Pamiętnik chłopca/Lipiec/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund de Amicis
Tytuł Pamiętnik chłopca
Podtytuł Książka dla dzieci
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i Spółki
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. Cuore
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LIPIEC.

(Ostatnia kartka pisana ręką mamy).
1, sobota.

A zatem rok już się skończył, Henryku; i pięknem to jest, że ci pozostanie, jako wspomnienie dnia ostatniego, obraz wzniosłego poświęcenia tego chłopca, co życie swoje dał w ofierze za swoją przyjaciółkę. Teraz masz się rozstać z twymi nauczycielami i towarzyszami, a ja muszę udzielić ci smutnéj wiadomości. Rozstanie się twoje z nimi nie potrwa tylko trzy miesiące, jak myślałeś, ale będzie to pożegnanie na zawsze. Ojciec twój, z przyczyn, wypływających z tego zawodu, jaki sobie obrał, musi opuścić Turyn, a my razem z nim pojedziemy. Nastąpi to w przyszłej jesieni. Zasmuca cię to, wszak prawda? bo jestem pewną, iż kochasz twoją starą szkolę, gdzie przez lat cztery dwa razy dziennie doświadczałeś zadowolenia, wynikającego z pracy; gdzie widziałeś, przez tyle czasu, zawsze w tych samych godzinach tych samych chłopców, tych samych nauczycieli, tych samych ich rodziców i krewnych, i twoją matkę i twego ojca, którzy czekali na ciebie z uśmiechem; tę twoją starą szkole, gdzie ci się kształcił i rozświecał umysł, gdzieś znalazł tylu poczciwych towarzyszy, gdzie każdy wyraz, któryś usłyszał od nauczycieli, miał twoje dobro na celu; gdzieś nie doświadczył żadnéj przykrości, któraby ci na pożytek nie wyszła. Zachowaj więc w duszy to samo przywiązanie i serdecznie pożegnaj wszystkich towarzyszy. Niektórych spotykają nieszczęścia: ten ojca straci, ten matkę, tamten obojga rodziców; jedni umrą młodo, inni, być może, krew chlubnie przeleją na polu bitwy, wielu z nich będzie dobrymi i uczciwymi robotnikami, ojcami rodzin pracowitymi i zacnymi, jak i ich rodzice; a kto wie, czy niema wśród nich i takiego, który kiedyś wielkie zasługi odda krajowi i imię swe wsławi. Rozstań się więc z nimi serdecznie: zostaw cząstkę twojéj duszy w téj wielkiej rodzinie, do któréj wstąpiłeś dziecięciem, z któréj wychodzisz podrastającym chłopcem i którą twój ojciec i twoja matka tak bardzo kochają, boś ty w niéj był tak kochany. Szkoła to jakby matka, Henryku; ona cię wzięła z rąk. moich, gdyś zaledwie mówić się uczył, ona cię dziś mnie oddaje jako dużego, silnego, pracowitego chłopca: niech będzie błogosławioną, a ty nie zapominaj o niéj nigdy, mój synu. O! nawet niepodobieństwem byłoby, abyś mógł ją kiedyś zapomniéć. Staniesz się dorosłym mężczyzną, świat poznasz, obce kraje zwiedzisz, zobaczysz miasta olbrzymie i pomniki wspaniałe, i o niejednym z nich zatrze ci się całkiem w umyśle wspomnienie; jednego tylko nigdy nie zapomnisz: tego gmachu białego, z temi opuszczonemi firankami na dole i z tym małym ogrodem, gdzie się z pączka rozwinął pierwszy kwiat twojego umysłu, i będziesz miał jego obraz w pamięci aż do ostatniego dnia życia, jak ja będę miała zawsze przed oczami duszy obraz tego domu, w którym po raz pierwszy twój głos usłyszałam.


EGZAMINA.
4, wtorek.

Otóż i nareszcie egzamina. Na ulicach w pobliżu szkoły o niczém inném nie słychać; dzieci, ojcowie, matki, nawet niańki, wszyscy tylko o tém mówią: egzamina, stopnie, zadania, promocye u każdego na ustach. Wczoraj rano były wypracowania piśmienne, dziś rachunki. Wzruszającym był widok tych wszystkich rodziców i krewnych, którzy prowadzili dzieci do szkoły, dając im ostatnie rady po drodze, i wielu matek, które aż do samych ławek towarzyszyły synom, aby zobaczyć, czy téż mają oni atrament w kałamarzu, i aby wypróbować, czy pióro jest dobre, i które jeszcze od progu odwracały się, aby powiedziéć:
— Tylko śmiało! Uważnie! Nie zapomnij!
Naszym nauczycielem asystentem był Koatti, ten z czarną brodą, co to głos ma do ryku lwa podobny, a nigdy nie karze nikogo. Były dzieci blade ze strachu. Kiedy nauczyciel rozpieczętował list z zarządu miejskiego i wydobył z koperty zadanie, cisza była taka, iż zdawało się, że każdy oddech w piersiach tamuje. Podyktował zagadnienie głosem donośnym, patrząc to na tego, to na owego z kolei, strasznemi oczami; ale zaraześmy to odgadli, iż gdyby tylko był mógł, podyktowałby nam także i rozwiązanie, abyśmy wszyscy dobre otrzymali stopnie — wielkąby mu to radość sprawiło. Po godzinnéj pracy wielu zaczęło niepokoić się, bo zadanie było trudne. Jeden z chłopców płakał. Krossi pięściami tłukł się w głowę. A niejeden wszakże nic a nic nie był winien temu, że nie umiał rozwiązać zadania, bo wiele z tych biednych dzieci nie miało dość czasu na naukę i było w domu zaniedbanemi przez rodziców. Ale istnym aniołem Opatrzności był dla nich Derossi. I trzeba go było widziéć, jak wszelkich starań dokładał, aby im pomagać, — w jakim był ruchu, na jakie się brał sposoby, żeby im podsunąć, lub pokazać nieznacznie to jakąś liczbę, to jakieś potrzebne do rozwiązania zadania działanie rachunkowe, troskliwy, grzeczny dla każdego, tak, że zdawaćby się mogło, że to on nasz nauczyciel. Również i Garrone, który w arytmetyce jest mocny, pomagał komu tylko mógł, pomógł nawet i Nobisowi, który, znalazłszy się w kłopocie, był uprzejmy dla wszystkich. Stardi przez całą godzinę siedział nieruchomie, z oczami wlepionemi w zadanie, z pięściami przy skroniach, a potém zrobił wszystko w ciągu pięciu minut. Nauczyciel chodził pomiędzy ławkami, mówiąc:
— Tylko spokojnie! Spokojnie! Pomału! Zalecam wam spokój!
A kiedy spostrzegał, że który z uczniów tracił odwagę i ufność w swe siły, wówczas, aby mu dodać otuchy i pobudzić do śmiechu, otwierał usta tak szeroko, jakby go chciał poźrzéć, naśladując lwa. Około jedenastéj, spojrzawszy w dół przez okno, zobaczyłem wielu rodziców i krewnych, którzy przechadzali się niespokojni i niecierpliwi tam i nazad po chodniku; był pomiędzy nimi ojciec Prekossiego, w swéj niebieskiéj bluzie, przed chwilą przybyły z kuźni, jeszcze cały uczerniony od węgli; była matka Krossiego, przekupka warzyw; matka Nellego, czarno jak zawsze ubrana, która nie mogła ustać na jedném miejscu z niepokoju. Przed samém południem przyszedł mój ojciec i podniósł oczy na okna — drogi mój ojciec! O południu wszyscy już skończyli z zadaniem. Jakiż to widok był przy wyjściu! Rodzice i krewni śpieszyli na spotkanie chłopców, aby pytać, przeglądać kajety, porównywać ich pracę z pracami towarzyszy.
— Ile działań? Jakie zadanie? A suma? A odpowiedź? A dziesiętne ułamki?
Wszyscy nauczyciele chodzili spiesznie od jednego do drugiego z pytających, wołani ze wszystkich stron jednocześnie. Mój ojciec wziął mi natychmiast z rąk zadanie, zrobione na brudno jeszcze, z poprawkami i przekasowywaniami, popatrzył i rzekł:
— Dobrze!
Obok nas stał kowal Prekossi, który patrzył również na pracę syna, trochę pomieszany, zakłopotany, bo widocznie czegoś nie mógł zrozumieć. Zwrócił się do mego ojca:
— Czyby pan nie był łaskaw powiedziéć mi sumy?
Mój ojciec liczbę żądaną odczytał. Kowal popatrzył — rozważał coś, nad czemś się namyślał, nad czemś zastanawiał.
— Ależ tak! Ależ dobrze, mój mały! — zawołał naraz z rozpromienioną twarzą.
Ojciec mój i on spojrzeli sobie w oczy, z dobrym uśmiechem, jak dwaj przyjaciele; ojciec mój podał mu rękę, on ją uścisnął. I rozstali się, mówiąc:
— Do widzenia, do egzaminu ustnego.
— Do ustnego, do widzenia.
Oddaliwszy się nieco, usłyszeliśmy jakiś głos nieco fałszywy, ale wesoły; obejrzeliśmy się obaj: to kowal śpiewał sobie jakąś piosenkę.


OSTATNI EGZAMIN.
7, piątek.

Dziś rano mieliśmy egzamina ustne. O ósmej byliśmy już wszyscy w klasie, a o kwadrans na dziewiątą zaczęto wywoływać nas po czterech naraz do owej wielkiéj sieni, czy też sali na dole, gdzie pośrodku stał duży stół, przykryty zieloneni suknem, dokoła którego siedzieli dyrektor i czteréj nauczyciele, a w ich liczbie i nasz nauczyciel. Ja byłem jednym z tych, których zawołali najprzód Biedny mój nauczyciel! Teraz to, dzisiejszego rana, można się było przekonać, jak to on nas kocha! Podczas gdy nas inni pytali, on zdawał się nic oprócz nas nie widziéć; niepokoił się, kiedyśmy okazywali niepewność co do naszych odpowiedzi; rozjaśniał się cały, kiedy odpowiadaliśmy dobrze i bez wahania; słyszał, odczuwał wszystko i tysiące znaków dawał nam rękami i głową, jakby chciał powiedziéć: „Ot, tak, dobrze, nie, uważaj, pomału, śmiało.” Gdyby tylko mógł mówić, każdą rzeczby nam podpowiedział. Gdyby na jego miejscu znajdować się mogli wszyscy z kolei ojcowie egzaminowanych uczni, i oniby nie potrafili chyba zrobić więcéj. O, jakże pragnąłem powtórzyć mu po razy dziesięć, wobec wszystkich, głośno: „Dziękuję! dziękuję!” A kiedy inni nauczyciele powiedzieli mi: „Dobrze, już możesz iść,” oczy mu zabłysły od zadowolenia. Wróciłem natychmiast do klasy, aby tam czekać na ojca.
W klasie byli jeszcze niemal wszyscy. Usiadłem obok Garrona. Niewesoło mi było... o, nie! Myślałem, że to po raz ostatni siedzimy tak obok siebie w téj szkole. Jeszczem był dotąd nie powiedział Garronowi, że już do czwartéj klasy z nim razem nie pójdę, że mam wyjechać z rodzicami z Turynu; on nic o tém nie wiedział. Siedział sobie zgięty we dwoje, z tą swoją dużą głową pochyloną nad ławką, rysując jakieś ozdobne wzorki piórem dokoła fotografii swego ojca, przedstawionego w mundurze maszynisty kolejowego; ten jego ojciec jest mężczyzna wysoki i tęgi, z grubą szyją i twarz ma uczciwą, poważną jak i jego syn. A podczas gdy tak siedział zgarbiony, z koszulą nieco rozwartą na przodzie, ja widziałem na jego nagiej, silnéj piersi ów złoty krzyżyk, który mu darowała matka Nellego, kiedy się dowiedziała, iż on wziął pod opiekę jéj syna, biednego garbuska. Ale trzeba było przecież raz mu powiedziéć, że wyjadę z Turynu. Powiedziałem mu więc:
— Wiesz, Garrone, w jesieni ojciec mój opuszcza Turyn na zawsze.
On mnie spytał, czy i ja także wyjadę; powiedziałem mu, że wyjadę.
— I nie będziesz już w czwartéj klasie z nami? — zapytał.
Odpowiedziałem, że nie będę. On w zamyśleniu milczał przez chwilę, nie przestając rysować; następnie zapytał, nie podnosząc głowy:
— A nie zapomnisz o twoich towarzyszach z trzeciéj klasy?
— Nie zapomnę — odrzekłem, — nie zapomnę nikogo; a ciebie... ciebie bardziéj niż wszystkich pamiętać będę. Któżby mógł ciebie zapomnieć!
On popatrzył na mnie długo, poważnie, z wyrazem, który wiele, wiele mówił; ale nie rzekł i słowa; tylko mi rękę lewą podał, udając, iż prawą ręką rysuje jak przedtem, a ja ścisnąłem mocno, gorąco, tę dłoń uczciwą i silną.
W téj chwili do klasy wszedł spiesznie nauczyciel, z twarzą czerwoną, i głosem przyciszonym, lecz wesoło i prędko, powiedział:
— Dobrze; dotychczas wszystko idzie dobrze; byle się następni spisywali tak samo; dzielni chłopcy! Tylko śmiało! Jestem bardzo, bardzo zadowolony!
I chcąc nam swoje zadowolenie pokazać i nieco nas rozweselić, wychodząc z pośpiechem, udał, że się potknął i że aż muru musiał się uchwycić, aby się nie przewrócić; i to on, on, ten nasz nauczyciel, któregośmy nigdy śmiejącego się nie widzieli! Rzecz ta wydała się wszystkim tak dziwną, iż zamiast śmiechu wywołała powszechne zdumienie; każdy się uśmiechnął, nikt się nie roześmiał. Otóż, co do mnie... nie wiem sam czemu, ale uczułem coś jakby ból a zarazem rozrzewnienie na ten objaw dziecinnéj wesołości. Cała to bowiem była jego nagroda ta chwila radości! nagroda jedyna za dziewięć miesięcy pobłażania, dobroci, cierpliwości, a także i tylu przykrości! Na tę to chwilę pracował tyle czasu i tyle razy przychodził na lekcyę, choć był chory, biedny nauczyciel! Tego zatem i nic więcéj żądał od nas w zamian za tyle miłości, za tyle serca. I teraz zdaje mi się, że gdy go sobie przypominać będę, zawsze, przez lat wiele, zobaczę go nie inaczéj, jak w téj postawie i z tą twarzą rozweseloną; i że kiedy na człowieka wyrosnę, a on jeszcze żyć będzie, a spotkamy się kiedyś, i wówczas mu powiem o téj jego chwili wesołości, która mnie tak wzruszyła do głębi serca; i ucałuję z szacunkiem, gorąco, jego siwą głowę.


POŻEGNANIE.
10, poniedziałek.

O pierwszéj zebraliśmy się wszyscy w szkole po raz ostatni, aby usłyszéć wynik egzaminów i dostać książeczki z promocyą. Ulica była zapełniona rodzicami i krewnymi, którzy wtargnęli téż do wielkiéj sieni, a wielu z nich wcisnęło się nawet do klas, aby się gromadzić dokoła stołu nauczyciela; w naszéj zajmowali oni przestrzeń od ściany aż do pierwszych ławek. Byli tam: ojciec Garrona, matka Derossiego, kowal Prekossi, Koretti, pani Nelli, przekupka warzyw, ojciec murarczuka, ojciec Stardiego, wielu innych, których nie widziałem nigdy; i zewsząd dawał się słyszéć szmer, szepty, gwar, jakby na jakim placu. Wszedł nauczyciel — zapanowała wielka cisza. Nauczyciel miał w ręku spis uczniów i stopni, i zaraz zaczął czytać: „Abatuczi, promowany, sześćdziesiąt siedem dziesiątych; Arkini, promowany, pięćdziesiąt pięć siedemdziesiątych; murarczuk z promocyą, Krossi z promocyą.” Potém odczytał głośno, z przyciskiem: „Derossi Ernest, promowany, siedemdziesiąt siedemdziesiątych i pierwsza nagroda.” Wszyscy rodzice uczniów, którzy byli obecni i którzy wszycy go znali, powiedzieli razem:
— Zuch, dzielny Derossi!
A on potrząsnął swemi jasnemi kędziorkami i uśmiechnął się swobodnie, wesoło i ślicznie patrząc na swoją matkę, która ręką przesłała mu pozdrowienie. „Garoffi, Garrone, Kalabryjczyk, promowani.“ Potém trzech czy czterech z kolei, którzy nie dostali promocyi, a z których jeden rozpłakał się gorzko, bo ojciec z progu pogroził mu pięścią. Ale nauczyciel, zwróciwszy się do owego ojca, powiedział:
— Niech się pan na niego nie gniewa. Przepraszam, że się w to wdaję; ale to, widzi pan, niezawsze można przypisywać winie, czasem nieszczęściu. I właśnie tak jest w obecnym wypadku.
Potém przeczytał: „Nelli, promowany, sześćdziesiąt dwa siedemdziesiątych.“ — Matka biednego garbuska przesłała mu pocałunek wachlarzem. — „Stardi, promowany, sześćdziesiąt siedem siedemdziesiątych.” Ale on, słysząc tak piękny stopień, ani się nawet uśmiechnął i nie odjął pięści od skroni. Ostatnim był Wotini, który przyszedł do szkoły ustrojony i ufryzowany: promowany.
Przeczytawszy cały ów spis, nauczyciel wstał i przemówił w te słowa:
— Dzieci, po raz ostatni zebraliśmy się razem. Przebyliśmy z sobą rok cały i teraz rozstajemy się jako dobrzy przyjaciele, wszak prawda? Ciężko mi rozstawać się z wami, kochane dzieci. — Umilkł na chwilę, potem ciągnął daléj: — Jeżeli czasem opuściła mnie cierpliwość, jeżeli czasem, niechcący, byłem niesprawiedliwy, zabardzo surowy, to przepraszam, wybaczcie mi!
— Nie, nie! — powiedzieli razem rodzice i wielu uczniów — ach, nie, nigdy, nigdy tego nie było, panie nauczycielu.
— Wybaczcie mi — powtórzył nauczyciel — i kochajcie mnie choć trochę. W roku przyszłym nie będziecie już ze mną, ale widywać was będę, a w mojém sercu pozostaniecie na zawsze. Do widzenia, chłopcy!
I z temi słowy poszedł naprzód, ku nam — i wszyscyśmy, powstawszy w ławkach, wyciągnęli ręce ku niemu, chwytając go za ramiona i za ubranie; wielu całowało go; pięćdziesiąt głosów zawołało razem:
— Do widzenia, panie nauczycielu! Dziękujemy panu, panie nauczycielu! Niech panu Pan Bóg da zdrowie! Nie zapominaj pan o nas!
Kiedy wyszedł z pomiędzy ławek, wydawał się mocno wzruszony. Wyszliśmy wszyscy gromadą, nie w szeregach, śpiesząc. Hałas był, gwar głosów rodziców i dzieci, którzy się żegnali z nauczycielkami, z nauczycielami i pomiędzy sobą. Nauczycielka o czerwoném piórku miała czworo czy pięcioro dzieciaków uwieszonych u szyi i z jakie dwadzieścioro dokoła, co wszystko sprawiało razem, że jéj aż tchu brakło; „mniszeczce“ dziatwa ściągnęła już kapelusz z głowy i nawtykała jéj w kieszenie i pomiędzy guziki stanika kwiatów coniemiara. Wiele dzieci i dorosłych otaczało kołem Robettiego, witając się z nim i winszując mu serdecznie, bo właśnie w tym dniu po raz pierwszy przyszedł o własnéj sile, bez swoich kul. Ze wszystkich stron dawało się słyszéć:
— Do przyszłego roku! Do dwudziestego października! Do widzenia na Wszystkich Świętych!
I my żegnaliśmy się również. Ach! jakże się zapominają wszelkie urazy w takiéj chwili! Wotini, który zawsze tak wielką ku Derossiemu czuł zawiść, pierwszy rzucił się teraz ku niemu z otwartemi ramionami. Ja pożegnałem się z murarczukiem i ucałowałem go właśnie w téj chwili, gdy mi po raz ostatni robił swój „pyszczek zajęczy“ ten poczciwy chłopak! Pożegnałem się z Prekossim i Garoffim, który mi oznajmił o mojéj wygranéj na jego ostatniéj loteryi i wręczył mi mały przycisk do papierów z majoliki, nadtłuczony z jednego boku; pożegnałem się ze wszystkimi innymi. Pięknem było rozstanie się biednego Nellego z Garronem: żegnając się z nim na czas wakacyjny, objął go ramionami, mocno się doń przytulił i zdawało się przez chwilę, że oderwać się od niego nie może. Wszyscy cisnęli się dokoła Garrona, ściskając, całując tego dzielnego, zacnego chłopaka; a ojciec jego, który był przyszedł po niego, patrzył zdziwiony i uśmiechał się tak jakoś poczciwie. Garrone był ostatni z tych, których żegnałem; uścisnąłem go, już na ulicy, i załkałem, tuląc głowę do jego piersi; on pocałował mnie w czoło. Potém pobiegłem do mego ojca i do mojej matki. Ojciec mnie zapytał:
— Czyś pożegnał wszystkich twych towarzyszy?
— Tak — odpowiedziałem.
— Jeżeli wśród nich jest ktoś taki, względem kogo kiedy zawiniłeś, idź do niego i proś, aby ci przebaczył, aby chciał o twéj winie zapomniéć. Jest-że taki?
— Niéma! — odrzekłem.
— A więc, żegnaj szkoło! — powiedział mój ojciec wzruszonym głosem, zwracając ostatnie spojrzenie na szkołę.
I moja matka powtórzyła:
— Żegnaj!
A ja nic powiedziéć nie mogłem.

KONIEC


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edmondo De Amicis i tłumacza: Maria Obrąpalska.