Pamiętnik z czasów wojny/Grudzień w okopach
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik z czasów wojny |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Concordia Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nakoniec mamy trochę słońca. Rozdają maski najnowszego typu przeciwko gazom trującym i łzawiącym. Nasze maski wyglądają estetyczniej niż austrjackie. Bersaljerowie opuszczają schrony i przyprowadzają odzież jako tako do porządku. Liczni fryzjerzy, ryzykując życie własne i swych klijentów, uprawiają pod gołem niebem swój zawód. W niektórych miejscach grają w karty. Popołudniu zwykły ogień huraganowy naszej artylerji.
Pewien sierżant z 7-go pułku bersaljerów przychodzi w odwiedziny do mojego schronu. Opowiada mi o Bomini’m z Codifavy i innych mniej lub więcej znanych osobistościach mantuańskiego życia politycznego. Sam uważa się wprawdzie za zwolennika neutralności, nie jest jednakże „zaciekłym“ neutralistą. Siódmy pułk bersaljerów poniósł większe straty niż nasz. Jedna z 28-mek, która przed paroma dniami uderzyła w okopy, spowodowała wiele ofiar.
— Zawsze sobie myślałem, że pan pewnie jest na froncie… Dziś wieczorem piszę o naszem spotkaniu do Codifavy…
Pożegnaliśmy się z wielką serdecznością.
Jenerał, dowodzący naszą brygadą, często nas odwiedza i rozmawia z bersaljerami jak z równymi sobie ludźmi. To zjednywa mu żywą sympatję. Dobrą jest rzeczą rozmawiać często z niższymi od siebie ludźmi i starać się zstępować ku tym prostym i pierwotnym duszom, które mimo wszystko przedstawiają wspaniały materjał ludzki.
— Prosimy darować naszą ciekawość. To pan jest…?
— Tak, ja jestem.
Trzej wojacy ściskają mnie za rękę, sadowią się jak który umie i zaczyna się przyjazna gawęda. Ich pułk był przez piętnaście miesięcy w zachodniem Trentino, koło Bezzekki, i powodziło się im nieźle. Wielkich bitew nic było, a straty niewielkie. Mój rozmówca jest rodem z Brescii, a ostatnio mieszkał w Romagnana Sesie, jako urzędnik Comitate Curioni.
W nocy ulewny deszcz. Pierwsza wizyta: bersaljer z rocznika 1884, rodem z Mantui, który nie widział się ze mną już od wielu miesięcy.
— Tak się cieszę, żem pana odnalazł — mówi do mnie: pan był dla mnie więcej niż rodzonym bratem… Będę mógł opowiadać, że i pan wraz ze starymi kamratami rocznika 1884 był w tem piekle.
Wietrzny poranek. Jezioro Doberdó jest całkiem ciemne. Czuję pierwsze weszki spacerujące po mojej skórze. Prawda, że jest przeciwko nim „garnitur zabezpieczający“, a jakże! — ale powinnoby się dostawać co dwa tygodnie świeży, bo skuteczność jego jest dość ograniczona. Po czternastu dniach weszki najspokojniej w świecie przechadzają się po tym garniturze, który miał je wytępić. Jedna wesz mniej czy więcej — to różnica niewielka!
Rano i popołudniu niezwykła cisza. Już druga godzina — a od samego rana Austrjacy nie posłali nam swej zwykłej 30,5-ki a nawet ani jednego szrapnela. Także i nasi spoczywają. Pogoda jest wciąż posępna i niepewna. Bersaljerowie korzystają z tych spokojnych chwil, by wyczyścić broń.
Od czasu do czasu przenoszą nas z jednych okopów w drugie. Czasami te przenosiny odbywają się zbyt często. Tem tłumaczy się niedbałość, z jaką żołnierze naprawiają swe okopy i schrony. Nie opłaci się umacniać ich na czas tak krótkiego pobytu…
Wczorajszy dzień był dla mnie dniem niewymownego przygnębienia. Czy to nerwy moje tak są wyczulone na zmianę pogody? Zdaje się, że tak, bo wczoraj wieczorem wybuchła gwałtowna burza. Lało przez całą noc. Nikt nie mógł oka zmrużyć.
Jeszcze przed brzaskiem, podczas krótkiej pauzy, staraliśmy się naprawić nasze nędzne nory. Dziś też leje jak z cebra. Te trzy tygodnie ciągłej ulewy oddziałały przygnębiająco na „siłę moralną“ żołnierzy. Zdrowie też na tem cierpi. Nie jest zimno, ale brud, wilgoć i gruba ciemność długich nocy przyczyniają się do tego, by popsuć nam wszystkim humor. Na obecne stanowisko przyszliśmy w nocy; takie marsze nocne męczą, nawet gdy są krótkie. Ciężko mi przychodzi maszerować w ciemności, pod niebem czarnem jak atrament.
Słaba działalność artylerji. Moje ręce noszą obecnie znamiona najwyższego dostojeństwa: są zawalane czerwonawą ziemią Krasu!
Wczoraj wieczorem jeden z naszych mulników, którzy są dla nas żywą gazetą, puścił pogłoskę:
— W dziennikach coś przebąkują o pokoju!
Pomyślałem sobie, że chodzi tu o komunikat Bethmana-Hollwega. Pogłoska nie wzbudziła wśród nas wielkiego wzruszenia: choć każdy wie, że czytuję gazety, jednakże nikt nie zwrócił się do mnie z zapytaniem. Ta obojętność jest charakterystyczna. Zbyt często mówiono już o pokoju, by żołnierz nie miał się sceptycznie odnosić do podobnej wieści.
— Nie uwierzę — mówi jeden z nich — póki nie zobaczę białych chorągwi na okopach.
Noce nieskończenie długie, deszcz ulewny. Ogień granatów ręcznych na forpocztach.
Dziś rankiem kilka strzałów armatnich.
Artylerja austrjacka strzela na los szczęścia. Takie przynajmniej mam wrażenie. Pociski padają to tu to tam. Jeden — granat — godzi w okopy, drugi — szrapnel — w gościniec wiodący do Doberdó; jednak najczęściej, nie czyniąc szkody, wpadają do jeziora. Nie szkodzi to zresztą normalnemu ruchowi kołowemu. Spoglądając na Gorycę, śpiewamy:
O Goryco, tyś jest przepiękna,
a twoje miano wdal hen brzmi.
Dziś się jednoczysz z włoską koroną,
a męstwo włoskie osłoną ci.
Dziś znów pada, jak wczoraj, jak zawsze… Ten deszcz to jakby ciążąca na nas klątwa. Mój schron zewsząd zacieka. Niema co mówić: deszcz jest „ich“ sprzymierzeńcem i to może najlepszym… W naszych okopach pojawiły się olbrzymie szczury: są wielkości kotów i po nocach dobierają się do naszego „komiśnego“ chleba.
Tu i owdzie żołnierze pośpiewują sobie z nudów:
Tu widzi nas jedynie
milczący księżyc blady
i ciche srebrne gwiazdki,
które nie znają zdrady…
Co wieczór, gdy zapada zmierzch, działa nieprzyjacielskie rozpoczynają żywszą działalność, a w powietrzu szeleszczą telegramy, jak nazywamy te pociski w naszym żargonie wojskowym. Dziś jednak widnokrąg po stronie starej Italji stoi formalnie w płomieniach. Słyszę na gościńcu chrzęst samochodu, przywożącego nam wodę, i rozlazłe człapanie mułów, zbliżających się nieskończenie długim szeregiem. W okopach nieprzyjacielskich ustawicznie eksplodują miny. Niemcy ryją sobie „wilcze doły“, w których w pewnej chwili sami się pozasypują. Wśród austrjackich okopów bywają i takie, których niepodobna wyprzątnąć, tyle w nich trupów leży. Stąd pochodzi ich paniczny strach przed naszemi działami. Powiadają, iż pewnego razu mieli na nas wołać:
— Jeżeli nie będziecie do nas strzelać z miotaczy min, to i i my nie będziemy przeciw wam zwracali ataków gazowych!
Co za dziw! Dziś deszcz nie padał! Wzamian za to artylerja, zwłaszcza nasza, waliła aż do samego rana. Stan pogody niepewny. Wydano nam koszule, kalesony i po parze pończoch w wyborowym gatunku. Po zmianie bielizny czujemy się obecnie znacznie lepiej, niż poprzednio. Dziś nocą wałkowano w schronach sprawę pokoju, jednakże naogół ludzie są usposobieni bardziej sceptycznie niż po dotarciu do nas pierwszej wieści. W każdym razie niektórych to zastanowiło, że dziś rano artylerja milczała. Istotnie na naszym froncie przypadkowo było to prawdą, atoli hen poniżej w dali, w stronie morza słyszymy głuchy pomruk armat. U nas, normalnym trybem, zrzadka jedynie padają szrapnele. Mgliste popołudnie, zimno.
Wczoraj wieczorem koło godziny 6-ej rozpoczął się nadzwyczaj gwałtowny ogień ze strony austrjackiej na gościniec wiodący do Doberdó. Poganiacze zaciekle trzaskali biczami; muły pędziły, co im sił starczyło. Szrapnele i granaty padały po cztery naraz, jednakże na szczęście zrządziły niewiele szkody. Pociski padały bądź w wodę bądź nieco wyżej, na Debeli. Wśród tego szału ognia artyleryjskiego przesunęliśmy się wielkim gościńcem, panującym nad linją lewego brzegu jeziora, i dotarliśmy aż na linję przesłaniania. Już zapadła noc. Na niebie nieśmiało migocą gwiazdy. Przyglądam się im w lękliwem uwielbieniu, jak człowiek zakochany. Czy wróżą nam one pogodę? Czy znów zajaśnieje słońce? Na prawo od nas, wzdłuż zbocza koty 144 Austrjacy miotają ciężkie bomby. Te, uderzywszy w ziemię, najpierw sypią iskrami, poczem dopiero następuje eksplozja. Jedna z tych bomb wpadła napewno w rów strzelecki, bo słychać głośne wrzaski:
— O Boże! Boże! Sanitarjusz!
Zaraz potem następuje cisza.
Austrjacy prażyli nas ogniem jeszcze przez kilka godzin.
Gwiazdy się pochowały, niebo znów się zachmurzyło. Ktoś idzie po omacku przez ciemny rów dobiegowy i łapie mnie za rękę. Wskazuję mu drogę.
— Ktoś ty?
Poznaję głos kapitana.
— Dobry wieczór, panie kapitanie!
— Dobry wieczór, Mussolini.
Teraz szaleją nasze drobnokalibrówki. Dziś nad ranem deszcz. Przez całą noc aż do brzasku nasze działa ostrzeliwały pierwszą i drugą linję stanowisk nieprzyjacielskich. Wczoraj wieczorem stojąc w odwodzie, mieliśmy tylko jednego rannego, w 7-ym pułku bersaljerów; rana niestety ciężka — strzaskanie kości goleniowej. W schronach mniej już się mówi o „pokoju niemieckim.“ Natomiast rozmowa nasza najchętniej obraca się dokoła czekającego nas wkrótce wypoczynku. Okopy w Krasie zmuszają wojsko do ciężkich ofiar i niewygód. — Popołudniu drobny deszcz, który, rzekłbyś, sączy się bardziej w nasze dusze niż w naszą skórę.
Przez całą noc, tj. przez 14 następujących po sobie godzin, lało bez przerwy. Dopiero dzisiaj zanosi się na to, że monotonna zasłona chmur pójdzie wreszcie do góry. Wiele obiecujące wyjaśnienie się nieba nadchodzi jednocześnie z lekkim, zimnym wiatrem, ciągnącym od Triestu. Pierwsze wiadomości: Wczoraj wieczorem bomba austrjacka pociągnęła za sobą siedem ofiar, pomiędzy niemi dwóch zabitych. — Pułkownik przechodzi przez nasze okopy i zapytuje:
— Jak się wam powodzi?
— Dobrze — odpowiadamy.
— Zimno wam? — Nie zabardzo. Od czasu do czasu przydałaby się buteleczka wina…
Pułkownik odchodzi.
Od kilku dni Austrjacy ostrzeliwują nasze stanowiska swoją zwykłą, chaotyczną metodą. Dwa granaty padają na kotę 208, parę szrapneli na nas, dwa ciężkokalibrowe na kotę 144, kilka 28-ek na drugą linję. Widnokrąg się rozjaśnia, ale słońce kryje się uporczywie.
Któryś z saperów opowiada nam, że jeden granat wyrżnął między dwa schrony 7-go pułku bersaljerów. Ofiarą pocisku padło czterech zabitych i siedmiu ranionych. Toczy się dyskusja na temat „niemieckiego pokoju“.
Zuchwały warunek, by Italja oddała Austrji wyswobodzone terytorja, wywołuje powszechne oburzenie. Gotów jestem się założyć, że gdyby zarządzono powszechne głosowanie, nawet dziesięciu żołnierzy nie zgodziłoby się przyjąć ten warunek.
— Po takim rozlewie krwi i tak wielkich ofiarach!
Teraz, gdy nastąpiła zbiórka całego pułku, odnajduję znów kolegów, których nie widziałem od września zeszłego roku, jako że po przybyciu na Jaworcek zostali wcieleni do różnych bataljonów. Cieszę się ze spotkania z sierżantem saperów, Modestem Tudori z Tirano (Sondrio). Z zawodu robotnik, rozumie należycie konieczność wojny narodowej.
— Nie chcę ani słyszeć o „pokoju niemieckim!“ Wszyscy pragniemy pokoju, ale trwałego i sprawiedliwego.
Gdy to piszę, Austrjacy znów zaczęli nas ostrzeliwać.
Życie w okopach, które jest prawdziwem błotnem więzieniem, daje tęgiego „bobu“ naszemu zdrowiu. Naszym strażnikiem więziennym jest artylerja nieprzyjacielska, zniewalająca nas do ciszy i bezczynności. Gdy rowy są kryte, wówczas niewola nasza jest już zupełna. Światło słoneczne przedostaje się jedynie przez otwory strzelnicze i układa się w szachownicę. To, że zdołaliśmy się dostosować do tego rodzaju wojny, świadczy o wysokich przymiotach — indywidualnych i powszechnych — szczepu italskiego.
Jeden z poruczników komunikuje mi, że książę Aosty udzielił uroczystej pochwały naszej brygadzie bersaljerskiej za jej zachowanie się w czasie dwukrotnego nocnego przeciwnatarcia nieprzyjacielskiego i za pracę koło umocnienia naszych stanowisk. Niejaki Silvio Filippi z Colle Val d’Elsa, bersaljer naszej kompanji, znajdujący się na urlopie zimowym, przysłał mi kartę pocztową tej treści:
„Nie zaniedbuję miłej powinności i ślę Panu z miejsca mego urlopu najserdeczniejsze życzenia i pozdrowienia, łącząc się z wszystkimi mymi tutejszymi przyjaciółmi, którzy byli wielce zdumieni, słysząc, że i Pan, narówni z innymi szeregowcami, musi walczyć w okopach. Nie omieszkałem wyrazić Meoniemu Pańskich pozdrowień; przyjął je z wielką radością. Pisaninę moją kończę mnóstwem pozdrowień, żywiąc nadzieję, że ujrzymy się znów w najlepszem zdrowiu. Jeszcze raz serdeczne pozdrowienia…“
W czasie ostatnich godzin popołudniowych nasza artylerja wzmogła swój ogień. Od czwartej do szóstej zapanował pozorny rozejm pomiędzy obiema artylerjami, gdyż żadna z nich nie oddała ani jednego strzału.
Na skrajnem zboczu koty 208 widzimy przeciągający półpluton austrjacki. Jego kontur rysuje się wyraziście w gasnącem świetle dziennem. Choć cel jest taki bliski i widoczny, jednakże z naszych linij nie pada ani jeden strzał.
Przy wrodzonej Włochom rycerskości nie naszym jest zwyczajem strzelać do bezbronnych wrogów.
Dziś w nocy koło naszych zasieków skomlił jakiś kocur. Musiał to być „zaginiony“ ze zburzonego Jamiano… Wczoraj, korzystając z pierwszego niedżdżystego wieczora, rozejrzałem się nieco po placu boju. Niema na nim ani kwadratowego metra ziemi, któryby nie był dosłownie poszarpany i zryty czterema lub pięcioma granatami. Tu i owdzie leżą jeszcze niepogrzebane zwłoki żołnierskie. Nasze i nieprzyjacielskie. Dziś o świcie dwaj bersaljerzy z plutonu pionierskiego przynieśli nam wiadomość o jednem ze zwycięstw, odniesionych przez Francuzów. Powszechna radość i ożywienie. Rozmów o pokoju toczy się jeszcze mniej niż wczoraj. Od czasu do czasu kropi dla odmiany deszcz. Prawdziwie psia pogoda. Obszarpani, brodaci, zbłoceni bersaljerowie piszą karty „wolne od opłaty“, śpią, biją wszy, grają w karty.
Gdyby zebrać wszystkie odłamki granatów, niewypały, żelazne koły zasieków drucianych, płyty pancerne i przyrządy, znajdujące się na tem pobojowisku, potrzebaby wielu a wielu pociągów ciężarowych do ich przewiezienia. — Wieczorem ukazuje się na zachodzie purpurowe pasemko. Deszcz ustał.
— W Wenecji świeci słońce — odzywa się czyjś głos, w którym wyczuwa się głęboką nostalgję.
Właśnie wróciliśmy z linji odwodów. Dziś artylerja austrjacka głucho milczała; jedynie dwa zbłąkane szrapnele spadły na nasze stanowiska. W ciemności słyszę urywki rozmowy.
— Oddać Austrjakom zdobyte przez nas terytorja?
— Do tego nigdy nie dojdzie!
— Nasi polegli domagaliby się zemsty!
— Nietylko polegli, ale i żywi!
Jutro przypada rocznica stracenia Oberdana.
Zimna noc. Ale niebo jest jasne i zapowiada piękną pogodę. Nareszcie słońce, słońce, słońce! Nasze i nieprzyjacielskie płatowce przelatują nad nami. Nasza artylerja pracuje jak zawsze. Osiem pocisków, jeden po drugim, ugodziło w rowy austrjackie na k. 208. Zresztą Austrjacy nie czekali dalszych strzałów, lecz dali drapaka do trzeciej linji stanowisk. Wielu bersaljerów, wskutek odmrożenia sobie stóp, zmuszonych było odejść na plac opatrunkowy. Przyczyną odmrożeń jest nietylko zimno, ale i wilgoć panująca w okopach. Jednakowoż odmrożenia te nie są zbyt ciężkie.
Znów na plac wyszły wynurzenia i wywody na temat możliwości zawarcia pokoju, ale — powtarzam — nikt nawet słyszeć nie chce o „pokoju niemieckim“.
Gwałtowny ogień naszych dział. Austrjacy wysłali do dwudziestu szrapneli na trzecią linję naszych okopów. — Niebo gwiaździste!
— Wytrzymałość naszych rannych — mówił mi wczoraj lekarz-porucznik — jest zdumiewająca. Przychodzą, albo ich tu przynoszą, z ciałem poszarpanem w strzępy, mimo to z ich ust nie wyjdzie najmniejsza skarga. Ci, którzy zostali postrzeleni w brzuch, zachowują całkowitą przytomność. Pewnego wieczora, gdyśmy byli na Jaworcku, przyniesiono mi rannego, który miał nogę zgruchotaną granatem. Człowiek ten sam do mnie pierwszy gada: „Panie doktorze, urżnijcie mi ją!“ Zrobiłem mu zastrzyk i amputowałem nogę. Ten ranny (pamiętam jeszcze jego nazwisko: Fumagalli) rozstał się z nami, tak jak był przybył, — bez najmniejszego jęku. Najcięższe rany bywają wywołane przez granaty, zwłaszcza ciężkokalibrowe. Uszkodzenia spowodowane kulami karabinowemi, karabinów maszynowych i szrapneli są przeważnie do wyleczenia.
Dziś mamy pierwszy „astronomiczny“ dzień zimowy; rankiem blado przyświeca słońce. Niebo ponad morzem jest jakby obwieszone zasłoną chmur deszczowych. Od kilku dni artylerja nieprzyjacielska milczy, natomiast nasza jest wciąż niezmordowanie czynna. Setki i setki granatów padają codziennie na stanowiska nieprzyjacielskie.
Teraz zdaje się nie ulegać wątpliwości, że natarcie zostało odłożone na później. Gdybyśmy tylko mogli dać Austrji w kwestji pokojowej taką odpowiedź, jaką dała Francja Niemcom!
Austrjacy ostrzeliwują nas codziennie małemi działkami okopowemi, wyrzucającemi bomby, których skuteczność jest tak wielka jak dział 30,5 kalibrowych.
Jest mglisto, ale deszcz nie pada. Nad ranem milkną obie artylerje, nawet nasza. Wczorajsze bomby nieprzyjacielskie, których było zgórą trzysta, przyniosły nieco ofiar.
O pierwszej w nocy zostaliśmy zbudzeni gwałtownym ogniem karabinowym w rowach linji przesłaniania. Trwał on dziesięć minut. Fałszywy alarm. Mglisty poranek. Mimo to nasza artylerja wszczyna gwałtowny ogień. Popołudniu korzystając z mgły, pochowaliśmy żołnierza 21 p. p. Był to Sardyńczyk z rocznika 1886. W kieszeni miał mały nożyk i list zawierający słowa: „Spodziewam się, że cię wkrótce zobaczę na urlopie zimowym…“
Dżdżysty i melancholijny wieczór. Jego monotonję przerywa bardzo miła wizyta:
Słyszę, że ktoś mnie woła. Wychodzę z mego schronu i widzę Benedetta Fasciolo, redaktora Popolo, obecnie kapitana artylerji, w towarzystwie Amilkara De Ambris, podoficera marynarki. Moi goście sadowią się jak tylko najwygodniej w moim wspaniałym „hotelu“, przy blaskach niedopałka świecy. Oni przybyli z tamtej strony Isonzo, by mnie odwiedzić. Cenię, jak należy, tę oznakę gorącej przyjaźni. Omawiamy tysiące spraw, bliskich i dalekich… Po kilkugodzinnej rozmowie odprowadzam ich na gościniec, wiodący do Doberdó.
Noc głęboka… Po zboczu koty 144 Szwaby staczają beczułki pełne materjałów wybuchowych. Tryska deszcz iskier, po nim następuje gwałtowna eksplozja, kończąca się wysokim i cienkim, jęczącym tonem.
— Tu wy macie wojnę!… — odzywa się Fasciolo, ściskając mi rękę.
Oto mój codzienny program zajęć: Rano w okopach niema „pobudki“. Sen nie jest określony regulaminem, jak w garnizonie, bo jego trwanie dłuższe lub krótsze zależy od… biegu wypadków. O godzinie ósmej pierwsze śniadanie. Potem czytam gazety, piszę parę pocztówek „wolnych od opłaty“. W południe obfity obiad: słonina, ser, owoce. Porcja owoców jest następująca: jedna pomarańcza, dwa jabłka, cztery figi, sześć kasztanów, oczywiście na zmianę. Zapomniałem o cytrynie, ale tę właśnie dostajemy codziennie. Popołudniu niema nic do roboty. Jeżeli jest mgła, idę na przechadzkę po pobojowisku; często znajduję tam różne trouvailles, czasem coś ciekawego… Działa przygrywają nam ciągle aż do wieczora. Otrzymujemy kolację, potem następuje cisza… i noc, która nie chce się skończyć… Nazajutrz… rozpoczyna się da capo wszystko to samo…
Wigilja Bożego Narodzenia. Kto z nas o tem myśli? Ołowiane niebo, cichy kapuśniaczek. Wzdłuż rowów strzeleckich rozbrzmiewa pracowite kucie w odłamki eksplodowanych granatów; żołnierze odrywają od nich pierścienie przewodowe, by kiedyś przynieść je jako pamiątkę do rodzinnej wioski… Taki jest „szyk“ okopów! Spokojne popołudnie. „Debaty pokojowe“ powoli zamierają. Każdy czuje i rozumie, że jeszcze nie nadeszła stosowna godzina…
Kapitan dał mi zlecenie, żebym zaniósł pułkownikowi list z życzeniami. Nie zastałem jednakże pułkownika. Był w linji przedniej okopów. Musiałem więc czekać jego powrotu. Gdy się zjawił, przyłączyłem swoje życzenia do życzeń kapitana. On odezwał się do mnie:
— Byłem w rowie strzeleckim, żeby zanieść bersaljerom pozdrowienia i życzenia. Jednakże najlepszem z życzeń mych jest, by pułk zawsze dobrze się sprawiał!…
W linji odwodów zastałem pewne ożywienie. Nadeszły podarki świąteczne. Widzę parę butelek Barbery ozdobionych przepaską trójkolorową, paczki pełne pieczywa. Przesyłkę zorganizowało jakieś towarzystwo…
Dziś, korzystając z mgły, snującej się przy samej ziemi, bersaljerowie przetrząsnęli pobojowisko między pierwszą a drugą linją. Wygrzebano tam najprzeróżniejsze graty. Longo znalazł austrjacką maskę gazową nowego systemu, małą trąbkę sygnałową, pakiet świeżo nadeszłych — i czekających odprawienia — listów nieprzyjacielskich. Spróbuję odcyfrować niemczyznę nieznanego Austrjaka. Bersaljer Spera znalazł lornetę polową. Kupiłem ją od niego. Już od dawna miałem ochotę na taką lornetę. W ten sposób i ja dostałem podarek świąteczny — od jakiegoś austrjackiego oficera, który „cofał się“ widocznie zbyt prędko w stronę Jamiano. Czy ten człowiek żyje jeszcze czy zginął?
Na tem pobojowisku znaleźć można wiele jawnych dowodów gwałtownej ucieczki Austrjaków. Plecaki, koce, chlebaki i nieprzeliczone stosy amunicji leżą wszędzie wokoło. Nie brak też bagnetów z pochwami, bomb, papierów i szmat.
Mnóstwo lejów wybuchowych. Setki i setki łusek szrapnelowych rozsypane są na wszystkie strony.
Jezioro wezbrało wskutek deszczu. Kilka naszych schronów zostało przez nie prawie zalanych. Artylerja austrjacka nie oddała ani jednego strzału, także i nasza strzela niezbyt silnie.