Pamiętnik dr S. Giebockiego/Medycyna a motoryzacja

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Giebocki
Tytuł Pamiętnik
Pochodzenie Pamiętniki lekarzy
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały pamiętnik
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Medycyna a motoryzacja.

Gdyby ktoś nieobeznany z sytuację słyszał moje rozmowy ze spodziewającymi się rozwiązania pacjentkami — to zadziwiłoby go na pewno, iż uzależniam pomyślny przebieg spodziewanego porodu od pory roku i miejsca zamieszkania.
Miejsce zamieszkania — no, to wydać się jeszcze może zrozumiałe gdyż oczywistym jest, że jeśli spodziewająca się rozwiązania pacjentka zamieszkuje na odludziu, odległym o kilkanaście kilometrów, od miasta, a nie ma w domu telefonu (zresztą centrala telefoniczna urzęduje na prowincji tylko we dnie) — to w razie zasłabnięcia, czy też krwotoku nie może otrzymać tak szybko pomocy lekarskiej, jakby tego wymagać należało. Ale co ma do tego pora roku?
Mieszkańcy miast wiedzę, iż latem jest ciepło, a zimą zimno, ale to chyba przecież nie ma wpływu na możliwy przebieg porodu.
Natomiast mieszkańcy wsi i miasteczek od razu będą wiedzieli, co chodzi; idzie mi mianowicie o stan dróg i możliwość dojazdu. Istnieje bowiem kolosalna różnica, czy w razie jakiegokolwek nagłego wypadku dojechać mogę do chorego samochodem, co uskuteczniam dla wsi odległej o 10 km w ciągu 10 minut, czy też z powodu złego stanu dróg samochodem na miejsce dojechać nie mogę, wobec czego rodzina chorego musi przysyłać po mnie konie, które idą 1½ godziny w stronę miasta, 1½ godziny z lekarzem z powrotem, a zatem pomoc lekarska nadchodzi nie po 10 minutach, jak w przypadku dojazdu samochodem, lecz po trzech godzinach, czyli w czasie dwadzieściakrotnie dłuższym.
A jeśli teraz rodzina chorego nie ma własnych koni, lecz musi je wynajmować, to sprawa przedstawia się jeszcze gorzej. Mąż chorej położnicy musi obejść całą wieś, zanim znajdzie się jeden gospodarz, który zdecyduje się jechać po lekarza.
I proszę nie myśleć, że bezinteresownie! Nasi kmiotkowie umieją dobrze wykorzystywać sytuację — wiedzą, że w małym wypadku potrzebujący targować się nie może.
To też każą sobie za kurs 5 kilometrowy po lekarza płacić po 6 — 7 złotych.
Gdy więc znajdzie się po długim szukaniu gospodarz, który chce jechać po lekarza, to teraz zaczyna się szykowanie powózki. Okazuje się więc, iż dyszel jest pęknięty i trzeba go jeszcze zbić gwoździami, a uprzęż też jest przerwana i należy ją załatać. W końcu woźnica też się chce jeszcze posilić przed wyjazdem. Wszystko to razem, a więc szukanie chętnego do wyjazdu, szykowanie powózki itd. zajmuje dobrych kilka godzin czasu. W końcu jednak powózka wyjeżdża ze wsi, kierując się w stronę miasta.
Ale koń chłopski, spracowany i zagłodzony, nie może iść galopem, lecz powoli, zatrzymując się co parę kroków, idzie sobie błotnistą lub zaśnieżoną drogą. To też podana szybkość 10 kilometrów w ciągu 1½ godziny jest raczej bardzo optymistycznie ujęta.
Zdażyło mi się np. pewnego razu, iż do wsi odległej o 6 km jechałem dwie godziny! Ale największa niespodzianka czekała mnie, gdy po zbadaniu chorego wsiadałem na wóz, by wracać do miasta. Oto woźnica z najpoważniejszą w świecie miną powiedział: „No, ale teraz konie się już zmęczyły, więc z powrotem nie będziemy mogli tak szybko jechać!“
Ostatecznie więc, jeśli drogi są dobre, to chory czy chora mogą otrzymać pomoc lekarską w ciągu kilku minut. Jeśli natomiast błoto lub zawieje śnieżne uniemożliwiają przejazd samochodem — rodzina chorego nie ma w dodatku swych koni, lecz musi powózkę wynająć, to na otrzymanie pomocy lekarskiej czekać trzeba 6 czy 7 godzin.
Pani W. zamieszkała w odległej o 12 km wsi, do której dojeżdżało się przez gliniastą i pełną dziur polną drogą, przy dwóch z rzędu porodach po urodzeniu się dziecka a przed odejściem łożyska — dostawała silnego krwotoku.
Dwa razy jednak poród przypadał na lato i wówczas dojechałem szybko samochodem i po ręcznym usunięciu łożyska udawało się krwotok opanować.
Trzeci poród wypadł w listopadzie — drogi rozmokłe nie pozwalały marzyć o jeździe samochodem. Gdy dziecko przyszło około 10 wieczorem na świat — akuszerka zażądała pomocy lekarskiej.
Ale nim powózkę zaprzągnięto, nim konie dobrnęły do miasta i nim dojechałem do chorej — zrobiła się coś druga w nocy.
Chora, która zaczęła krótko po 10-tej silnie krwawić, leżąc cztery godziny bez pomocy, straciła tyle krwi, że w kilka minut po moim przyjeździe zakończyła życie.
Podobny przebieg miał poród u p. Ł zamieszkałej w innej wsi odległej również o 10 kilometrów złej, gliniastej polnej drogi. Tylko że Ł. jako robotnik fabryczny nie miał własnych koni, więc gdy tu dziecko przyszło na świat wieczorem o 11-tej to nim sąsiad — gospodarz zdecydował się wyjechać do mnie, nim konie przeszły 20 kilometrów w obie strony — zrobiła się godzina czwarta, gdy do chorej przyjechałem — w chwili, gdy przekraczałem próg mieszkania — wykrwawiona położnica oddawała ostatnie tchnienie.
Obie kobiety zmarły, zresztą podobnie jak dziesiątki tysięcy innych chorych w całym kraju, jedynie na skutek fatalnego stanu naszych dróg, uniemożliwiających szybki dojazd samochodem dla niesienia pomocy lekarskiej.
Lecz nawet chorzy zamieszkali w mieście, do których lekarz ma każdej chwili dostęp — znajdują się w poważnym niebezpieczeństwie, gdyż zły stan motoryzacji w naszym kraju uniemożliwia szybki transport chorych do szpitala.
W drugie święto Bożego Narodzenia 1927 r. wezwano mnie do chorej kobiety W., zamieszkałej w jednej z osad fabrycznych. Nie posiadałem wówczas jeszcze samochodu — dojechałem więc końmi do chorej i stwierdziłem u niej pęknięcie woreczka żółciowego na skutek ataku kamicy żółciowej. Poleciłem odwieść chorą do szpitala, ale jak? Samochodu nie miałem, ani też w okolicy nikt auta nie posiadał. Wobec tego czeka no z transportem chorej aż do odejścia najbliższego pociągu, co trwało około 7 godzin. Ale te siedem godzin zadecydowało o losie chorej — rozwinęło się u niej w międzyczasie zapalenie otrzewnej i po dwóch dniach chora umarła. W tydzień później wezwano mnie o 12-tej w nocy do robotnika J. Po przybyciu na miejsce stwierdziłem u chorego uwięzgniętą przepuklinę. Jedynym ratunkiem była natychmiastowa operacja. Ale znowu nie było samochodu do dyspozycji i trzeba było czekać do godz. 7-ej rano, gdy odchodził pociąg w stronę miasta, gdzie znajdował się szpital. Lecz i tym razem te siedem godzin zadecydowało o życiu chorego — chory w kilka godzin po operacji życie zakończył.
Takie przejścia przekonały mnie o konieczności posiadania auta, które służyłoby nie tyle jeszcze dla mojej wygody, lecz przede wszystkim dla chorych, których trzeba transportować do szpitala. Nie miałem co prawda potrzebnej gotówki, lecz udałem się do dyrektora Kasy Chorych który w zupełności poparł moje stanowisko, iż lekarz musi mieć do dyspozycji samochód — jeśli nie chce przeżywać podobnych tragedii jak wyżej opisane. (Dodam, że taksówek w owym czasie w pobliżu też nie było) Otrzymałem więc w jednej chwili kilka tysięcy złotych zaliczki i rozpocząłem rozglądać się za samochodem. Kupcy samochodowi w cudowny sposób dowiedzieli się o moim zamiarze i co dzień przyjeżdżano do mnie różnymi Fiatami, Chevroletami i Citroenami — nowymi i używanymi, otwartymi i limuzynami. Kupiłem za 9 tysięcy złotych ładną (na owe czasy) karetkę Forda. Wóz służy mi do dziś dnia wiernie już od dziesięciu lat, tłukąc się dniami i nocami po naszych drogach i bezdrożach, nie wymagając przy tym poważniejszych napraw i remontów.
Gorsze doświadczenie zrobiłem z szoferami. Firma sprzedająca wóz poleciła mi jako szofera dwudziestokilkoletniego Alfreda O. Chłopak objął swe stanowisko i wkrótce zaczęły się dziać niesamowite rzeczy.
Po kilku dniach w czasie jazdy usłyszałem, iż w motorze zaczyna coś gwałtownie stukać. Ponieważ zdążyłem przeczytać w podręczniku jazdy samochodem, iż stukanie jest niepokojącym objawem, przeto kazałem stanąć i zbadać wóz. Okazało się, iż woda chłodząca motor wyciekła przez dziurę w chłodnicy. Skąd się wzięła dziura — nie mógł mi szofer wyświetlić. Trzeba było rozebrać samochód i szofer zawiózł chłodnicę do reperacji do Bydgoszczy.
Poza tym co kilka dni zdarzały się inne „pany“ tj. uszkodzenia — przy tym uprzywilejowanymi pod tym względem były gumy. Co drugi dzień — choć jeździło się niewiele — potężne gwoździe przedziurawiały nowe zupełnie pneumatyki.
Słyszałem już, że takie historie się zdarzają, lecz dziwiłem się, że ludzie chcę jeździć samochodami, jeśli co kilka kilometrów gwoździe kaleczą opony, zmuszając do żmudnych reperacji. Ale pewnego dnia wyjechaliśmy może kilka metrów z garażu, gdy z hukiem pękła znów opona. To mnie już zaintrygowało — obejrzałem gumę i co się okazało — gwóźdź tkwił grubym łbem wewnątrz opony, a tylko cienki koniec wyszedł na zewnątrz. Wobec tego było jasne, że gwoździe zakładał do opon mój szanowny pan szofer. Cel tych machinacji wkrótce się wydał — oto mój „inżynier“ miał „narzeczoną“ w Bydgoszczy, a że nie miał normalnie sposobności częstego odwiedzania swej najdroższej, więc psuł celowo samochód, aby dla czynienia napraw jeździć do Bydgoszczy i tam przebywać kilka godzin w towarzystwie swej bogdanki. Ale nie miałem zrozumienia dla uczuć mego szofera i wyrzuciłem go z punktu. Mój ptaszek po kilku miesiącach zakradł się w nocy do garażu i wykradł mi wartościowe części z samochodu, co mnie kosztowało przeszło pięćset złotych. Po kilku dalszych miesiącach chwyciła wreszcie ptaszka policja, gdy niezręcznie okradł jakąś mleczarnię na Pomorzu. I później co kilka miesięcy czytałem w kronikach kryminalnych o moim byłym szoferze, że za taką czy inną kradzież został aresztowany. Po wyrzuceniu mego obiecującego szofera zostałem bez kierowcy. Ale ludzie wiedzieli już, że mam samochód i zgłaszali po kilka wizyt dziennie.
Musiałem więc ze strachem i biciem serca zasiąść do kierownicy i zabrać się do samodzielnego prowadzenia mego Forda. Ale jak mówi przysłowie — nie święci garnki lepią — więc początkowo prowadzenie wozu szło mi ciężko i kulawo, lecz z czasem jakoś się wprawiłem i nieźle jeździłem, drżąc tylko ze strachu, aby jakiś policjant nie kazał pokazać sobie prawa jazdy.
Coś z pół roku jeździłem tak na gapę, w końcu, gdy wyczytałem, że w Bydgoszczy odbędzie się egzamin szoferski — złożyłem podanie i po kilkunastu dniach posiadałem już oficjalny dyplom szoferski — prawo jazdy.
Już w kilka tygodni po nabyciu samochodu przekonałem się, że samochód jest dla lekarza podobnie nieodzowny jak słuchawka lub ciepłomierz. Wezwano mnie do trzydziestoletniej ciężarnej żony robotnika, która w kilka, chwil po rozpoczęciu się bólów porodowych dostała silnego krwotoku. Przybyłem na miejsce i zastałem na pół żywą kobietę, która straciła już około dwóch litrów krwi, lecz zdążyłem stwierdzić, iż ma ona jedno z najgorszych powikłań chorobowych — przodujące łożysko. Uratować kobietę mogła jedynie natychmiastowa operacja. Mój samochód stał przed domem — poleciłem więc chorą przenieść do samochodu — sam zasiadłem do kierownicy i z najwyższą szybkością popędziłem do odległego o 20 klm. Inowrocławia. Co parę chwil dopytywałem się tylko męża chorej, czy kobieta jeszcze żyje.
Po kilkunastu minutach stałem już przed szpitalem — dalszych kilka minut — a kobieta była już na stole operacyjnym. Po trzech tygodniach wróciła żywa i zdrowa do domu.
Innym znów razem wezwano mnie na wieś do służącej gospodarza O., która, jak mnie telefonicznie poinformował jej pracodawca — „dostała dołem krwotok“. Sądziłem ma się rozumieć, że dziewczyna była w ciąży i wywołała sobie poronienie — w przebiegu którego wystąpił ów krwotok. Tym więcej, że gospodarz informował mnie, że dziewczyna od paru dni była jakoś osowiała, aczkolwiek do ostatniej chwili pracowała i właśnie podczas pracy na polu dostała krwotoku. Zabrałem więc do samochodu instrumenty potrzebne do skrobania macicy i wyjechałem do chorej. Gdy się gruntownie umyłem do operacji i wygotowałem instrumenty — zbadałem chora — która bez wyczuwalnego już pulsu leżała na łóżku i aż oniemiałem ze zdziwienia. Otóż chora nie krwawiła z narządów kobiecych, lecz z kiszki odchodowej! Było jasne, iż pękło w niej jakieś naczynie krwionośne i chora musi jak najszybciej znaleźć się w szpitalu.
Spakowałem więc niepotrzebnie zabrane instrumenty, chorą kazałem wnieść do samochodu, zasiadłem do kierownicy i popędziłem do szpitala, znów co chwilę informując się, czy chora jeszcze żyje. Po pół godzinie stanąłem przed szpitalem i chorą — już zupełnie osłabioną, lecz jeszcze żywą, wniesiono na stół operacyjny. Okazało się później, iż chora miała nietypowo przebiegający tyfus brzuszny — po kilku tygodniach opuściła zdrowa mury szpitalne.
Znów w innym wypadku wezwano mnie na fabrykę, gdzie zdarzyło się nieszczęście — mianowicie lokomotywa wyskoczyła z szyn, miażdżąc nogę w kostce maszyniście. Po zbadaniu stwierdziłem tak poważne wielokrotne zmiażdżenie kości, iż najprawdopodobniej — sądziłem — potrzeba będzie nogę amputować. Maszynista był młodym dwudziestokilkuletnim człowiekiem. Nie namyślając się długo — kazałem rannego wnieść do samochodu i chory pół godziny po wypadku już znalazł się na stole operacyjnym odległego o 25 klm. szpitala. Ten pośpiech zadecydował o losie chłopca: noga wcześnie nastawiona doskonale się zrosła i dziś, po 7-miu latach chłopak jest dorodnym człowiekiem, podczas gdy o mało co — mógłby być nieszczęśliwym kaleką — ciężarem rodziny i społeczeństwa. Przypadków podobnych mógłbym przytoczyć setki.
Pośpiech w niesieniu pomocy lekarskiej względnie w transporcie chorych odgrywa pierwszorzędna rolę i może uratować setki istnień ludzkich.
Ale parę słów o stosunku władz — a raczej naszej biurokracji do problemu motoryzacji. U góry bowiem mówi się dużo o ułatwieniach motoryzacyjnych.
A jak to wygląda w praktyce?
Otóż przez pierwszych parę lat płaciłem co rok z racji posiadania samochodu „podatek od przedmiotów zbytku“. Podatek ten pobierał magistrat — nic nie pomogły wszystkie możliwe argumenty, że samochód nie jest przecież dla lekarza przedmiotem zbytku, tym więcej, że chodziło o zwykłego Forda, a nie jakiegoś Rollee-Royc’a. Nie był ten podatek specjalnie uciążliwy, wynosił wszystkiego 120 zł rocznie, lecz sama nazwa podatku mogła przyprawić o zdenerwowanie — zawsze myślałem bowiem, że żyję skromnie i oszczędnie — a tu naraz dowiaduję się, że mam „przedmioty zbytku“. Po kilku latach znikł „podatek od przedmiotów zbytku“ a zainaugurowano wtedy fatalną w skutkach politykę „Funduszu Drogowego“. Jakiś zasuszony biurokrata wyimaginował sobie, iż znajdujący się w powijakach automobilizm polski będzie na tyle wytrzymały, iż pokryje swym opodatkowaniem wszystkie wydatki na budowę i utrzymanie dróg. Jednym pociągnięciem pióra podwyższono podatek samochodowy z 120 zł do 400 zł rocznie dla mego lekkiego Forda (1000 kg. wagi), cięższy samochód płacił odpowiednio więcej. Skutek takiej polityki nastąpił wkrótce. W sąsiednich 4 miasteczkach było 12 lekarzy, z nich 9 miało własne samochody. Po niesłychanym podwyższeniu podatku samochodowego z 9 lekarzy-automobilistów tylko jeden zatrzymał samochód, inni zlikwidowali własne auta i zaczęli, jak za dobrych starych czasów, jeździć do chorych końmi. Czy chorzy dobrze wyszli na takim „usprawnieniu“ pomocy lekarskiej po tym, co przytaczałem poprzednio — należy wątpić. Ustawodawca w rozporządzeniu o „Funduszu Drogowym“ uczynił niby wielkie ustępstwo — gdyż wyraźnie było powiedziane, iż samochody instytucji użyteczności publicznej, a więc i Kas Chorych — są zwolnione od podatku. Tylko, że lekarze używali samochodów Kasy Chorych do swych wyjazdów zdaje się tylko w Warszawie, Łodzi, Krakowie i Lwowie.
Natomiast we wszystkich innych miastach i miasteczkach kraju Kasy Chorych nie utrzymywały swych samochodów dla lekarzy, gdyż jakby się ta sprawa kalkulowała?
Szofer miesięcznie co najmniej 250 zł, benzyna i oliwa 100 zł, garaż 30 zł, reperacje i pneumatyki 50 zł, amortyzacja wozu 200 zł, razem więc przeszło 600 zł miesięcznie.
Tymczasem — jeśli lekarz miał własne auto — to Kasa Chorych, płacąc mu od przejechanych kilometrów płaciła mu bez porównania mniej. Dlatego też zwolnienie od niesłychanie wygórowanego podatku samochodów Kas Chorych — pozostało ulgą jedynie na papierze, gdyż wszystkie samochody lekarzy prowincjonalnych, które przecież de facto były przeznaczone przede wszystkim dla obsługi członków Kas Chorych — musiały opłacać podatek. W ten sposób jednym nieprzemyślanym pociągnięciem pióra cofnięto opiekę lekarską w całym kraju o kilkadziesiąt lat wstecz.
Po kilku dalszych latach zmniejszono znowu podatek drogowy, ale teraz wprowadzono inną przeszkodę dla rozwoju automobilizmu.
Otóż w każdym samochodzie trzeba co kilka miesięcy wymieniać najwięcej zużywające się części, więc łożyska przednich i tylnich kół, tryby, koła zębate i t. d.
Za granicą kosztują te części zamienne dosłownie grosze. Ale u nas wprowadzono na te nieodzownie potrzebne dla utrzymania samochodu części zamienne, tak horendalne cła, iż tryb kosztujący w bogatej Ameryce, czy Anglii, około 5 zł, u nas kosztował 60 — 100 zł.
W ten sposób uniemożliwiono poprostu utrzymanie samochodu w dobrym stanie, to też po kilku latach nieremontowane samochody w Polsce przedstawiały sobą kupę żelastwa zdatną najwyżej na szmelc.
Na zakończenie moich wspomnień motoryzacyjnych coś nie tyle tragikomicznego, ile operetkowo-farsowego.
Otóż w pierwszych latach posiadania przeze mnie samochodu był on jedynym w mieście i okolicy autem. To też gdy trzeba było ciężej chorego odwieźć do szpitala — nie mogłem odmówić udzielenia na ten cel mego wozu, a że nie miałem szofera, więc sam musiałem zasiadać do steru i dniem, a częściej nocą, jechać z chorymi do szpitali, odległych o 25 — 40 kilometrów, likwidując za to jedynie jak szofer taksówki — 40 czy 50 groszy za kilometr. Postanowił wykorzystać to w celu dokuczenia mi szanowny burmistrz (zresztą od kilku lat już emerytowany) naszego miasteczka — nie darzący mnie bynajmniej sympatią.
Otóż pewnego dnia otrzymałem urzędowe pismo z Magistratu, iż ponieważ stwierdzono, że użyczam mego wozu do przewozu chorych, przeto na zasadzie tego a tego rozporządzenia „wzywamy Pana do umieszczenia nazewnątrz samochodu dużej tablicy z wyraźnie napisanym nazwiskiem i adresem właścicieli“. Nie miałem czasu i chęci, by studiować Dzienniki Ustaw i wyszukiwać w nich rozporządzenie, na jakie się w piśmie swym Magistrat powoływał. (Sądzę tylko, że odnosiło się ono do pojazdów konnych). Lecz jak żyję nie widziałem samochodu osobowego zaopatrzonego w tablicę z nazwiskiem właściciela. Zainterpelowałem więc w tej sprawie Starostwo — i po kilku dniach otrzymałem ponowne pismo z Magistratu donoszące o anulowaniu poprzedniego zarządzenia.
Po kilku miesiącach pojawiła się na bruku naszego miasteczka taksówka, krótko po tym zjawiła się nawet druga — i od tego czasu mogłem już ze spokojnym sumieniem zrezygnować z pełnienia dodatkowych szoferskich obowiązków odwożenia chorych, a poświęcić się jedynie i wyłącznie pracy zawodowo lekarskiej zatrzymując jednakowoż starego przyjaciela — Forda dla osobistego użytku.
Parę słów o nastawieniu ludności do komunikacji samochodowej. Ludność na ogół nie lubi samochodów i uważa, że jest to niesłychanie kosztowny środek lokomocji i jeśli lekarz za wyjazd samochodem do wsi odległej o 5 kim szosą każe sobie zapłacić 15 zł, to kwota ta rozpada się (w pojęciu kmiotka] na pozycję za wizytę lekarską w wysokości dajmy na to 5 zł, a za użycie samochodu 10 zł. Wobec tego wyrachowany gospodarz woli wysłać konie po lekarza, uważając, że w ten sposób zaoszczędzi sobie conajmniej z 10 zł z likwidacji lekarskiej.
Co więcej, jeśli w miejscowości jest dwóch lekarzy, z tych jeden ma samochód, a drugi nie, to rolnik chętniej przyjedzie końmi po lekarza nie mającego samochodu.
„Tamten jest honorowy, chciałby tylko jeździć samochodem, a ten przyjeżdża końmi“ — mówi się powszechnie po wsiach. Jeśli za wyjazd końmi policzyć kmiotkowi 2 zł taniej, niż za wyjazd samochodem — to zrobi on niezwykle zdziwioną minę: „Jakto, przecież posłałem konie po pana doktora, nie potrzebował pan doktór jeździć samochodem, a mam płacić tylko dwa złote mniej“. Gdy odległość do chorego wynosi 5 klm to jeszcze pół biedy. Gorzej, gdy kmiotek z odległej o 15 klm wsi uprze się, że lekarz ma do niego przyjechać końmi, aby przez to zaoszczędzić sobie kosztów samochodu. Nic nie pomoże wówczas tłomaczenie, że przy wyjeździe samochodem zejdzie na wizytę u chorego i dojazd razem godzinę czasu, natomiast przy wyjeździe końmi trzeba na taką wizytę poświęcić 4 czy 5 godzin. Jeśli za wizytę samochodem kmiotek ongiś zapłacił 18 czy 20 złotych, to za dojazd końmi — nie powinien lekarz żądać w myśl kalkulacji kmiotka więcej niż 7 czy 8 złotych.
Pojęcie, że „czas to pieniądz“ nie jest jeszcze zbyt zakorzenione w naszym ludzie — zresztą, nie tylko w ludzie.
Rozmawiałem pewnego razu z zamieszkałym w okolicy wybitnie inteligentnym i wykształconym człowiekiem, przy czym wzmiankowałem, że przy wyjazdach samochodem lekarze mniej liczą za wyjazd (pomijając należność za samochód) niż przy wyjazdach końmi, które zabierają bez porównania więcej czasu, nie mówiąc już o możliwości przeziębienia się, zmarznięcia i t. d., co nie zachodzi przy wyjazdach samochodem.
— To ciekawe, że panowie tak patrzycie na wasze zegarki przy waszych wyjazdach i każecie sobie za każdą minutę płacić — powiedział mi mój rozmówca, uważając widocznie, iż siedzenie na niewygodnej i trzęsącej bryczce jest przyjemnością, za którą lekarz powinien być wdzięczny.
Lecz jednak czas robi swoje i w ostatnich latach ludność coraz więcej poczyna rozumieć, że samochód to nie kosztowny zbytek, lub kaprys lekarza, lecz — najszybszy, najwygodniejszy, a w końcu i najtańszy środek lokomocji.
Dajmy więc Polsce dobre drogi, a zarazem dobre i tanie samochody, a sprawa zapewnienia pomocy lekarskiej dla ludności wiejskiej będzie już w trzech czwartych rozwiązana!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Giebocki.