Pamiętnik Wacławy/Świat mojej matki/XXX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pamiętnik Wacławy
Podtytuł Ze wspomnień młodéj panny ułożony
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst „Świat mojej matki”
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXX.

Zaczęło się tedy oddawanie wizyt w sąsiedztwie. A było ich wiele, bo matka moja pragnęła poznajomić mnie z całém towarzystwem, wśród którego żyła. Wyjeżdżałyśmy więc parę razy na tydzień, czasem codziennie, poczém, naturalnie, otrzymywaliśmy wzajemne odwiedziny, tak, iż życie przechodziło mi w ciągłym ruchu i gwarze. Mnóztwo coraz nowych postaci i twarzy przesuwało się przed oczyma, nie miałam czasu rozejrzéć się we własnych myślach i uczuciach, i zdawało mi się, że byłam unoszona bystrą jakąś falą ku coraz nowym miejscom, pomiędzy coraz nowych ludzi, a wszędzie wszyscy z przyjemnością spoglądali na piękne nasze powozy, gustowne urządzenie pokojów, strojne suknie, w jakie byłyśmy ubrane, i chór pochwał spływał na nasze głowy, i roje grzeczności spadały pod nasze stopy, a żadnym sposobem odróżnić nie mogłam, czy były one wyłącznie naszą własnością, czy téż tych akcesoryi, któremiśmy błyszczały. I tylko czasem, gdy zostawałam sama jedna w mojéj sypialni, z białém światłem nocnéj lampy, ślizgającém się po ścianach, czułam, że mgliste dymy jakieś napełniały mi głowę, owijały myśl coraz gęstszemi kłębami i długo musiałam mocować się z niemi, zanim udało mi się słabe w nich rozedrzéć otwory i okiem trzeźwego ducha spojrzéć przez nie na to, co mię otaczało.
Wtedy przede mną przesuwali się rzędem ludzie poznani, a twarze ich były różne: smutne lub znudzone, złośliwe lub szyderskie, fałszywie uśmiechnięte, lub mglisto patrzące, a mało, bardzo mało między niemi spokojnych, otwartych, z pogodą szczęścia i niezmąconego ducha na czole.
Na każdą prawie z tych twarzy wydobywał się brzydki robak, który toczył piersi, spędzała go despotyczna dłoń zwyczaju i przyzwoitości, niemniéj jednak szare lub ogniste jego kręgi wyglądały z za maski, szpecąc jéj oblicze...
Otwierałam okno mojéj sypialni i gwiazd nocnego nieba pytałam: dla czego tak było? i błagałam je, aby sprawiły, iżby myliły się oczy moje, iżbym dusze ludzkie i twarze ludzkie tak piękne i niepokalane widziéć mogła, jak śniłam je w półdziecięcych mych o świecie marzeniach! I czasem gwiazdy przemawiały do mnie z łagodną pociechą, zwąc mię słabém dziecięciem, którego niedoświadczenie i życie nowe w obłęd i chaos niezrozumiały wprowadza, lecz czasem powlekały je chmury i grzmiał od nich głos straszliwy, w którym słyszałam przepowiednią, iż pękną wkrótce kryształowe ściany pałacu ułudy, a ja zostanę stojąca pośród ogrodu, w którym kwiaty pomarły, smutna, śród smutnych chwastów i badyli...
Były dnie, w których czułam się radośną, życiem jakby upojoną; przychodziły inne, wtrącając mię w zamęt zdziwienia, pełnego zagadek, dziwnych dum, prowadzących do serca trwogę...
Poznawałam młode panny, którym, jak mnie, życie schodziło pomiędzy zwierciadłem a salonem. Panny te pośród ludzi wydawały się wesołe i ożywione; zmieniały twarz, gdy sądziły, że nikt nie patrzył na nie... zdawało mi się, że wtedy na lica ich wypełzał z piersi robak znudzenia, zniechęcenia, czasem goryczy i smutku...
Poznawałam młodych ludzi, którzy błyszczeli złotemi łańcuchy i brelokami, i konwencyonalne mieli uśmiechy; grzeczne ich ukłony i grzeczniejsze jeszcze komplementa zdawały się być zamówione, uszyte i zakupione u tego samego krawca, co sporządzał ich modne tużurki. Po czołach ich przemykała myśl wyższa, oczy błyskały zapałem; ale mijała sekunda, a czoło się pochylało i źrenice stawały się martwe. I widywałam nieraz, zamiast dojrzałych pań, zasiadające na zaszczytnych miejscach ich towarzyskie pozycye. Pozycye te prawiły sobie grzeczności, uśmiechały się czule i ściskały sobie wzajemnie ręce z przyjaźnią, a osoby, będące ich widomemi znakami, patrzyły na siebie z ukosa i miały zjadliwe usta, niby ukąszenia żądne...
A wszystko to jednak, lubo zagadkowe i mgliste, posiadało pewną woń upajającą, która czarowała zmysły, pociągała ku sobie nieprzepartą siłą atrakcyi.
W łonie całego tego tłumu i gwaru drżało obietnic mnóztwo; pozory wesela i szczęścia paliły się migotną grą barw niezliczonych; błyszczące drobnostki łączyły się w jedno ognisko i gorzały jak słońce; tajone uczucia i namiętności wyziewały z siebie tchnienie, od którego piersi podnosiły się szybszym oddechem, a oczy pragnęły zamknąć się, aby marzyć snem gorączkowym.
Straszna, ale cudownie urocza, była zagadka tego świata, o któréj rozwiązanie błagałam gwiazdy, błyszczące nad rozpaloną moją głową. Słychać w niéj było rwanie się ku innym światom, walczenie i zamieranie serc mnóztwa, szamotanie się i omdlewanie myśli, jęki ducha, tłumionego ciasnemi ścianami formy, tragiczne śpiewy, zakończone wybuchami śmiechu, i śmiechy, z których łzy sypały się niby grad. Nie rozumiałam tego świata, ale go przeczuwałam. Serce moje ściskała trwoga, ale wyobraźnia rwała się ku niemu, jak rwie się motyl ku chwiejnemu świecy płomykowi. Byłam gotowa wiele razy oparzyć skrzydła moje przy płomieniu świata i wiele razy rzucić się znowu w jego objęcia.
Rozbudzona fantazya podsycała moję ciekawość, a serce gnało daléj i daléj, bo na dnie wszystkich zagadek i tajemnic pragnęło znaléźć i odgadnąć tajemnicę szczęścia...
Szczęście! zdawało mi się, że je widziałam w oczach, słyszałam w głosie pana Agenora. Bo jeśli w posępnych ścianach domu moich babek i z posępniejszym jeszcze cieniem Rozalii obok siebie, korzystne na mnie wywarł wrażenie, o ileż ponętniejszym i czarowniejszym powstawał we własnéj méj wyobraźni, gdy śród ciszy nocnéj, sam na sam z sobą i blaskami lampy, albo śród powodzi słonecznego światła i klombów kwiatów pełnych, myślałam o nim.
Gdy myślałam o nim, znikały bez śladu wszystkie obawy, przeczucia i wątpliwości. Wiarą dziecięcą i dziewiczą poezyą stroiłam jego postać. Uznawałam, że posiada wszystkie cnoty i zalety ulubionego mego bohatera z powieści i wiele innych jeszcze. Byłam pewna, że jest szlachetny, mężny, wspaniałomyślny, mądry. Wyobrażałam go czasem w postawie rycerza, przyodzianego w zbroję, idącego walczyć za rzeczy święte; a czasem widziałam go pasterzem, siedzącym nad brzegiem strumyka i splatającym wieniec z polnych kwiatów dla mnie. Lubiłam także przedstawiać go sobie, jak w salonie olśniewał wszystkich dowcipem i czarował dźwiękiem głosu. A im więcéj myślałam o nim w samotności, tém więcéj przybywało mu cnót i powabów. Krew uderzała mi do głowy, gdy przyjeżdżał, wychodziłam spłoniona cała, ale nie traciłam przy nim śmiałości, i owszem, nigdy nie byłam tak ożywioną i dowcipną, jak gdy rozmawiał ze mną; z nikim takiéj, jak z nim, nie umiałam prowadzić szermierki słów, pryskających iskrami niewymuszonego dowcipu. I dziwna rzecz! Za każdym razem, gdy go widziałam, zdawało mi się, że jest pewien rozstrój między nim a jego obrazem, jaki w śród samotności podnosił się w méj wyobraźni. W czém-by leżał ten rozstrój, nie wiedziałam; czułam tylko, że pan Agenor rzeczywisty nie był zupełnie takim, jak Agenor wymarzony. Piérwszemu nie dostawało czegoś, co posiadał drugi; w drugim było czegoś mniéj, niż w piérwszym. Czułam wtedy jakąś kłótnią zmysłów mych z moim duchem. Oczy widziały co innego, a co innego ukazywała fantazya. Z téj sprzeczności wypływał niekiedy smutek i opadał mi na serce. Spostrzegał to może pan Agenor, bo zbliżał się wtedy do mnie i tak jakoś patrzył, i tak mówił, i taki wyraz miała twarz jego, że stawał się znowu podobny do swego obrazu, wymalowanego przez wyobraźnią moję; a gdy odjeżdżał, jam znowu marzyła o nim przy bladém świetle lampy nocnéj, owijałam tkaniną z promieni słonecznych, zdejmowałam z nieba gwiazdy i kładłam mu je na czoło...
Ale tak myśląc i tak marząc o panu Agenorze, ani razu nie położyłam ręki na sercu i najtajniejszéj głębi méj myśli nie rzuciłam pytania: czy kocham go? Ani wątpiłam, że tak było. Płonić się na czyjś widok gorącym rumieńcem, czuć zawrót głowy przy dźwięku czyjegoś głosu, znajdować kogoś miłym, pięknym, dowcipnym, przyodziewać go w wyobraźni wszystkiemi cnotami legendowych bohaterów i całą poezyą sielankowych pasterzy, nie znaczyłoż to... kochać? Ani wątpiłam o tém, że byłam pod wpływem miłości dla pana Agenora, wielkiéj, szalonéj, gotowéj do wszelkich ofiar, jaką bywała miłość bohaterek, czytanych przeze mnie powieści. Lubiłam niekiedy porównywać się w myśli do tych bohaterek. Kiedy jechałam konno pomiędzy rozłogami pól, otaczającemi drogę, patrzyłam w stronę, w któréj było mieszkanie pana Agenora, i ptaków przelatujących nad moją głową pytałam: czy go widziały? Kiedy księżyc w pełni wypływał na niebo, a ja wlepiałam wzrok w jego srebrną tarczę, myślałam, że pan Agenor, również jak ja i w téj saméj chwili, patrzy na świetną gwiazdę nocną, i że w sercu jéj zbiegają się promienie naszych oczu. Nigdy nie byłam tak skłonną do upoetyzowania najprozaiczniejszych wypadków życia, jak wtedy. Wyobrażałam sobie, iż koniecznie, w piękny jakiś wieczór letni, przy słońca zachodzie, zostanę, w czasie przejażdżki, uniesiona przez mego wierzchowca, który przez wzgórza i lasy pędzić będzie ku strasznéj jakiéj przepaści, i że wtedy z za leśnéj gęstwiny wypadnie pan Agenor, i mężną a silną ręką uratuje mię od nieuchronnéj zguby. Mijało wprawdzie wiele zachodów słońca i wiele odbyłam przejażdżek, a romantyczna nie zdarzała się awantura. Parę razy, jadąc przez las, posłyszałam za sobą przyśpieszony tentent konia i krew mi uderzyła do głowy. Byłam pewną, że zobaczę niespodzianie zjawiającego się pana Agenora w fantastycznym myśliwskim, lub rycerskim stroju. Niestety! gdy odwróciłam głowę, spostrzegłam prostego chłopaka z poblizkiéj wioski, cwałującego oklep i boso na chudéj i zdyszanéj szkapie.
Innym znów razem, gdy późno w nocy siedziałam przy otwartém na ogród oknie mojéj sypialni, i pełną piersią oddychałam powietrzem lipcowéj nocy, usłyszałam w ogrodowych zaroślach szelest stłumiony. W uszach mi zaszumiało i pociemniało w oczach. Jak błyskawica przebiegła mi przez głowę myśl, że może to pan Agenor, dręczony tęsknotą za mną, zakradł się do naszego ogrodu, patrzy z gęstwiny na moje oświetlone okno i na powiewie wiatru przesyła mi westchnienia miłości. Wszakże nieraz czytałam o podobnych rzeczach w romansach.
Z wytężonym wzrokiem i twarzą płonącą, siedziałam nieruchoma, patrząc na punkt ogrodu, w którym ozwał się szelest, i po chwili spostrzegłam, jak poruszyły się gałęzie krzewów, a z pośród nich, łopocąc rozpiętemi skrzydłami, podniosła się sowa i poleciała pomiędzy lipy stare.
Nie zrażałam się jednak tém dziwaczném spotykaniem się fantazyi mojéj z rzeczywistością i snułam daléj nić marzeń. Słyszałam nieraz ubolewających nad tém, że minęła pora, w któréj dziewice, siedząc u kominkowego ognia, przędły len na kołowrotku; otóż zdaje mi się, że i teraz zajmują się one tą samą czynnością, tylko że kominkowy ogień zastąpiło zwierciadło, a zamiast nici lnianych przędą one pasma marzeń i widzeń fantastycznych na wartkim kołowrotku własnéj wyobraźni. I zaiste, cóż innego czynić mają? Cóż innego czynić miałam ja, gdy, jako jedyny grunt, na którym miało roztaczać się życie moje, wskazano mi woskowaną posadzkę salonu; jedyny świat dostępny, zakreślono przede mną sztachetami otaczającemi ogród; za jedyną pracę dano krosienka z rozpiętą kanwą i kilka, w ponsowy safian oprawnych, romansów i podróży francuzkich.
W godzinach, upływających pomiędzy wizytami i rewizytami, czytałam romanse, wyszukując w ich bohaterach podobieństw do pana Agenora, a potém wyszywałam na kanwie poduszkę dla babci Hortensyi. Ale malowane kwiaty na deseniu nie podbijały mojéj myśli, myliłam się w rachowaniu krzyżyków i dobieraniu barw włóczki, i często pod ręką moją róże rodziły się zielone, a liście różowe. Wtedy przychodziła garderobiana Zosia i poprawiała robotę, a gdy przyjeżdżały sąsiadki, oglądały krosienka ustawione przed oknem salonu i podziwiały moję pracowitość. Mnie jednak rumieniły te pochwały, bo przywodziły mi na pamięć, w dzieciństwie usłyszane, wyrazy ojca, że człowiek, który pracuje, rozumié myśl Boga! A jam czuła, że wyszywając na kanwie, nie postąpiłam ni na krok ku zrozumieniu téj wielkiéj myśli...
Pojechałyśmy z matką do państwa Rudolfów, nie ażeby nam bardzo uśmiechały się te odwiedziny, ale że były koniecznemi dla zachowania światowéj przyzwoitości. Szczególne wrażenie uczyniło na mnie mieszkanie wujowstwa. Dwór to był obszerny, widocznie zamożny kiedyś, a nawet bogaty; ale dziś, z każdego jego kąta, wydobywała się ruina. Murowane słupy, mające zdobić sztachety, opadały z tynku i świeciły czerwoną nagą cegłą; dom obszerny, o suterynach i balkonach, wspartych na lekkiéj kolumnadzie, miał dziury w dachu i wschody połamane, po których trzeba było stąpać ze wszelką ostrożnością. Na dziedzińcu pozostał tylko ślad szerokich i gracowanych snadź dróg, wiodących od bramy do podjazdu; na zaniedbanéj i bujnemi chwastami porosłéj murawie pasły się stada gęsi i kaczek, a przed oknami o ściany domu ocierały się stworzenia o niewymawianém w salonie imieniu.
Wewnątrz domu minione bogactwo sprzeczało się również z obecnym upadkiem. Na każdym kroku czuć tam było łataninę i zapobieganie, na których tle boleśnie prawie odbijała pretensya do pokazania czegoś, czego już nie było. Pomiędzy tém otoczeniem zobaczyłam znowu Rozalią, a zuchwała jéj pokora i wulkaniczny spokój rzuciły mi się znowu w oczy. Spostrzegłam jednak w twarzy jéj coś, czego nie widziałam wprzódy. Były to pomiędzy cieniami ślizgające się promienie, dobre uczucie jakieś, wychodzące z piersi i błyszczące w oczach nieudaną słodyczą. Zmiany te, szybkie jak mgnienie oka, ale dostrzegalne, zachodziły w Rozalii wtedy, gdy spoglądała na swe młodsze rodzeństwo, które otaczało ją nieustannie i garnęło się do niéj daleko więcéj, niż do matki. Nie widziałam, aby pieściła dzieci lub przemawiała do nich pieszczotliwie, a jednak widoczném było, że panowała nad ich sercami. Spojrzenie jéj spotykało się często na jasnowłosych ich głowach ze spojrzeniem pana Rudolfa. Był to, zdaje się, jedyny punkt, na którym zchodziły się i łączyły serca ojca i córki. Tylko że w oczach piérwszego malowała się większa jeszcze, niż zwykle, boleść, połączona z upokorzeniem, które wraz powieki ku ziemi chyliło; we wzroku drugiéj migotała troskliwość i niby gorączkowa jakaś obawa. Pani Rudolfowa, w stroju odbijającym pretensyonalnością od surowéj wełnianéj sukni najstarszéj córki, siedziała na kanapie, częstując moję matkę uśmiechami i konfiturami, podawanemi na wyszczerbionych spodkach, przez lokaja, ubranego w mocno wytarty surdut i wyglądającego bardzo na parobka.
Mimowoli pomyślałam, iż stosowniejszym do otoczenia traktamentem były-by proste jakie i niekosztowne owoce, a mniéj śmieszną usługą wiejska, czysto ubrana, dziewka. Ale wujenka nie miała snadź siły wyrzec się konfitur i lokaja, dwóch przedmiotów, które zwyczaj nakazywał uważać za konieczne warunki przyzwoitości.
W godzinę dopiéro po przyjeździe naszym, wbiegła do bawialnego pokoju młodsza siostra Rozalii, szesnastoletnia Madzia. Podobna była do Rozalii bardzo, tylko twarz miała pogodną i otwartą, swobodny uśmiech na ustach i poranne wesele we wszystkich ruchach. Ubrana była w prostą, ale czystą perkalikową sukienkę, z białym fartuszkiem i krótkiemi rękawkami, które ukazywały ramiona i ręce, opalone, z wyraźnemi śladami pracy.
Pani Rudolfowa zarumieniła się na jéj widok, a gdy dziewczę przywitało się już z nami, rzekła:
— Gdzieżeś-to była, Madziu? czemu nie pośpieszyłaś powitać ciotkę i kuzynkę?
— O, pilno mi było ujrzéć ciocię i poznać kuzynkę Wacławę — odpowiedziała, rumieniąc się, Madzia — ale musiałam piérwiéj dokończyć upieczenia ciasta do herbaty, bo-by się było popsuło.
Silniejszy rumieniec wytrysnął na śniadą twarz wujenki.
— Moje dziecko! — zawołała — pocóż ci było to robić? Wszakże kucharz...
— Moja matko!— przerwała Rozalia — wiesz dobrze, że ja to nakłaniam Madzię do prac gospodarczych...
Wujenka nic nie odpowiedziała. Znać było, że Rozalia wywierała i na nią wpływ przeważny.
W środku wieczora Madzia zniknęła znowu z pokoju.
— Gdzie jest Madzia? — spytał ktoś z obecnych.
— Posłałam ją do śpiżarni, aby wydała jutrzejszą prowizyą dla czeladzi — odpowiedziała Rozalia.
Wujenka wzruszyła ramionami, wyraźnie zmieszana i zawstydzona:
— Jest to kaprys Rózi... — wyjąkała.
— Moja matko! — ozwała się wnet Rozalia — czy doprawdy znajdujesz, że kaprys tylko każe mi przyzwyczajać Madzię do zajęć domowych i do zamiłowania w pracy? Czy doprawdy tak znajdujesz? Ja-bym sądziła, że to nie kaprys, ale doświadczenie...
Wujenka zamilkła znowu, a pan Rudolf podniósł wzrok i utkwił go w córce z wyrazem, jak mi się zdawało, wdzięczności. Rozalia widziała to spojrzenie, ale nie odpowiedziała żadną tkliwszą oznaką. Nie widziałam, aby się kiedy zbliżyła do niego, a gdy zwracała ku niemu mowę, dźwięk jéj głosu nabierał ostrzejszych tonów, a powieki głębiéj zapuszczały się na oczy, jakby nie chciała, aby najmniejszy promień pociechy lub miłości upadł z nich na szlachetnie zarysowane, ale dziwnemi bruzdy poorane czoło ojca. Wróciwszy ze śpiżarni z pękiem kluczów u paska, Madzia mówiła do mnie:
— Rózia nauczyła mię szyć bieliznę i suknie i odtąd sama sporządzam ubrania dla siebie i rodzeństwa. Doglądam téż pralni i folwarku, i w kuchni nie rzadko bywam, mianowicie, gdy spodziewamy się gości i trzeba coś lepszego do stołu sporządzić...
— Mama życzyła sobie — szczebiotało daléj wesołe dziewczę — abym uczyła się po francuzku i grać na fortepianie, ale Rózia sprzeciwiła się temu i powiedziała, że daleko lepiéj będzie, jeśli nauczę się szyć, gotować, doglądać gospodarstwa, bo jéj saméj francuzki język i muzyka na nic się przydały, odkąd ojciec stracił cały prawie fundusz...
Tu urwała nagle i zarumieniła się mocno, jakby spostrzegła, że wygadała się z czémś, o czém niepowinna była mówić. Spojrzała na ojca, coś dziwnego zamigotało w jéj pogodnych oczach, rzuciła się ku niemu z gwałtownością dziecka i ucałowała obie jego ręce. W bladych źrenicach pana Rudolfa błysnęły iskry, przycisnął głowę córki do piersi. Rozalia zwróciła się nagle do mojéj matki, jakby nie chciała, lub obawiała się widziéć pieszczotę młodszéj siostry z ojcem.
Obejście się jéj ze mną było takie samo, jak w Rodowie. Z ust jéj ani razu nie wyszło imię pana Agenora. Wujenka tylko parę razy wspomniała o nim przy czém ruchliwe jéj oczy utkwiły się we mnie z uśmiechem.
Opuściłam dom wujowstwa z ciężkiem sercem i głową pytań pełną. Jak widma niedostatku, wyłażące z kątów, kłóciły się z przedrzeźnionemi oznakami bogactwa, tak i serca mieszkańców domu tego zdawały się składać akord fałszywy z wyskakującemi zewsząd ostremi tonami. Żona tam nie była żoną, córka nie była córką. Jakaś przepaść nieprzebyta leżała widocznie między upokorzonym ojcem a zbuntowaném dzieckiem. Kto ją wykopał? kto oponą wstydzącéj się siebie nędzy okrył ten dwór, bogaty niegdyś? Kto rzucił bolesny dramat w życie téj rodziny, dziś tak rozstrojonéj? Czyja ręka wymalowała ten obraz zrujnowanego domu, pełnego zrujnowanych exystencyi, o którym nie mogłam myśléć bez tajemnego drżenia. A jednak po tle tego i innego dramatu przemykały świetlane promienie, pomiędzy gruzami zdruzgotanych cegieł i dachów kwitły kwiaty pociechy. Do piersi upokorzonego ojca rodziny tuliło głowę dziewczę niewinne, posępne oczy Rozalii migotały pięknym blaskiem, spoglądając na świeże lica młodszego rodzeństwa. Raziły mię te przeciwności otchłani z niebem. Nie znałam jeszcze wówczas téj prawdy życiowéj, że nigdy niéma w zupełności ni nieba, ni piekła. Pośród najgłębszych cieni odkryjesz zawsze choć słaby płomyk światłości, na jasném tle musi się choć jedna wlec chmurka szara. Człowiek nie może być absolutném złem, ani absolutném dobrem; może się tylko zbliżać do jednego lub drugiego, a zawsze z jednego czy z drugiego zostanie mu bodaj malutka cząstka. W téj wiecznéj mieszaninie leży dramat życia, zagadka czynów i prawda ducha ludzkiego.
Nie umiałam jeszcze wtedy zdawać sobie sprawy z psychologicznych nad ludźmi spostrzeżeń i myślałam tylko, że pan Rudolf musiał być koniecznie kiedyś szlachetnym i dumnym człowiekiem, Rozalia wierzącą i dobrą dziewicą. Czytałam to na wyniosłém czole i w myślących źrenicach piérwszégo, widziałam to w miłości dla młodszego rodzeństwa drugiéj.
Cóż więc uczyniło pana Rudolfa chmurnym i upokorzonym, a wlało w Rozalią owę zuchwałą pokorę i zjadliwą słodycz, która tak dotkliwie dała mi się poznać nieraz?
Tu przyszły mi na pamięć słowa, słyszane niegdyś od matki: „Świat i jego zwyczaje... życie i jego konieczności”...
Przykre wrażenie, jakie wyniosłam z domu państwa Rudolfów, zatarło się zupełnie nazajutrz w czasie odwiedzin u nas pani S., córek jéj i syna.
Z pannami S. byłam już ściśle sprzyjaźniona, mianowicie z Emilką. Miały one brata, starszego od nich o lat kilka, a który powierzchownością swą dziwnie przywodził mi na myśl ślimaka, najwstrętniejsze dla mnie stworzenie. Chudy, żółto-blady, z długą twarzą i włosami niepewnego koloru, miał zwyczaj nosić ubranie w szare jakieś poprzeczne pręgi, które bardziéj jeszcze zwiększały podobieństwo jego do ślimaka. Flegmatyk, niezmiernie powoli mówiący, ożywiał się zawsze w mojém towarzystwie tak, że wązkie i blade usta jego stawały się zdolne aż dwa wyrazy wypowiedziéć i dwa razy uśmiechnąć się przez przeciąg jednego kwadransa, co, jak mówiono, było u niego niesłychaną osobliwością. Za każdym podobnym wysiłkiem wymowy, wpatrywał się we mnie długo i upornie z nad szafirowych okularów, które nie wiem dlaczego nosił, chcąc bowiem czemukolwiek uważniéj przypatrzyć się, wydobywał z nich zawsze, jak mógł, swoje blado-żółte oczy. Małomówność ta i flegma młodego pana S. nie pochodziły, jak mi się zdawało, z ograniczoności umysłowéj, bo wyraz twarzy jego i oczu był dość myślący, tylko przykry jakiś, zimny, zamknięty w sobie, a niekiedy migocący złośliwością, wnet tajoną i pochłanianą. Zaraz przy piérwszéj bytności w domu pani S. uderzył mię stosunek pana Henryka do sióstr. Zupełnie inaczéj wyobrażałam sobie uczucia i stosunek rodzeństwa. Wprawdzie była tam zachowana wszelka przyzwoitość, ale ścisła tylko przyzwoitość, bez najmniejszéj iskierki przywiązania, owszem, z pewną domieszką złośliwości ze strony brata, a nieśmiałości ze strony sióstr.
— Mało przestajemy z Henrykiem — mówiła mi raz Emilka — on tak zajęty gospodarstwem.
— Objął zarząd majątku zaraz po śmierci ojca — dodała Zenona — nigdy się nie wydala z domu, nie trzyma oficyalistów i do tego stopnia jest zawziętym gospodarzem, że nawet do śpiżarni zagląda często i gdérze na pannę apteczkową, gdy za wiele cukru lub mąki w domu wychodzi.
— A mama wasza czy nic nie ma przeciw wtrącaniu się pana Henryka do kobiecego gospodarstwa? — spytałam.
Emilka dziwnie się uśmiechnęła.
— Mama Henrykowi nic za złe miéć nie może — odrzekła — od dzieciństwa kochała go i pieściła niezmiernie i daleko więcéj, niż nas...
Smutne to było zeznanie i smutek drżał w głosie, którym było uczynione.
Gdzieindziéj w sąsiedztwie słyszałam, jak śmiano się z pana Henryka, nazywając go skąpcem i liczykrupą. Doszło téż do moich uszu parę zarzutów, uczynionych jego rzetelności w interesach pieniężnych. Powiadano, że był nad miarę chciwy i dziwiono się, że wadę tę posiada tak młody człowiek.
— Dostał ją w spadku po ojcu — uczynił ktoś uwagę i dodał: — zobaczycie państwo, że skrzywdzi siostry i da im bardzo niewielkie posagi.
W istocie, pomimo blasku, jakim świetniał dom pani S., nie uchodziły za bogate panny i dobre partye; powiadano, że dotąd żadna z nich nie miała ani jednego konkurenta. Uważałam u pana Henryka dziwny sposób poruszania rękoma, którego używał często, jakby instynktownie lub z przyzwyczajenia. Ruchem tym palce jego roztwierały się szeroko i wnet mocno się zaciskały, niby chwytając w powietrzu niewidzialny jakiś przedmiot i ściskając go w dłoni. Widoczném to było szczególniéj wtedy, gdy wyciągał po coś rękę, albo gdy się zamyślił. W ostatnim razie otwieranie się i zaciskanie palców następowało po sobie z taką szybkością, jakby było dziełem ukrytych sprężyn. Bądź co bądź, pan Henryk nigdy nie bywał tak wymownym, jak gdy rozmawiał ze mną, i w nikogo nie wpatrywał się z taką uwagą, zsuwając okulary aż na środek długiego nosa. W sąsiedztwie zaczynano mówić, że się we mnie rozkochał i że myśli starać się o moję rękę. W istocie przyjeżdżał do nas dość często, a nawet raz przywiózł mi piękny bukiet, czemu wydziwić się nie mogły jego siostry, mówiąc ze śmiechem, że jako żywo nie widziały w bracie podobnéj względem kogokolwiek galanteryi.
Śmieszyła mię niewypowiedzianie myśl, że, gdybym chciała, mogła-bym zostać żoną Ślimaka. Myśl tę wypowiedziałam raz mojéj matce. Uśmiechnęła się, ale potém skinęła parę razy głową i rzekła z namysłem:
— A jednak pan S. jest dobrą partyą.
Było to właśnie przy stole i jadłyśmy wety; parsknęłam głośnym śmiechem i zawołałam:
— O, moja mamo! nie oddała-bym za tę dobrą partyą tego pięknego ananasa, ani nawet cząsteczki téj gruszki, którą zajadam.
Na widok mojéj wesołości, twarz matki jaśniała zawsze pogodą i zadowoleniem. Powiodła i teraz ręką po moich włosach i rzekła:
— Bo ty, dziecko, na gwieździe jeszcze wysokiéj jeździsz i z niéj na ziemię patrzysz!
— To prawda — odpowiedziałam — ale téż i nie mam wcale ochoty zstępować z niéj na ziemię.
Czoło mojéj matki zachmurzyło się, długo patrzyła na mnie. W oczach jéj czytałam myśl: obyś tylko, zamiast zstąpić, spaść nie musiała!
Gdy po owéj wizycie u państwa Rudolfów, rodzina S. przybyła do nas w odwiedziny, i gdym z przyjaciółkami memi wybiegła do ogrodu, Emilka szepnęła mi pomiędzy dwoma uściśnieniami:
— Czy wiész, co mówią o tobie w sąsiedztwie? że wychodzisz za mąż. Zgadnij za kogo?
Zarumieniłam się po uszy i zamknęłam Emilce usta pocałunkiem.
— No, zgadnij! zgadnij! — wołała ze śmiechem, drażniąc się ze mną.
— Za pana Agenora! — zawołała nakoniec Zenona, ulitowawszy się może nad mojém zmieszaniem.
Rumieńce uderzyły mi do twarzy.
— I po cóż się rumienisz? — rzekła, całując mię, Emilka — to świetna partya!
— Dla Boga! — zawołałam — nie mówcież mi przynajmniéj o partyi.
— No, taki to widzisz zwyczaj — rzekła seryo już Zenona — że gdy się mówi o jakim maryażu, to się ma naprzód wzgląd na partyą; nie idzie za tém, aby i serce nie grało roli...
Zaczęłam wymawiać się, że pogłoski były fałszywe.
— Pan Agenor stara się o ciebie, to rzecz wiadoma i uznana — prawiła Emilka — odniosłaś zwycięztwo nad niepokonanym dotąd przez nikogo lwem naszéj prowincyi. Nie słyszałam nigdy, aby się kimkolwiek zajmował. Powiadano wprawdzie, że starał się kiedyś o Rozalią, ale jakoś się to rozchwiało...
Poczułam nagłe ukłucie w serce.
— Starał się o Rozalią? — powtórzyłam prawie machinalnie.
— Stara to historya — odpowiedziała Emilka — byłyśmy jeszcze dziećmi, gdy się to działo, i trochę tylko zasłyszałyśmy o czémś podobném. Powiadają, że Rozalia i dziś nim zajęta, ale... może to plotki...
Smutno mi się jakoś zrobiło i straszno. Zamyślenie, w jakie wpadłam, przerwało mi nagłe pytanie Emilki:
— Powiedz mi, Waciu, co się dzieje z twoim kuzynem, panem Franciszkiem?
Przy tych słowach oczy jéj, wlepione w moję twarz, zaświeciły niezwykle. Nie pamiętam już, co jéj odpowiedziałam, ale po chwili spostrzegłam, że z kolei Emilka zadumała się i szła obok mnie ze schyloną głową, jakby czego szukała w trawie.
W środku wieczora Zenona rzekła do mnie:
— Szczęśliwa istoto! wyjdziesz wkrótce za mąż, zostaniesz panią swego domu i nie będziesz się nudziła. O, gdyby tylko ktokolwiek postarał się o moję rękę, zaraz-bym za niego poszła.
— Jakto? — zawołałam — poszła-byś za piérwszego lepszego, choćby za człowieka, którego-byś nie kochała?
— Z pewnością, byle zostać już raz swobodną i zobaczyć choć kawałeczek innego jakiego świata, niż nasza okolica.
— Co do mnie — ozwała się Emilka — choć nudzę się téż w domu śmiertelnie, nie zdecydowała-bym się nigdy wyjść za człowieka, którego-bym nie kochała. Ot, wiecie co? prędzéj-bym do klasztoru wstąpiła.
Zaśmiałyśmy się obie, ale Emilka nie śmiała się.
— I dlaczegoż tak śmiejecie się z tego, co powiedziałam? — wyrzekła seryo — mnie ta myśl często do głowy przychodzi. Prawda, że w klasztorze smutno, ale i na świecie czyliż niéma smutków różnych? W klasztorze niewola, ale czyż i na świecie jéj niéma?
— Nie można zaprzeczyć, że to myśl romantyczna — także zupełnie seryo zaczęła Zenona — czytałam nieraz o klasztorach i zrozpaczonych bohaterkach romansów, które zostają zakonnicami. Nie jest to bez uroku. Wyobraźcie sobie długie, sklepione kurytarze, oświetlone w nocy bladą, gdzieś w głębi drżącą lampą; chóralne śpiewy, rozlegające się śród ciszy grobowéj, w posępnych murach kościoła; dzwonki, odzywające się z regularnością zegaru, niby pogrzebowa muzyka, przygrywająca skonowi każdéj godziny; blade twarze zakonnic, półokryte czarnym welonem i mknące na tle murów, powleczonych pleśnią starożytności! Wszystko to przecie niezwykłe, poetyczne, romantyczne, fantastyczne, a w każdym razie inne jakieś, niż nasze woskowane posadzki, morowe obicia ze złoconemi szlaczkami na ścianach i klawisze fortepianów, których sam widok przerażenie we mnie wzbudza. Wiesz co, Emilko? nie dziwię się wcale twéj myśli wstąpienia do klasztoru, zawsze to jakaś rozmaitość i niezwyczajność.
Gdy Zenia wygłaszała tę tyradę, ja uśmiechałam się, a gdy skończyła, rzekłam:
— Czy wiesz, Zeniu, że miałam na pensyi koleżankę, która wychylała ocet szklankami, aby, jak mówiła, coprędzéj umrzeć; ale gdy raz głowa ją zabolała, zlękła się śmiertelnie i odtąd ani patrzéć na ocet nie chciała.
— I cóż ztąd?
— To, że twoje marzenie o klasztorze jest bardzo podobne do marzeń mojéj koleżanki o śmierci...
— Jakto?
— Tak, że koleżanka moja nie chciała uczyć się i nic nie robiła, nudziła się zatém, a w dodatku była exaltowaną...
— Rozumiem teraz! — zawołała Zenia i zaśmiałyśmy się wszystkie serdecznie.
W téj chwili zbliżył się do mnie pan Henryk i, patrząc na mnie z nad okularów, w przeciągu pięciu minut wymówił prośbę, abym raczyła zagrać. Prośbę tę zresztą słyszałam zawsze i wszędzie. Każda gospodyni domu i każdy młody człowiek mieli sobie za obowiązek prosić o muzykę pannę, o któréj wiedzieli, że grać umiała. Odbywało się to z punktualnością, niedopuszczającą żadnego uchybienia. A gdy tak molestowana panna siadała do fortepianu i grać zaczęła, ogólna uwaga towarzyszyła jéj stale przez piérwsze trzy takty, poczém zaczynały się rozmowy ciche i coraz głośniejsze, i zupełnie głośne nakoniec, a kończyło się tém, że artystka traciła stopniowo całe swe audytoryum. Niekiedy tylko, jakim wypadkiem zamieszany do towarzystwa meloman, słuchał ją do końca, przytulony w kącie, albo konkurent miał sobie za powinność pozostać nieruchomie naprzeciw grającéj, sentymentalnie patrząc na nią w milczeniu i myśląc o niebieskich migdałach, albo o innych wcale dźwiękach, niż fortepianowe. Gdy nareszcie panna grać przestawała, ze wszech stron dawały się słyszéć oklaski i pochwały, z takim zapałem dawane, jakby obecni ani jednéj nutki nie uronili z odegranéj kompozycyi, i jakby muzyka była nieodzowną potrzebą ich życia i nieopisanym ich serc zachwytem. Uważałam zawsze, że tylko owi rzadcy wielce melomani, owe białe kruki, z uwagą i w kącie salonu słuchający muzyki, skąpi bywali na oklaski i pochwały, a czasem taką mieli minę, jakby połknęli dobry haust octu, albo zjedli całą łyżkę musztardy.
Kiedy pan Henryk, wierny salonowym tradycyom, poprosił mię o muzykę, nie mogłam odmówić prośbie mego uznanego przez całą okolicę adoratora; przytém będąc dobrze wychowaną panną, nie czułam się w prawie rozmijania się z jedną z kardynalnych ustaw, zapisanych w statucie zwyczajów: usiadłam przy fortepianie i grałam.
Niestety! nie grałam już moich dawnych drogich sonat Beethowena ani Mendelshona Bartholdi, bo oddawna się przekonałam, że sprawiają one na towarzystwie skutek maku, zsuwającego słodki sen na powieki. Wspaniale za to wygrywałam porywające arye włoskie i rozgłośniéj brzmiące walce lub mazury. To téż z klawiszów nie wychodziły, jak dawniéj, roje myśli nowych i nie zostawiały po sobie w méj głowie świetnych szlaków gwieździstych. Palce moje biegały po klawiaturze ku ukazaniu obecnym wprawy, jaką posiadałam, a odrywając mię od towarzystwa, pomagały mi marzyć.
Na prośbę pana Henryka, grałam jakiegoś długiego walca, a wpół namiętne, wpół skoczne jego tony uniosły myśl moję daleko. Na falach muzyki popłynęła ona nad polami i lasami, a z pod błękitnego nieba spuściła się nad ponsowy dach stojącego śród rozłogu pałacyku.
Zawisła nad nim i patrzyła, jak na balkonie stał ktoś, ktoś blady i wysoki, o wielkich szarych oczach i długich angielskich faworytach, przecierał chusteczką szkiełko lornetki i... myślał o mnie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.