cicho osłoniła,
Mgieł puchy w blaski nowiu otuliła
A w świat ten patrząc tajemnicze dziecię
Błękitnych ocząt w górę wznosi dwoje
I pieśni duszy swej — z wiosną wraz splata
Na świecie wiosna — o! i jego lata
Wiosenne — czyste — jako górskie zdroje
Prądem się suną w pierwsze niepokoje...
Długie mu włosy opadły na szyję
A w piersi słychać jak tam serce bije...
O! w jego duszy tak wiosennie, rzewnie
Jak nocy maju — pieśń cicho, powiewnie
Z szumem ziół, fali, i dzwonów polotem
Modli się stwórcy w blasku nowiu złotym,
Bo to dziecinne serce nic nie miało —
Nic oprócz Boga którego kochało,
Wszystkich strun duszy harmonią wspaniałą!..
Nic oprócz ziemi rodzinnej ugoru
I swej muzyki płaczu porannego,
Którym z tajemnic duszy spowiadało
Się Stwórcy swemu każdego wieczoru —
W swych skrzypiec tonach ducha młodzieńczego
O wiosno życia! jasny archaniele
Kto ciebie nie czuł w swej młodzieńczej duszy
Ten cię nie ujrzy w promienistem ciele
I łez sieroctwa braciom nie osuszy...
Bo kto raz cierpiał tutaj w imię twoje
Modlitwą cierpień — ten ducha ramiony
Pchnie Ciebie ziemio i pójdzie w przeboje
Aż tam! gdzie gwiazd twych odpoczną miliony!
Tak w ciszy nocnej tony z tonów płyną
Jedne po drugich modlitwą natchnienia
Głośne i ciche... powstają i giną
Jak dusze czyszca lecąc w nieb sklepienia
A on pociąga coraz silniej, śpiewniej,

Po strunach swoich, i dziecinne życie,
Wyśpiewał całe już — w tej pieśni rzewnej
Że odtąd stanął już jako mąż dziecię,
Którego serce dużo przebolało
Dużo przeczuło — za wielu cierpiało!..





ŻOŁNIERZ PUSTELNIK.


Wśród chat rolników co na świętem wzgórzu
Po Sikornikach legły rozsypane
U stóp mogiły Kościuszki rozsiane
Między staremi drzewy stała chata
Najbliższa u stóp mogiły — o stróżu!
Stróżu jej stary, cześć twym zmordowanym
Kościom, z Kościuszki kośćmi spracowanym!
W sam czas Pan ciebie otulił w mogile
I po nad tobą czarny krzyżyk stoi —
Byś nie zaoczył jak w goryczy chwile
Ręka pogańska świętokradzko broi...
Około ludu najdroższych pamiątek
Niszcząc ostatni szczątków starych szczątek —
I już młodości naszej to zostawił
Spełnisz aż do dna ten kielich goryczy.
Milcz lutnio!.. On się w naszych ranach krwawił,
O milcz — on cały różaniec mąk zliczy,
On pokolenie z krwi posiewu w roli
Piastował — wzrosłe tylko tem co boli...
Oj tam nad Wisłą zielenieją skronie
Mogiły w topol otoczonej wianku,
Co jak kochanka przy swoim kochanku
Stoją — jak pary zaklęte w mazurze —
I milczą — w szmerze łezka rosy płynie,
Cichy hymn szepcze chwałą Wisły łoże —
O ty pomniku narodowej chwaty

Coś wstał w najsłabszej boleści godzinie,
Ty czuwaj i świadcz że naród nie zginie.
Mogiło święta... w dzień gdy będą brzmiały
Po kościach naszych zwycięztw polskich pieśni,
Ty się zatrzęsiesz... ale dzień zwycięztwa
Tak wielkim już nie będzie — jak męczeństwa
Dni, w których naród cierpiąc najboleśniej,
Żył jednak stróżem wolności w kajdanach
I światu balsam przechował w swych ranach!..
Gdy bohaterów, zwycięzców — wolności —
Po szubienicach wiatr kołysał kości,
A naród przeto nie zwątpił, choć żmije
Serce mu gryzły —
Dokąd jeden żyje!..

Tuż pod mogiłą stoi mchem porosła
Kapliczka stara świętej Bronisławy,
W cieniu lip starych chata się tam wzniosła
Nizka i sama — u stóp grobu sławy —
Tam był pustelnik do ziemi schylony
Co sypiał w trumnie — i tu dni ostatnie
Chce spędzić jeszcze, patrząc rozrzewniony
Na pomnik wodza! o — i czasy bratnie
Wspomina z cichem, grobowem westchnieniem,
Jak gdyby przyszłość była już — marzeniem!
To jeszcze stary wiarus Kościuszkowski,
Co tu zamieszkał pustelniczą chatkę
U stóp tej góry — pod tych lip cieniem
Jak gdyby wczoraj, w imię Częstochowskiej
Panny — on widzi Maciejowic pola —
Tu łzami starca opłakuje matkę
I codzień kończy mówiąc — bądź twa wola!..
On przyjął do się sieroce pacholę
I dziwny związek między starca duszą
A pacholęciem powstał — on mu w dole
Gród wawelowy wskazywał — pod gruszą
Siedząc, na Wisłę obracając oczy,

Nieraz mu dziejów tu obraz roztoczy
A Kościuszkowskiej postaci świętością.
Kończył — i otarł łzę — z dziecka rzewnością
Wtedy garść ziemi podrzucił chłopczyna
W niebo — i sercem już poczuwał — syna!...
Oto pustelnik schorzały w swej chacie
Sam się w swą trumnę przeczuciem położył,
A przy nim klęczy w samotnej komnacie
Pacholę młode — z głośnym serca płaczem —
On jeszcze oczy gasnące otworzył
I w chwil ostatnich cichym majestacie
Tak jeszcze prawił przerywanym głosem:
O moje dziecię!. poczciwa sieroto,
Już ty się moim nie zasmucaj losem
Patrz włos mój biały jak śnieg — i patrz — oto
Piersi me same otworzyły bliznę —
I czoło moje — zorane zmarszczkami
Ja jeszcze — żywą widziałem Ojczyznę,
A tyś się tylko modlił z jej grobami...
I jam tak płakał... kiedy byłem młody,
Gdy błogosławiąc konał ojciec stary
I dał swą szablę — mówiąc: w imię wiary
Idź — walcz mój synu — pókiś żyw — by wody
Polski krwią naszą sfarbować do syta
Tępiąc co cuchnie czy dziegciem, czy lasem —
Tak jak walczyli my ongi pod Barem
Oh! ojcze Marku!... dzięki ci — z błękitu
Stąpasz!.. i skonał — a ja szablą starą
Zimnej już klingi otarłem me oczy,
A odtąd szedłem światem z ojców wiarą
I wiesz jak Polak krew moskiewską toczy,
Bo nie raz tobie pod temi lipami
Długiemim tutaj gadał wieczorami
Te dzieje nasze — i męki — i bitwy —
Dzieje korony — i te dzieje Litwy —
Aż do skonania ostatniej modlitwy —
Teraz ci dziecię biedne błogosławię —
Byłeś sierotą — a ja póki żyłem

Tak jako mogłem do ran cię tuliłem
Byłeś balsamem mym... lecz cóż zostawię
Ci, krom mych wspomnień i cichej mogiły?
Wszak i ja dawno żyłem z darów braci
Kruki mi pańskie chleba nie nosiły...
Smutno mi chłopcze!... bo w twojej postaci
Rośnie żałoba — lecz masz dosyć siły
Idź w świat i pracuj, zawsze prostą drogą
Idź — nie upadaj — a nieba pomogą!..
Och! lecz piekielnie mi w chwili skonania
I po nad wami noszę brodę siwą
Bo wy nie znali od dni swych zarania
Tej matki Polski źrenicą szczęśliwą.
Gorzko mi konać — bo komuż o skonaniu
Oddam tę szablę? tyś dobre pacholę
Lecz wy dzisiejsi na płaczu padole
Idziecie dziwnie w waszych dniu zaraniu,
Ty krom twych skrzypek nic nie znasz na świecie
Więc ci jej nie dam... nie dam... moje dziecię...
Z nią mnie pochowaj!.. ha! nadali diabli!
Twardo umierać na szerokim świecie
A niemieć nawet komu oddać — szabli!
O! bądź miłościw!.. ziewnął — zagryzł wargi
I biała głowa do trumny opadła
I wyraz dzikiej i ponurej skargi
Twarz marmurową na zawsze osiadła,
Boleść zwątpienia co serce przejadła —
Aby z tej twarzy wyrazem wstał z ziemi
Świadczyć — lecz błagać — za potępionemi!..
W tem dzwon pomknięty z Zwierzynieckiej wieży
Ozwał się w siedem głosów wołających —
Klękają ludzie, gdzie kto droga bieży
Za utopionych w Wiśle — albo mrących...
A promień światła trysnął oknem chaty
I twarz żołnierza wieńcem swych promieni
Otoczył — i twarz — tak młodzieńczą laty
Chłopca — co milczał — jak kuty z kamieni,
Bo nie miał głosu w piersi dla swej straty

I klęcząc nad nim ku ziemi złamany,
Raz pierwszy poczuł — wszystkie sierót rany!..
I chłopię małe usta zacisnęło
Ni jęku z piersi, ni łezki z źrenicy
Tylko schylone w zmartwiałej tęsknicy
W lica umarłe starca utonęło,
Jak kłos swą jasną główką pochylone —
Rączęta na pierś złożyło ściśnione
Potem porwało za skrzypeczki małe
I cichym muzyki serdecznym płaczem
Jako szum drzewa, gdy nań wiatr powiewa,
Śpiewał — bo czuł się sierotą tułaczem
Widząc przed sobą — przyszłe życie — całe!
Przy trupie starca klęczał oniemiały
I tak wypłakał cały żal — nie cały!..
Bo są boleści w sercu jak ołowie —
Których tu człowiek nigdy nie wypowie —
Które przyjaźni serce może tylko
Przeczuć — i natchnień podzielić tu chwilką —
Po dźwiękach dźwięki płynęły żałosne,
Jak psalm ostatni skowronka na wiosnę
Kiedy mu sępy gniazdo roztargały —
I tak noc przegrał — aż gwiazdy z mogiły
Znikły — i dzwony ranne zadzwoniły...
A on w swej duszy myślał: o Rodzico
Boga! z skroniami w polnych kwiatów wianku
Strójnemi w twej kapliczce modrzewiowej
O! ty wysłuchasz pieśni mej dziewico!...
I dasz spokojność duszy wiarusowej!..
Za jego duszę gram przed tym obrazem!..
I cienie nocy nikły w chmur pogrzebie
I już kaganka światełko konało
Lecz się nie zbudził z rankiem starzec w trumnie
Przy nim pacholę co pieśniami tłumnie
Żalów dziecinne skargi spowiadało,
Nad ranem z trudu usnęło — i spało —
Odtąd chłopięciu pozostało — tyle

Żyć wspomnień starca skarbem przyszłe chwile,
I dumać w wieczór na jego mogiłe.

O ciężki smutek starca dziś przenika
Wszystkich Zwierzyńca włościan w dzień żałoby
Bo oto idą chować pustelnika,
Co żył po Panu od doby — do doby…
Oto już kroczy tłum ludu z świecami
A naprzód kapłan idzie z smutną twarzą,
Trudno mu śpiewać przez łzy z wieśniakami
Co tłumnie niosą jego trumnę — gwarzą
O życiu jego… i jak blask wśród nocy
Kościuszki imię z ust do ust przepada —
Za trumną milcząc kroczy jak w niemocy
Spokojne chłopię — na które gromada
Pogląda smutno.., i niewiasty łkają
A klechy głośno, z kropidłem, śpiewają…
Już wchodzą w bramę na smętarz on cichy
O ty kościołku mały Salwatora
Dzwoniący wieki… z rana i wieczora!
W kościółku dzwonią!.. grób kopany, lichy,
Czeka gotowy — trumnę postawiono,
Umilkli ludzie — a kapłan do ludu
Przemówił jeszcze o zasługach człeka
O życiu — i o bożych łaskach cudu,
Wreszcie — (nieznacznie) rzekł, by nie tracono
Nadziei lepszej doli — która czeka —
Pokropił trumnę — grabarze porwali
We dwa powrozy twardo ją związali
I w grób spuścili — znów pieśni zabrzmiały
I tu już grudy na wieko leciały
W głuchy i niemy grzmot waląc bryłami
Z łopaty ciężkiej grabarza spadały
Grzmiąc głuchym jękiem, zmiłuj się nad nami!..
Tak pięść w pierś bije w godzinie rozpaczy
Jak gruda w wieko — na trumnie tułaczy —
Zagrzmijcie grudy po wieku
Dumaj o sobie — człowieku!...

Lecz kapłan hymn już słoneczny poczyna
Salve regina!
A grajek młody ni grudki nie rzucił,
Twarz miał jak gdyby nigdy się nie smucił,
Lecz kiedy wieko znikło, krzykł straszliwie
I jak podcięte drzewo się wywrócił
Piersią do ziemi — jak głaz co nie żywie
I już ani nie czuł ani widział świata,
Tylko gdzieś w mózgu jakieś pieśni, dzwony,
I grzmot grud słyszał ciężko odwtórzony,
At się przebudził zdrętwiały — gdzie chata
Pustelna była — sam w ranne świtanie
A nad nim tylko obraz był na ścianie —
I jakieś głuche w pamięci wspomnienia
Odgłosy dzwono w — i przepaść — milczenia!..
Że się ze słomy zerwał i co siły
Biegł do staruszka świeżuchnej mogiły,
A na niej stał już krzyżyk niski, czarny
W nim ryty napis — «i korny i karny.»





SEN.


Któż śmie ocierać ręką łzy sieroty
Jeźli sierota miała wdzięczne serce?.
Mimo przesuną szkielety — szyderce —
I rewerenda — jak śnieg białej cnoty —
I jak śnieg zimnej — zimnem nieostrożna!
O! bo łez takich osuszać nie można!
Ani tamować źródła młodej duszy —
Takie łzy promień opatrzności suszy!..
Z czasem je z źrenic w wieczornej cichości
Pochwycić możesz — ustami — w miłości —

Ale tej rany co się jątrzy w duszy
Ty nie zagoisz — co boli w skrytości!..

Już się zieleni tam starca mogiła
Nizka — pod wierzbą dziką, tak zielona,
Jak myśl nadziei co w życiu gwieździła
Przed duszą jego... co już uskrzydlona.
Odkąd pustelnik skonał — grajek młody
Na licach nie miał uśmiechu swobody —
Błękitne oczy w białe czoło wpadły
I lica tęsknie, śmiejąco, pobladły —
Po straci serce ostatnie na ziemi,
Co go miłością jaką taką grzało,
Co się cierpieniem nad nim kołysało,
Po nad sieroctwa boląc łzy przyszłemi!..
Odtąd na cichym i sielskim cmentarzu
Na jego dziecię legało mogile,
I jak na swoich pamiątek ołtarzu
Milczało długie długie — długie chwile —
Gwiazdy mu były boleści siostrami —
I kwiaty które sadził nad grobami —
Czasem w natchnień chwili z skrzypeczkami
Grać tam przybiegał — i lotne motyle
Siadały mu na ramionach, i ptaszki
Przylatywały słuchać jego grania,
Aż Salwatora dzwonek co podzwania
Rankiem je spłoszył dla nowej igraszki —
I raz znużony późnym już wieczorem
Na tej mogile usnął snem pokoju,
Ukołysany dzwonów rozhoworem
Z skałki do Tyńca łączących się w stroju…
I ujrzał we śnie w czarnych chmurach cienie
Gnane wichrami przez czyszca płomienie —
A nad nim starca umarłego postać
Ostania z smutną twarzą nadleciała
Nad nim się krotką chwilę zatrzymała,
Jakby z spojrzeniem nie chciała się rozstać,

I przemówiła: O nie płacz pacholę
Bo w czyszcu cierpią mniej niźli na ziemi,
Ja jeszcze tęsknię ramiony drżącemi
Tęsknotą duszy bolę — bardzo bolę —
Alem skazany bom skonał w zwątpieniu
W przyszłość narodu — i słowem bluźniłem
Pieśniom, co Bóg wlał w twą duszę natchnienia!
Graj za mą duszę pieśni twej proźbami.
Pieśń może wszystko, gdy czysta — bo miłym
Odgłosem z serca płynie nad gwiazdami!...
A co sobota gdy Bogarodzica
W dzień swój czyszcowe idzie zwalniać dusze
Słonko nad ziemią choć chwilę przyświeca
Kiedy przechodzi nad ziemią — katusze
Ich skończyć a wieść za rękę do nieba!
Dziecię! dziś grania twojego mi trzeba!
Pomódl się co dzień twemi skrzypeczkami
Za mnie przed Maryi w kapliczce obrazem —
Jeźli tam tryśnie słońce promieniami
Sobotę rano — będę wolny razem
Z duszyczek chórem iść za Polską prosić
Kędy Kościuszko u Boga!.. a łzami
Nie płacz mi dziecię — bo łzy mi twe znosić
Ciężko do dzbanka, który chłodzi dusze!..
I powiał dalej — w wichrów zawierusze!
I już przez tydzień każdego poranka
Od poniedziałku aże do soboty
Grał na skrzypeczkach proźbami sieroty
Skroń Częstochowskiej Panny — okrył w wianka
Strój, co z bławatków uwiązał na polu —
Nad brzegiem Wisły w cichym duszy bolu —
Ale w sobotę ołowiane chmury
Czarne, ponuro zawisły na niebie
Że promyk słońca ani jeden z góry
Przedrzeć się nie mógł — o ziemio! do Ciebie
I ciemno było w smutnej skrzypka duszy,
Co się niegodny czuł, choć modlił rzewnie
A jednak wierzył — że zabłyśnie pewnie

Promień — i grą się mistrz mistrzów poruszy.
Lecz widząc czarne niebo mgłą otkane
Gdy przywaliły mgły fale wiślane,
Pomyślał smutny: Cóż może przed Panem
Modlitwa dziecka z sercem rozpłakanem?..
Wtem nagle z góry przez okienko chaty
Promień tak jasny nad głową mu strzelił,
Że skrzypek duszę jasną uweselił,
I krzyk radości, z skrzypców w inne światy
Posłał — i swego zwątpienia żałował
I obraz Maryi ze szczęściem całował,
Słysząc głos jakiś czy w górze, czy w dole
Czy w sercu własnem:«Dzięki ci pacholę!..»





CIĘŻKI KRZYŻ


Dla czego w wiosny swojej wiek swobody —
Tyś już nie wesół o chłopczyno młody —
Czemu Ci kwiatkiem na pierś zwisła głowa
A w tęsknem oku żal jakiś wybłyska?..
I w piersi twojej ta cisza grobowa
Co ci samotne serce wężem ściska?..
O ty sam nie wiesz — bo tylko chwilami
Gdy skrzypce stroić weźmiesz w słabe dłonie
A okiem toniesz w niebiosów otchłani,
Wtedy wesele szaleje w twem łonie
Lecz nie wesoło jak u reszty ludzi
Ale wesoło inaczej — ogniściej —
Bo się duch smutny nwtedy z dumań budzi
Rozwija skrzydła w myśli coraz czyściej
I leci jako wodospad ze szczytów —
Wodospad w górę pędzących błękitów —
Pędzących szałem — nie wiedząc gdzie, na co —
Nie czując cierpień krwawą ducha pracą!

Bo jego ducha allegro wspaniałe –
Kwili inaczej, inaczej, inaczej,
Jak ciasne mózgi – serca skamieniałe
Choć nie wiedzące o sobie w tułaczy!...

Grać na weselach na wieśniaczej ławie
Gdy hoże koła w pląsach Krakowiaka
Lecą w dzień godów, to dola wieśniaka
Grajka – grać braciom – lecz grał jakoś łzawię
I widząc strojne hożych dziewcząt pary
Krakowiaków pląsy tak urocze
Grał szczerem sercem, ale młodzian jary
Hożej wywija w dni swe nierobocze –
A przeto wolał jak grajek od roli
Każdy, mazura od ucha rzempoli –
A grajek młody dziecko pustelnika
Grał coś tak smutno acz grał krakowiaka
Że drużbom pijanym był to głos puszczyka,
I tak nazwali, wyśmiawszy biedaka –
Jego mazurek wydał się za smutny
By skry skrzesały nadwiślańskie dzieci,
Lecz był jak gdyby ludu psalm pokutny
Nad którym gwiazda przeznaczenia świeci!
A więc uchodził, czując, że nim gardzą
I szedł z skrzypcami na mogiłę oną
I tam już milczał – i był biedny bardzo
Ku niebu niosąc źrenicę stęsknioną –
Bo pókąd grywał na weselach braci,
To każdy drużba cisnął grosz na ławę
Lecz za grę serca Bóg tylko zapłaci
A chleba łaknąc – już pacholę łzawe
Dzień cały, w ustach nie miało kruszyny
I było w trwodze własnej doli winy –
Bo nie brak chleba, lecz myśl o tej nędzy
W potwór przyszłości staje przed oczyma
Pali wnętrzności, i wali olbrzyma
W kajdany wężej opasując przędzy –

Załamał dłonie i krzyknął – o! biada!
Toć kwiatek w polu marnie nie przepada!
Żebrać? o nie! nie! przebóg dyć ja młody,
Dyć ja za hardy, bym wyciągał rękę,
Wolałbym zdychać psem – a mej swobody
Nie oddać ludziom... i wściekłą paszczekę
Łatwiejbym w własnem ciele mem zakrwawił
Niż błagał ludzi o chleb co by zbawił
Duszyczki mojej ptaszęcą swobodę!
                                              O nie! na tę wodę
Co w Wisły świętem toczy się korycie
Wolałbym tonąć, jako Wanda skrycie –
Niechby dzwon po mnie utopionych dzwonił,
Niżbym się hańbie własnej nie obronił –
I zaciął wargi – bo mu dogryzali
Inni, bo jedno chłopię pasło trzody,
Tam ten był włóczkiem – i wesół bo młody –
I szydził nie raz, w swej kobiałce, z chlebem,
Z bialem odzieniem – śmiali się z chłopięcia,
Co głodne rosło w łachmanach –pod niebem
Nie pogłaskane, z sieroctwem szczenięcia
Samo – jak ptaszę – co z matki objęcia
Wypadłszy z gniazda skrzydełek niemając,
Z krzykiem rozdartym tłucze pierś konając –
Tak raz się budząc słaby – spojrzał w nieba
A głód wnętrzności szarpnął mu dziecinne,
Bo już od wczoraj nie miał w ustach chleba,
Lecz wziął spokojny skrzypeczki niewinne
I poszedł milcząc na wzgórze zielone
Kedy mogiły murem otoczone –
Znacie wy cichy – ten czarny kościołek
Co nad Krakowem na wzgórzu bieleje –
On wśród krakowskich kościołków jak fiołek
Wśród bujnych kwiatów – z wieżycy swej leje
Dźwięk srebrny, cichy, co płynie do duszy,
Tak że i piersi skamieniałe skruszy,
O Salwatora dzwonku coś łzy ronił
Po rosie, dźwięki . . . jakeś ty mi dzwonił –

O wtenczas rano było i w mej duszy!..
Znacie to wzgórze – czarowne, zielone
Kędy mogiły przy sobie kładzione
A nad krzyżami ich brzozy schylone?...
Znacie tę ciszę i te gwiazdy nocy
Kiedy je wiosny otuli dłoń błoga?
Słowiczy smętarz ten dziko uroczy
O! kto tam – w ciszy nie poczuje Boga
Ten go i w gronów nie poczuje mocy –
Ten nie wart czuć go w skonania godzinie!
Ten sen bydlęcia w sen głazów zamieni,
Co się na grobach rozsiały w ruinie –
Bo one więcej czują łzy cichemi,
Niż ci co prawią o sztuce słowami –
I szydzą, w sercu będąc płazów snami!...
Gdyby me serce mogło tak skamienieć,
Bym go w Dawida procę mógł zamienić,
Łby wasze trzaskałbym podli szydercę
Co nic nie robiąc, ni pyłku tej męki
Nie znacie – jaką czuje duch – nim z ręki
Dobędzie akkord, którym wygra serce!..
Tam na tem wzgórzu świątynia pogańska.
Stała przed wieki, tam lud niósł ofiary
Posągom Bogów... A dziś z godłem wiary
Tam się gromadka modli chrześcijańska
Cichy ten kościół – z wieżycą co w niebie
Tonąc – tak dzwoni jak człowiecza dusza
Gdy z więzów ciała o Stwórco do Ciebie
Leci i śpiewa... i chmur brzemię wzrusza –
Znacie ten kościół? w cichych brzóz on cieniu
Czarny wiekami – i w murów pierścieniu –
Do wieży jego krzykiem ptastwo leci
A w jego mury bieżą małe dzieci
Wezwane dzwonkiem, rumiane i zdrowe,
Z nad brzegów Wisły na pieśni majowe...
Ich sny wiosenne, wonne! malinowe!
I kiedy głośny chór głosów dziecinnych
Bije o łuki sklepień czarnych, starych,

Sklepienia zdają się głosów niewinnych,
Wzruszać głosami – i z swych łuków szarych
Ciche łzy czasem spuszczają ku ziemi,
Zdając rozrzewniać się nad dziećmi swemi
Nad ich modlitwą jasną, promienistą
I nad tem życiem, co stoi przed niemi,
W które rozpierzchną się ptaki błędnemi
I pójdą drogą daleką – ciernistą –
A każda, każda — z tych białych postaci
Swoją niewinność w tem życiu utraci –
I każde szatan zwątpienia zatrwoży
Aż się w grób cichy – znużone położy...
I w pośród pieśni, starców, niewiast, dzieci
Zda się, że kościół niemi w niebo wzięci –
Że się oderwie od tej smutnej ziemi
I jak skrzydłami – wzleci pieśńmi temi –
Tam brzmią ich głosy tęsknemi chórami
I tak z każdego woła boleść własna,
Królowo polskiej korony! o jasna!
                                             Módl się za nami!
Lecz gdy tłum dzieci i tych starców kilka
Znów się rozbieży – i pusto w kościele,
Wtedy ponury kościół wichrem jęczy,
I jako w grobie – pośmiertne wesele –
Czasem ptak tylko po oknach zabrzęczy…
Tam przy ołtarzu w bok przy prawej ścianie –
Wisi ludowe dawne malowanie –
Chrystus na krzyżu ducha oddający
Nad złem tej ziemi strasznie bolejący –
Pobożną ręką na stopy włożone
Miał dwa sandałki szczero złote, drogie,
Kędyś w zamorskiej stolicy kupione
Ofiarowane za przestępstwa srogie.
Od dziecka skrzypek do tego obrazu
Miał wielką wiarę – i w modlitwie rzewnej
Ile szedł razy ze starca rozkazu
Czy z własnej woli – zawsze odszedł pewny,
Że będzie w każdej proźbie wysłuchany –

Lecz dzisiaj – drżący jak trzcina rozchwiany
Poszedł już mdlejąc – i łzami zalany –
Padł na kolana przed czarnym obrazem
I patrząc w wierze Chrystusa oblicze
Pana, co w cierniach cierpiał ziemi bicze
Czuł, jak go wszystkie Chrysta ciernie razem
Bodły – że łzami zlały się oblicze...
Porwał za skrzypce – pociągnął po strunach
Że zdało mu się, iż czoło w piorunach
Płonie mu ogniem... a razem że w ciszy
Głosy anielskie w głębi piersi słyszy...
I sam nie wiedział jak długo w natchnieniu
Tak grał – zapomniał o wszelkiem cierpieniu
I już nie łaknął nic dla swego ciała –
Bo dusza w pieśni życiem się przelała –
W tem nagle spostrzegł, że Zbawiciel z krzyża
Ku niemu głowę w cierniach swoich zniża,
I z bolejącym uśmiechem do cnoty
Z lewej mu nogi zrzucił sandał złoty –
Zadrżało chłopię – i na twarz upadło
A zachwycenie duszę mu owładło.
Że w niemej ciszy nic nie wyrzekł Panu.
Prócz że go kocha z wszystkich sił żywota
A błogosławiąc jego życia ranu
Pan – kiedy nędzarz nie śmiał tknąć się złota,
Rzekl – weź to dziecię – masz, gdyś ufał w nieba
To dar od Boga – idź kup za to chleba!
I poszedł grajek, łzy otarł w łachmany
Pobieżył w miasto z dziecinną radością –
Że będzie odzież miał nową – i chlebem
Dzielić się z tylu biednemi – starością
I nędzą do tej ziemi pochylonym,
I był szczęśliwy jak ptaszę pod niebem
Leciał nad Wisłą z czołem rozjaśnionem
Kiedy na licu bladem i zbiedzonem
Jeszcze łez bolu wietrzyk nie osuszył –
On biegł – w tem dzwon pęknięty utopionych
Dzwon jękiem radość w duszy mu przygłuszył.

I kląkł na stromej pod klasztorem skale
I chwilę milczał patrząc w Wisły fale
A potem znowu leciał – tak wesoły
Jak z ziemi w niebo – z powrotem – anioły!..



KRZYWY SĄD.


      Nowy rok błysnął – ludzie lata liczą
Dosiego roku jedni drugim życzą,
Lecz lud się ciżbą zbiegł w ulicy miasta
Zgiełk – pełno ludzi ciśnie się ciekawych
A w tłumie szepcze niewieście niewiasta
Co to kumoszko? toć sądy nieprawych?..
A tak ci pono – odrzekła kumoszka
Złodzieja sądzą – co ukradł w kościele
Złoty trzewiczek Panu Jezusowi –
Takie to młode a już się narowi!..
Oj nie mam, nie mam litości ni troszka
Dostał ci pieści i plag już nie mało
Lecz na złodzieja iście nie zawiele!..
Ale wśród tłumu smutne dziewczę stało
Z błękitnem okiem – w łzie słów tych słuchało
Milczcie! czyż chłopie to sieroce, małe
Co takie oko i czoło ma białe
Kraśćby i kłamać tak rano umiało?
Takby wysoko do krzyża dostało?..
I cichnie w tłumie – różnie szepczą różni,
Lecz chłopię młode tak do sędziów powie:
Kiedyście Panu sprawiedliwość dłużni
O wielkomożni moi wy sędziowie,
Jeźli sądzony za więzienia kratą
Życia nie jedno mam przesiedzieć lato,
Jeźli nie znacie przysięgi zaklęcia
To posłuchajcie tej proźby dziecięcia…

Oddajcie skrzypki o! skrzypki mi moje
I tam raz jeszcze – o! po raz ostatni
Pozwólcie wrócić nad wiślane zdroje,
Gdzie Salwatora kościół dzieciom bratni
I niech się jeszcze przed Chrysta obrazem
Po raz ostatni modlę – z wami razem!..
Na to sędziowie, dziwnie – zezwolili,
I do kościółka grajka prowadzili –
Tłum ludu w koło bieżył ulicami
A w środku chłopiec brząkał kajdanami
Idąc wzrok w ziemię utopił ponury
Zacisnął wargi – burki łachmanami
Twarz swą osłonił – i tak szli do góry,
A kiedy wchodził w stary mur smętarza
Zadzwonił rzewny dzwonek Salwatora
I w głośnych jękach swe głosy odtwarza
Nad brzegi Wisły płynąc co wieczora...
A grajek upadł na cichej mogile
Onego starca pustelnika, chwilę
Szlochał – i powstał i wbiegł do kościoła
Tu ogień sromu na licu mu spłonął –
Tu chodźcie! za mną! na sędziów zawoła
Tu chodźcie ludzie – i w myślach utonął
I na kolana runął przed obrazem
Jak ongi – smyczka jednym – silnym razem
Wydarł ze skrzypców krzyk takiej potęgi,
Jak głos zgłuszonej sumieniem przysięgi –
Co anioł pisze w krwawe dziejów księgi –
Czy wy słyszeli słowika na wiosnę,
Kiedy nad gniazdkiem w szczęściu się rozkwili
I rzuca tony po tonach radosne,
Że noc mu mgnieniem wydaje się chwili –
Tak niegdyś grywał z wiarę chłopiec młody,
Pełen natchnienia i orlej swobody –
Lecz wy słyszeli słowika na wiosnę
Gdy srogi ptasznik oczy mu wykolę,
By śpiewał rzewniej pieśni swe żałośne
Ślepe – rozdarte – jękiem rozemdlonym?..

A piekne ludziom?... o! tak dziś pacholę
Grało przed Pana obliczem skrwawionem
Z sercem bijęcem – z duchem oburzonym
Żalił się Panu na ich nieprawości
Na zyzookie ludzi nikczemności,
Co prawdę boską okrywszy swym trądem
A siebie cnoty płaszczem, zwą się – sądem!
Lecz Pan się zdawał mówić z swego krzyża
Cierpieniem do mnie serce się przybliża –
Wszakże ci sami – mnie dzieciątko Boga
O swoich tronów śmierdzące łachmany,
Tu posądzili... więc marna twa trwoga!
Bo nie tu sądzą sprawiedliwe Pany!
I z bolejącym uśmiechem do cnoty
Z prawej mu nogi zrzucił sandał złoty –
A został bosy z stopami krwawemi
Do krzyża swego przyćwiekowanemi!
A w duszy chłopca już cisza wiosenna
I śmiech spokojny i łza przebaczenia
Pieśń w niebowzięła, smutkiem niebrz[e]mienna,
Bo on już większy od swego cierpienia!..
Zadrżeli sędzię – i klęka lud cały
W jękach jak arfa ludzkie głosy brzmiały
Tyś jest niewinny – o chłopcze kochany
O nasze skarby! o gołąbku biały!..
Lecz z niego same opadły kajdany,
On ciska w niebo ogromy miłości,
Co ulatują szkrzydłami natchnienia
Potęgą ducha dziewiczej młodości
Co łzy wyciska z martwego kamienia…
Gra – coraz wznioślej – jak w skonu godzinie
Gdy dusza z pieśnią już z ciała wypłynie –
Tony po tonach tęczami się łączą
W girlandy dźwięków akkordem się plączą,
Jak całopalny dym Abla powstają
I wieńcem na skroń znów mu opadają.
Stoją słuchacze niemi śród świątyni

A gra mu co raz rośnie – olbrzymieje,
Twarz jego niebios jasnością się śmieje
A pieśń powodzią co wyłomy czyni
W brzegach – i pola swym zdrojem zalewa
Tak zdusza jego coraz cudniej śpiewa
Lecz słabnie... cichnie — kędyś się oddala
Ton gdzieś za tonem wysoko omdlewa
I szczęsny tylko ziemi się użala..
I tam za Polską modląc się tonami
Pieśń ta z aniołów łączy się głosami
A głowa grajka na piersi opada –
Smyczek wysunął się z rąk – a gromada
Na próżno woła pieśni i śpiewaka
Bo ich oboja dola już jednaka –
Bo jego młoda dusza w niebowzięta
Tam! – Cię doprzędzie hymnu nitko święta!...

Nad Wisłą cisza – krzyże i mogiły –
[1] A dzwon pęknięty – warknął z całej siły!

                                                                     (1857. Kraków.)





  1. W jednej z baszt klasztoru Zwierzynieckiego jest stary pęknięty dzwon, w który młotem uderzają siedemkroć w przestankach siedmiu, Ave Maria – kto chce mieć uzmysłowione pojęcie tego słowa «groza» niech posłucha w sobotę wieczorem jak dzwon ten kończąc harmonię dzwonów nadwiślańskich, dzwoni za utopionych w Wiśle....





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Tarnowski.