Pamiętnik Wacławy/Świat mojej matki/XXXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pamiętnik Wacławy
Podtytuł Ze wspomnień młodéj panny ułożony
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst „Świat mojej matki”
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXXI.

Lato zbliżało się ku końcowi, piérwsze dni Sierpnia nadeszły, skwarne, z iskrzystém sklepieniem nieba i ze śpiewami żniwiarzy. Pan Agenor coraz częściéj bywał u nas, i ani jednéj już w sąsiedztwie nie było osoby, która-by nie posiadała pewności, iż lada dzień otrzyma mniéj więcéj w podobny sposób sformułowany bilet: „Pani X. zaprasza państwa X. na ślub córki swéj Wacławy, mający odbyć się dnia X. w kościele X., z panem Agenorem W.” Matka moja otrzymywała już zawczasu powinszowania czułych sąsiadek, składane w formie miodowéj, z któréj, mimo ich woli, wyciekała na zewnątrz żółć; ja dręczona i zachwycona bywałam zarazem żartobliwemi prześladowaniami towarzyszek. Jedne z nich przyrzekały być mi druchnami, inne marzyły już o toaletach, w jakich ukażą się na mojém weselu. Zenia mi mówiła: „uproszę mamę, aby mi pozwoliła pojechać z tobą za granicę, bo ani wątpić, że pan Agenor zaraz cię po ślubie do Paryża powiezie.” Oczy Emilki coraz serdeczniéj patrzyły na mnie, a były już najserdeczniejsze, gdy spoglądały na twarz Franusia, coraz bledszą, coraz głębszym zachodzącą smutkiem.
— On ciebie kocha! — szepnęła mi raz cichutko na ucho.
Zaparłam się żywo wszelkiego podobnego przypuszczenia, choć w gruncie byłam przekonaną o jego prawdziwości. Biedny kuzynek nie był jednak natarczywy w okazywaniu mi swego przywiązania i swego smutku. Przyjeżdżał do nas rzadko, coraz rzadziéj, i zadawalniał się, zupełnie na pozór przynajmniéj, przyjacielską ze mną pogadanką. Co tam się działo w głębi jego cichego i nieśmiałego serca, nie zastanawiałam się nad tém bardzo. Byłam cała tak zajęta myślą o panu Agenorze, iż każda inna myśl coraz mniéj miała przystępu do mojéj głowy. Niekiedy nawet pragnęłam podrażnić się z kuzynkiem. Wtedy, sama nie wiem, jakim sposobem i całkiem bez zastanowienia, rzucałam na niego bardziéj przeciągłe, niż zwykle, spojrzenie, albo dłużéj i żywiéj z nim rozmawiałam. Za każdym razem blada twarz Franusia rozpromieniała się i oczy jego błękitniały, jak niezabudki; ale gdy potém, wracając do moich ciągłych w owéj porze marzeń, oddalałam się od niego lub nagle się zamyślałam, zamyślał się także i stawał bardzo smutny. Natenczas Emilka, jeśli była obecną, zbliżała się do niego i uważałam parę razy, że głos, jakim doń przemawiała, był dźwięczniejszy i miększy, niż zwykle a smutek Franusia, jak w zwierciedle, odbijał się w jéj twarzy.
Jeden tylko pan Henryk zdawał się powątpiewać o prawdziwości pogłosek, krążących po okolicy. Stawał się przy mnie coraz mówniejszy, coraz niżéj zsuwał na nos okulary, aby na mnie patrzéć; gdy grałam, opierał się naprzeciw mnie o fortepian, i z wlepionemi we mnie oczyma, wysłuchywał aż do końca mojéj muzyki, tak, jak to mieli zwyczaj czynić wszyscy, jakich kiedy widziałam, konkurenci. Emilka ze śmiechem mi opowiadała, że brat jéj od pewnego czasu bywał tak roztargniony, iż parę razy dopuścił się pomyłek w dodawaniu cyfr gospodarskich regestrów, i od miesiąca ani razu nie kontrolował panny apteczkowéj z ilości wydanych krup i cukru. Bądź co bądź, był on podobno jedynym człowiekiem, który zdawał się odtrącać od siebie mniemanie, że pan Agenor stara się o mnie i że wkrótce zostanę jego żoną. Mniemanie to było zupełną pewnością dla całéj okolicy, niemniéj jednak nie miało jeszcze żadnych rzeczywistych i widocznych podstaw. Pan Agenor nie oświadczał się, a nawet postępowanie jego było tak dziwne, iż można-by przypuścić, że nie zamierza uczynić tego wkrótce.
Bywały tygodnie, w których codzień niemal dzielne jego gniadosze i zgrabny kabryolet zatrzymywały się przed naszym gankiem; bywały inne, w których nie widziałyśmy go ni razu. Niekiedy, znajdując się ze mną, nie odstępował mię prawie na krok, osypywał mię gradem jemu tylko właściwych spojrzeń, rozlewał wkoło mnie w obfitości owę woń upajającą, która tchnęła z pół-słówek jego, zawierających całe tomy uczuciowéj treści. Czasem przeciwnie, stawał się zimny, zamknięty w sobie, milczący, a wtedy na czole jego leżała owa zmarszczka tajemnicza, któréj nie lubiłam, bo zdawało mi się, że kryła w sobie coś niedocieczonego a nieprzyjaznego dla mnie.
Było to jakieś wahanie się dziwne, niby niepewność siebie, zadziwiająca w tak wytrawnym i śmiałym człowieku. Można było w niéj widziéć trwogę kochającego serca, które obawia się wymówić ostateczne słowo, aby nie usłyszéć zabójczego dla się wyroku, lub téż walkę dwóch sprzecznych uczuć, kłócących się w piersi i targających każde w innę stronę.
Jam w chwiejności serdecznych oznak pana Agenora widziała piérwszą. Przydługa czasem jego nieobecność posługiwała tém lepiéj mojéj wyobraźni do przystrajania go w szaty ideału, a chwilowe oziębiania się i zapadania w zadumę brałam za nieśmiałość względem mnie, lub rozmarzenie.
Ale matka moja z innéj snadź strony na tę rzecz patrzyła, bo spostrzegałam niekiedy w jéj twarzy wyraz niepokoju, a gdy widziała mię z panem Agenorem, zatrzymywała na nim wzrok swój tak, jakby pragnęła z całéj siły w głąb’ duszy mu zajrzéć.
Od babki Hortensyi przybywali coraz częstsi posłańcy z tajemniczemi listami, których matka moja nie pokazywała mi nigdy, ale po których odczytaniu fałdy zagłębiały się na jéj czole, a w oczach grał niepokój.
Pewnego dnia nakoniec wtoczyła się na dziedziniec ciężka sześciokonna kareta, sążnisty lokaj w czarnéj ze srebrem liberyi zsiadł z kozła i podał ramię wysiadającéj z powozu babce Hortensyi.
Matka moja powitała przybyłą z przywiązaniem i właściwym sobie wdziękiem, ale zarazem i z tą godnością, któréj zdawała się strzedz pilnie w obejściu się swém z ciotką. Babka Hortensya, wyprostowana jak zwykle, z szeleszczącym ogonem u sukni i srebrnemi loczkami z każdéj strony koronkowego czepca, usiadła na kanapie, ujęła obie moje ręce i kilka sekund wpatrywała się we mnie z uwagą. Potém w zimnych i surowych jéj oczach pokazało się na chwilkę coś jakby zadowolenie i, zwracając się do mojéj matki, wyrzekła:
— Wacława wypiękniała.
Matka moja uśmiechnęła się na to, tak, jak tylko szczęśliwe matki uśmiechać się mogą, ale babka Hortensya wypuściła z dłoni moje ręce, wyprostowała się bardziéj jeszcze i rzekła dość oschle:
— Nie pojmuję, Matyldo, dlaczego pan Agenor nie oświadczył się jeszcze o Wacławę? Przyjechałam, aby rozmówić się z tobą o tém.
Zmieszały mię niewypowiedzianie te słowa i coprędzéj wybiegłam z salonu, aby ukryć rumieńce, które biły do twarzy, łzy, co się cisnęły do oczu, a przytém nie przeszkadzać rozmowie, któréj musiałam być celem.
Z pół godziny przebiegałam aleje ogrodu mocno wzruszona, a gdy, wracając, stanęłam na progu salonu, posłyszałam, jak babka Hortensya mówiła:
— Taki jest mój projekt, Matyldo, i niezwłocznie przyprowadzę go do skutku. Trzeba, aby on zobaczył Wacławę w całym blasku jéj piękności, aby tą oznaką przychylności méj dla was upewnił się co do moich względem Wacławy intencyi.
Moja matka poniosła do ust rękę swéj ciotki. Ja zaś zapałałam ciekawością dowiedzenia się, o co chodziło. Wkrótce ciekawość moja zadowoloną została.
Matka moja rzekła do mnie:
— Babcia Hortensya jest tak dobrą, że, chcąc, abyś się zabawiła i ukazała w świecie, wyda w Rodowie wielką tańcującą zabawę.
Serce poskoczyło mi z radości. Poraz piérwszy w życiu pochwyciłam obie ręce babki i ucałowałam je gorąco. Wązkie i suche usta, poraz piérwszy także, dotknęły mego czoła. Była to łaska, jaką, oprócz pani Rudolfowéj, nie widziałam, aby babka Hortensya okazała komukolwiek.
Po chwili matka moja zapytała o babkę Ludgardę.
— Została w domu. Nie mogła rozstać się ze swemi kanarkami — odrzekła ozięble.
Po obiedzie lokaj przyniósł koszyczek, pełen białéj bawełny, a długie białe palce mojéj babki rozpoczęły wyrabianie frywolitków. Zajęta swoją ulubioną robotą, podnosiła wzrok niekiedy i patrzyła na mnie uważnie. Widocznie jednak nie miała mi nic do zarzucenia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.