Pamiętnik z czasów wojny/Z tamtej strony jeziora Doberdo

<<< Dane tekstu >>>
Autor Benito Mussolini
Tytuł Pamiętnik z czasów wojny
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Z TAMTEJ STRONY JEZIORA DOBERDO.

30 października.

Zawiadomiono mnie, że chcąc odnaleźć pułk, muszę maszerować do Strassoldo. O 2-ej popołudniu wyszedłem z Udine. Do Strassoldo przyszedłem już nocą. Podła, mało sympatyczna dziura. Żołnierze przechrzcili ją na Tresoldi (trzy soldy) — boć dalibóg może ona więcej nie warta. Nikt tu nie jest w stanie udzielić mi dokładniejszych informacyj. Znalazłem nocleg w jakiejś szopie, zakopuję się w siano i zapadam w sen głęboko…
Maszerując dalej w tym samym kierunku, dowiem się czegoś pewniejszego o mym pułku. Tak zaręczał mi spotkany w drodze towarzysz marszu. Człowiek ten należy do oddziału miotaczy min i nosi na ramieniu odznakę za „śmiałość żołnierską“. Dostał ją, jak opowiada, za męstwo okazane podczas wybuchu austrjackiej miny na Monte Cimone. Podczas dalszego pochodu rozmowa nasza schodzi na temat wojny.
— Nie było to mądrze ze strony Austrjaków — rozumuje mój kompan, — że wydali nam wojnę. My ich puścimy, jak dziadów, z torbami!…
Z dowództwa etapu odesłano mnie do małej miejscowości, leżącej nieopodal. Długa, błotnista droga. Całe szczęście, że słońce jasno przyświeca. Późnym wieczorem docieram do Akwilei — mieściny, na której wycisnęło się po wieki piętno czasów rzymskich. Nie omieszkałem zwiedzić słynnej bazyliki.

1 grudnia.

Nie znalazłem jednakże śladów mego pułku. W czasie mego urlopu zimowego przebywał on w tych stronach na wypoczynku, ale od kilku dni znajduje się znów na froncie. Na drugim brzegu Isonzo zasięgnę bliższych wiadomości.
Na szerokich i prostych gościńcach w dolnym biegu Isonzo panuje ruch wprost bajeczny, przechodzący siłę mej wyobraźni. Na rozdrożu koło Pieris spotykam przyjaciela-interwencjonistę, pełniącego funkcję szofera samochodu ciężarowego. Udało mi się dostać miejsce na tym samochodzie.
Przede mną snuje się Isonzo, rzeka błękitna, szeroka i przejrzysta. Na jego brzegu widać Ronchi, prawie nieuszkodzone. Spotykam kilku znajomych podoficerów, którzy zapraszają mnie na swój obiad żołnierski. Gdy się tak posilamy, naraz cztery austrjackie granaty walą w dworzec. Wielka symfonja szrapneli skierowana przeciwko samolotowi nieprzyjacielskiemu. O czwartej odmarsz. Postępuję za mułem, dźwigającym jadło dla oficerów naszej kompanji. Na rozdrożu Selz-Monfalcone wznosi się wielki słup z nieociosanych głazów, opatrzony jakimś napisem — nie zdążyłem go jednak przepisać, gdyż muły biegły zbyt szybko. Ruch kołowy na tym gościńcu, poza kilkoma punktami, nie jest nazbyt silny. Mijam okopy i schrony Selzu; teraz dopiero rozumiem, ile trzeba było zwalczyć trudności, by zdobyć to pierwsze obwarowanie wyżyny Krasu.
Nasze działa grzmią bez przerwy. Wszędzie widać jawne oznaki stoczonych walk. Ziemia poryta i stratowana, rowy przysypane, porozwalane domy, drzewa powyrywane z korzeniami. Nic nie stoi tak jak stać powinno. Wojna zniwelowała wszystko swym druzgocącym walcem. Po wszystkich drogach i zakątkach sterczą krzyże. Wszędzie mogiły — to pojedyńcze to zbiorowe. Rozbrzask: oglądam się poza siebie i hen daleko, na krańcu doliny Isonzo, dostrzegam wąskie pasemko błękitne — to morze.
Doberdó jest dziś czczą nazwą. Z całej wsi pozostała jedynie kupa rumowisk. Przechodzimy tuz obok dwóch jezior, które są raczej rozległemi bajorami. Słychać zgiełk ludzkich głosów: — dostaliśmy się na naszą górę. Nasz samochód ciężarowy zatrzymuje się; przywiózł wodę do oddziału. Uroczyste przywitanie się z bersaljerami mojej kompanji. Przyjacielskie uściski. Już mnie tu wyczekiwano.
— Właśnie rozmawialiśmy o panu — odzywa się zaprzyjaźniony ze mną bersaljer, rodem z Vernole w prowincji Lecce. Przypominam mu, jak to on chciał nosić mój tornister z Quel Taront do Minogos. Ten akt szczerej sympatji ze strony prostego wieśniaka apulijskiego nigdy nie wyjdzie mi z pamięci.
Droga prowadzi nas ku naszym „barakom“ czyli raczej schronom. Zajmuję stanowisko w maluchnym schronie sierżanta. Na niebie świeci księżyc i gwiazdy. Melduję się pułkownikowi, znajdującemu się w pierwszej linji.
W naszej kompanji czterej ludzie odnieśli rany wskutek wybuchu granatu. Jeden z żandarmów, przydzielonych do d-twa pułku, został zabity, drugi raniony.
Duch żołnierski bersaljerów wydaje mi się najlepszy, jaki można sobie wyobrazić, — w każdym razie jest jeszcze lepszy niż był podczas naszego pobytu w strefie karynckiej.
— Mamy tyle armat! Teraz nie sztuka będzie atakować!
Wszystkich ożywia poczucie pewności siebie. Będziemy posuwali się naprzód. Wśród nas krąży jedno hasło:
— Albo Duino zeżre bersaljerów, albo bersaljerowie zeżrą Duino!
Jest godzina dziesiąta wieczór. Gdy to piszę, nasze działa grzmią bez ustanku. Na górach widać światła rakiet i reflektorów. Nie wiem, jak mam wyrazie tłoczące się we mnie wrażenia tej pierwszej nocy w okopach na Krasie. Są one głębokie i różnorodne. Tu dopiero wojna jawi się w całej okazałości ludzkich katastrof. Tu ma się pewność że Włosi przełamią siłę wroga, zdobędą Triest i nawet posuną się jeszcze dalej.

2 grudnia.

Burzliwa noc i gwałtowny ogień huraganowy. Nasze działa nie spoczywały ani na chwilę. Dziś pada deszcz.
Ogień huraganowy trwa już od kilku godzin. Co pewien czas przenoszą koło nas któregoś z ranionych naszych żołnierzy. Nie jest ich wielu, zresztą rany ich nie są ciężkie. Ale jest i zabity: granat rozszarpał go na miazgę pod skałą. Inne granaty upadły w jezioro, wzbijając wgórę wysokie słupy wody. Wieczorem nasze działa znów rozpoczęły swą działalność. Austrjacy od kilku godzin milczą, a nasze armaty wciąż walą. — Gdy to piszę, wyrżnęły koło nas dwa wielkie granaty austrjackie i jeden szrapnel. Za niemi poszły cztery następne. W moim schronie ludzie z całym spokojem ducha grają dalej w karty.
Wzdłuż brzegu jeziora leżą szczątki ludzkich członków. Na małej przełęczy dwa gnijące trupy austrjackie; nieco dalej jeszcze jeden niepochowany nieboszczyk. Wiatr wieczorny przynosi przykrą woń zgnilizny. Na małej przełęczy są dwa cmentarze: włoski i austrjacki. Wczoraj jeden z ciężkich granatów wykopał z ziemi kilka trupów. Prawrdziwy taniec śmierci! Teraz rozumiem, czemu sama nazwa Doberdó lękiem przejmuje węgierskich honvedów. Zdobyć te skały!… jakiż to wspaniały liść w wieńcu sławy łacińskiej!

3 grudnia.

Pracuję jak dziki osioł, by zbudować sobie schron niezdobyty. Mam kolegę, który mi pomaga i będzie współlokatorem mojego „hotelu“. W ciągu całego dnia gwałtowny ogień artyleryjski. Popołudniu siedem Caproni przepłynęło nad nami. Wieczorem najazd samolotów nieprzyjacielskich.

4 grudnia.

Dziś w nocy padał deszcz, po którym nastał mglisty, spokojny poranek. Gdy to piszę, koło mnie przechodzi kilku chorych.
Pogoda doprawdy sprzymierzyła się z Niemcami. Deszcz zmusza nas do bezczynności, co przeciwnikom daje czas na umocnienie swych okopów. My jesteśmy dziećmi słońca! Ziemia w Krasie jest gliniasta, nie można się z niej wyczyścić. Ma barwę czerwieńszą od krwi ludzkiej. Odwiedziłem cmentarz węgierski czy też włosko-węgierski. Na jednej z desek bramy widnieje napis:

Exoriare aliąuis nostris ex ossibus ultor!

Jest tu wiele krzyży, ale jeszcze ich więcej na cmentarzu włoskim. My straciliśmy dotychczas tylko czterech ludzi zranionych wybuchem granatu, jednakże jeden z nich odniósł ranę ciężką, jeżeli nie śmiertelną.
Popołudnie niemal spokojne. W wieczornym zmierzchu wzgórza Krasu wyglądają tak jak gdyby były pokryte skórą popękaną od świerzbiączki. Niebo zawleczone chmurami. Zwykły obustronny ogień artyleryjski pod wieczór nie odniósł naogół żadnych rezultatów.
Dziś nie przywieziono nam poczty. Opowiadają, że nocą rozpocznie się ogień huraganowy przygotowujący natarcie. Będziemy mieli czemu się przysłuchać i napatrzeć. Gdy to piszę, widzę istotnie na wysokościach poza nami błyskanie wystrzałów i słyszę pogrzmoty. Czyżby to był prolog?


5 grudnia.

Ciemne niebo i mglisty poranek. Ledwo opuściłem schron, przyszedł rozkaz, że mamy przejść na inne stanowiska. Tak to zawsze bywa. Teraz znajduję się w okopach na skraju jeziora Doberdó. Nad wodą, ledwie zmarszczoną lekkim porannym powiewem, krąży kilka białych i czarnych ptaków. Pracuję zawzięcie, by wykopać sobie nową jamę. Jezioro Doberdó! Kto pożyje czas dłuższy nad twemi brzegami, napewne utraci ochotę i zdolność do śmiechu. Tu już sam grunt dyszy tragedją, jeszcze zanim ona naprawdę spadnie na ludzi. Od trzech godzin ostrzeliwują nas armaty austrjackie, a nasze działa im odpowiadają. Niekiedy niepodobna wyróżnić huków wystrzału i wybuchu. Niebo pełne jest szumu i syku granatów przelatujących to w tę to w tamtą stronę. Podczas ognia huraganowego wszelka obecność człowieka koło mnie jest mi uciążliwa: wolę być sam. Jakiś przesąd mi mówi, że w ten sposób pociskom trudniej będzie mnie znaleźć. Nad Duino ukazuje się skrawek błękitnego nieba. Żelazne słupy, które przeprowadzały prąd elektryczny z Monfalcone do Gorycy, stoją długim szeregiem w jednomiernych odstępach, a nocą, oglądane z oddali, wyglądają jak olbrzymie krzyże na jakimś rozłogim cmentarzu.
Ile krwi wypiła dotychczas czerwona ziemia Krasu i ile jeszcze wypije?
Jeden z poruczników, który zaszedł do mnie w odwiedziny, udziela mi pierwszych informacyj o rezultatach wczorajszego ognia huraganowego.
Działa grzmią bez przerwy. Jest już godzina 4-ta. Porucznik, dowodzący moją kompanją, zaprosił mnie na kolację między grono oficerów. Jest obecnych kilku podporuczników, pomiędzy nimi i mój d-ca plutonu.
Schron jest niziuteńki, tak iż nawet w nim usiąść porządnie nie można. Nocą wichura, deszcz. Od 9-tej do 10-tej gwałtowny ogień huraganowy na lewo od nas. Ciężkokalibrówki walą wciąż jak w bęben. W uszach dudni nam i huczy jakby rozpętana wściekłością burza. Deszcz leje, ale ja i mój towarzysz jesteśmy od niego dostatecznie zabezpieczeni schronem, którego kopanie zabrało nam kilka godzin. Dziś znowu nie mieliśmy poczty. Nie mam nic lepszego do roboty, jak położyć się spać.

6 grudnia.

Dziś w nocy mój towarzysz nagle mnie zbudził:
— Cristiga! Toż jesteśmy w wodzie!
Zapalam ogarek świecy. Schron jest zalany i woda wali strumieniami. Próbujemy wyczerpać ją menażkami — daremny trud! Wkońcu decydujemy się przybić w odpowiedniej wysokości trzy deski, na których — przemoczeni do ostatniej nitki — moglibyśmy jako tako doczekać poranku. Co pewien czas zaświecamy zapałkę, by przyjrzeć się postępowi wody. Poranek zaczyna nareszcie szarzeć na niebie. W kierunku Akwilei widać szeroką smugę jasnego nieba, ale od strony Austrjaków niebo jeszcze jest ciemne. O gdybyż już zajaśniało słońce! Dziś rano przywitali nas Austrjacy na dzień dobry trzema pociskami lżejszego kalibru. Teraz rozpoczęło codzienne „kucie“ naszych armat. Deszcz w okopach nad jeziorem Doberdó więcej się daje człowiekowi we znaki niż pełna udręki noc wśród kurniawy śnieżnej na Adamello. Tutejsze okopy budowano pod obstrzałem artyleryjskim, to też znać na nich pośpiech roboty. Są to poprostu niskie murki kamienne.
Straciliśmy jednego z naszych bersaljerów, z oddziału kolarskiego. Padł twarzą na ziemię, idąc do ataku. Koło niego leży karabin z nasadzonym bagnetem. Biedak spoczywa samotny. Czemu nikt o tem nie pomyśli, by go pogrzebać? Może dlatego, by wiadomością „nieodszukany“ pozostawić rodzinie resztkę nadziei?…
Czasami prześwieca słońce. Wdali, na równinie wznoszą się zwolna dwa wielkie balony obserwacyjne. Kilka strzałów nieprzyjacielskich, ciężkiego kalibru pudłuje — jakby drwiły sobie z nas. W górze przelatują zwolna, z jękiem i postękiwaniem, ciężkie pociski lecące bardzo daleko. Stoję sam, ryzykując własną głowę, przed moją jamą i zarówno oczyma jak słuchem chłonę w siebie to wspaniałe widowisko. Słyszę warkot naszego samolotu, mknącego w stronę Gorycy. W zatoce Panzano gromadzą się nowe chmury wróżące burzę. Póki wieje scirocco, nie będziemy mieli pięknej pogody.
Szarzeje poranek. Złożyłem wizytę zaprzyjaźnionemu ze mną porucznikowi, który jest obecnie d-cą oddziału ka-emów. Nie widzieliśmy się od czasu pobytu na Rombonie. Opowiadał mi, że zbiegowie austrjaccy zdradzają wprost beznadziejny lęk przed artylerją włoską. Wielu z nich przyszło tu z frontu galicyjskiego:
— W porównaniu z Krasem tamten front to raj prawdziwy — powiadają. — Artylerja rosyjska strzela pum — pum — pum w wielkich odstępach; tam nie miewaliśmy takiego ognia huraganowego jak tutaj.
Ciepłą strawę dają nam wieczorem. Jest to jedyne nasze pożywienie w ciągu całej doby. Porcja jest mocno uszczuplona, ale apetyt jednaki. Popołudniu wiele ruchu i zajęcia.
Pod wieczór rozwija się na lewo od nas, na k. 208, atak nieprzyjacielski. Po gwałtownym ogniu ręcznym rozpoczęły działanie nasze armaty drobnokalibrowe. Wyszedłem ze schronu, żeby zobaczyć, co się święci. Jeden z naszych reflektorów oświecał małą przełęcz między kotą 208 i naszą. Całe zbocze było usiane obłoczkami od wybuchów naszych szrapneli i granatów. Gwałtowny ogień huraganowy przygłuszały niekiedy eksplozje ciężkich pocisków. Cały widnokrąg był spowity chmurą czerwonawego dymu, raz wraz rozdzieraną olśniewającym błyskiem wystrzałów armatnich. Wszyscy bersaljerowie w pełnym rynsztunku opuścili swe schrony. Elektryzował nas ogień naszych armat. Ogień huraganowy trwał około czterdziestu minut, poczem nagle ucichł. Przeszedłem się wzdłuż schronów zbierając wrażenia moich towarzyszy broni:
— Tutaj widzi się potęgę Italji!
— Teraz to nie tak jak na Jaworcku!
— Teraz to kto inny puszcza farbę!
— Pewno im się tęgo dostało!
— Źle zrobili Austrjaszki, że się ruszali… źle, oj źle!
Mija nas, kulejąc, jakiś żołnierz, raniony odłamkiem granatu w nogę. W 6-tej kompanji jeden zabity. Teraz panuje cisza: tylko posterunki zrzadka odzywają się strzałami. Koło mnie żołnierze oddziału karabinów maszynowych pracują nad zbudowaniem schronu dla siebie, nucąc półgłosem, a z przejęciem:
Piękne dziecię,
Garibaldiego córko przekorna,
ty świecisz nam żołnierzom,
jak jasna gwiazda wieczorna.
Głos naszych armat jest najlepszym środkiem na podniesienie naszej etyki żołnierskiej.
Ciemność osłania niebo, księżyc ubiera się w lisiurkę.
— Gdy księżyc ubierze się w grubą lisiurkę, to deszcz lunie napewno, — wyjaśnia jakiś porucznik, dodając po chwili: — Szkoda, bo to opóźni nasze natarcie.
Wszyscy, nawet najwięksi flegmatycy, są nieco zniecierpliwieni. Iść naprzód! Walka, pomimo wszelkich niebezpieczeństw, fascynuje żołnierza swym żywiołowym, pełnym wrażeń ruchem. Spokój osłabia — czyn wyzwala. Dziś w nocy będzie można drzemać jednem tylko okiem.

7 grudnia.

Dla odmiany znów leje strumieniami. Nasz schron stał się kałużą pełną wody i błota. Dziś rankiem, podczas chwilowej przerwy w walce, nasza artylerja otwarła gwałtowny ogień przeciw pozycjom nieprzyjacielskim. Teraz zamilkła. Austrjacka artylerja pomrukuje z lewej strony. Deszcz jest piątym z naszych nieprzyjaciół i może najbardziej morderczym ze wszystkich.
Samochodziarze nie są wcale „obijaczami“ — to ludzie bardzo pożyteczni. Ci, którzy przywożą nam co wieczora wodę i żywność aż na dwieście metrów do okopów pierwszej linji, tak samo narażają skórę jak i my. Nie tak dawno jeden z ciężarowych samochodów, naładowany granatami, został celnie ugodzony pociskiem nieprzyjacielskim. Kierowca został rozszarpany w kawałki.
Południe: deszcz uporczywy i nawet jeszcze silniejszy niż poprzednio. Wczoraj wieczorem, po długich sześciu dniach wyczekiwania, otrzymałem znów Popolo. Jest to pierwszy numer, jaki się ukazał po strajku zecerów w Medjolanie.

8 grudnia.

Wczoraj wieczorem, z nastaniem mroku, przenieśliśmy się od wysuniętej linji okopów; deszcz lał jak z cebra. Ulokowaliśmy się w jakiejś błotnej jamie. Ogień karabinowy dość rzadki, natomiast zatrzęsienie rakiet świetlnych. Austrjacy są od nas oddaleni o jakie 30—50 m. Wczoraj wieczorem pracowali z wytężeniem. Słychać rąbanie i walenie kilofów. Dziś nie pada, ale niebo jest zachmurzone. Artylerja pracuje, nie wytężając się jednakże zbytnio. W opuszczonych schronach austrjackich za Debeli znaleźliśmy sporo kilofów. Nasz rów tak tu się dziwnie ciągnie, że możemy być zaatakowani zarówno z przodu, jak i z tyłu. Jednakże pomiędzy nami i Niemcami stanęła jakby cicha ugoda, że nie strzelamy do siebie wzajemnie. My ich widzimy i nie tykamy się nawet broni; oni również nas widzą — widać nas aż zanadto dobrze! — ale też nie strzelają. Jesteśmy uwięzieni w tych błotnistych jamach, nieporuszenie oczekując dalszego losu.
Ustawiczna słota mocno obniżyła poziom żołnierskiego ducha bersaljerów. Jesteśmy przemoczeni i ociekamy wodą. Ze sobą mamy jedynie koc i płaszcz; tornistry zostawiliśmy i dostaniemy je z powrotem, gdy pójdziemy na odpoczynek. Nie widać ani skrawka błękitnego nieba — wszystko jest jednostajnie szare jak włosiennica mnicha i nasiąkłe wodą.
Gwara żołnierska:
zgrzebło — głód,
„fifhaus“ — schron podziemny.
Nasze okopy opasują pobojowisko ostatniej bitwy listopadowej. W lejach powstałych wskutek wybuchu 30,5-kalibrówek pochowaliśmy ciała padłych Austrjaków i zalaliśmy je wapnem.

9 grudnia.

Czas dżdżysty. Zanosi się jednak na to, iż niebo nieco się przetrze. Rozpoczyna się codzienna symfonja ciężkokalibrówek. Austrjacy słabo odstrzeliwują się lekkiemi działami przeciwko naszemu ogniowi huraganowemu.
Dziś w nocy jeden z żołnierzy austrjackich poddał się dobrowolnie w niewolę naszej placówce. Opowiada, że nasza kanonada wyrządziła wczoraj znaczne straty Austrjakom. Z całego posterunku, zmiecionego celnym strzałem, on tylko jeden pozostał przy życiu. Trzej inni zginęli. Jeden z naszych patroli, idąc za wskazówką jeńca, udał się na miejsce, gdzie znajdował się ów posterunek. Przyniesiono stamtąd trzy plecaki i siedem karabinów.
Popołudnie: pojawił się melancholijny promyk słoneczny. Austrjacki granat uderzył w okop austrjacki. Natychmiast wypuszczono trzy rakiety, żeby zwrocie uwagę na pomyłkę. Ohydny zapach niepogrzebanych i źle zagrzebanych trupów. Blask słoneczny przebił grubą oponę chmur, która nas ocieniała i drażniła przez dni tak wiele. Obie artylerje nie omieszkały z tego skorzystać. Jedna z naszych 28-ek wyrwała w drutach nieprzyjacielskich przejście conajmniej 20-metrowej szerokości. „Oni“ ostrzeliwują nas szrapnelami. W siódmej kompanji jeden lekko ranny. Niebo się rozjaśnia, także i usposobienia nasze stają się pogodniejsze. Ale koncert dział trwa w dalszym ciągu.
Jeden z ciężkich pocisków padł pomiędzy kilka wysuniętych schronów. Wielu ludzi stało się niezdolnymi do walki.

10 grudnia.

Dziś w nocy, od 2-giej do 3-ciej, pracowałem przy budowie rowu dobiegowego między naszemi linjami przedniemi. W ciemności, rozświeconej zaledwie księżycem przysłoniętym przez chmury, teren ostatniego naszego natarcia przedstawia widok fantastyczny. Na ziemi poszarpanej i porytej pociskami nie widać nic innego jak gruzy i wyłomy wszelkiego rodzaju. Wiatr dmie nam w twarz czadem trupiej stęchlizny. Niemcy pracują niezmordowanie co noc od godz. 6-tej wieczorem do 6-ej rano. Setki kilofów wydrążają podkopy pod miny, każdej nocy następują setki wybuchów. Ta robota nic sprawia nam zbytniego kłopotu: wiemy że naszej artylerji nic się oprzeć nie zdoła. Dziś rano niebo posępne. Godzina dziesiąta: ciężkie działa w wolnem tempie biorą się do ostrzeliwania. Koncert się wzmaga — jednocześnie niebo coraz bardziej się wypogadza.
Wieś Jamiano, którą zdobyliśmy w ofensywie listopadowej, a potem znów utracili, jest od nas oddalona zaledwie o 500 do 700 m w linji powietrznej. Pocisk 30,5-kalibrowy, przelatujący regularnie co kwadrans ponad naszą linją, robi taki zgiełk jak kolej elektryczna. — Popołudniu nielitościwa słota. W rowach panuje cisza: kilku z naszych pośpiewuje sobie, ale półgłosem i nie z serca. Jednostajnie powracający głos strzałów artyleryjskich powiększa naszą melancholję.
Oto jak brzmi urzędowe sprawozdanie Naczelnego Dowództwa o wczorajszem natarciu austrjackiem na kotę 208: „Na odcinku Krasu wczoraj artylerja była czynna bez przerwy. Wieczorem nieprzyjaciel po gwałtownym armatnim ogniu przygotowawczym podjął dwukrotne natarcie na nasze stanowiska na pn.-wsch. od koty 208 pd., został jednak odparty i odrzucony“

11 grudnia.

Wczoraj wieczorem powróciliśmy z pierwszej linji do obozowiska. Lało rzęsiście. Przemoczeni do szpiku kości, czekaliśmy cierpliwie, kiedy nas zluzują. Gdy oddawałem moją norę świeżoprzybyłemu, nieznanemu gościowi, ten zaczął się dopytywać:
— Gdzie Niemcy?
— Ot tam, o jakie dwadzieścia metrów od nas.
— Czy walą z armat?
— Nie, jesteśmy za blisko od nich.
— Czy rzucają granaty ręczne?
— Jakoś nie.
Północ. Deszcz ustał, a zaraz potem dech wiatru począł rozganiać chmury. Właśnie powstrzymano gwałtowny i niespodziany napad Austrjaków na nasze linje. Silne eksplozje min wybiły mnie ze snu. Po nich nastąpił gwałtowny ogień karabinowy, brzmiący niby stukanie kolosalnej maszyny do pisania. W moim schronie gnieżdżę się wraz z kilkoma jeszcze bersaljerami. Ktoś mnie zapytuje:
— Czy „oni“ stukają do naszego schronu?
— Zdaje się, że tak… i to jak jeszcze!
Nieprzyjacielski ogień armatni wzmaga swą siłę. Szrapnele chrzęszczą i dudnią po schronach, poczem następuje cała ulewa odłamków i kamieni. Cisza pełna oczekiwania. Nagły krzyk rozdziera powietrze:
— Sanitarjusz! Sanitarjusz!
Teraz i nasza artylerja przystąpiła do dzieła. Koncert prawdziwie piekielny.
— Chłopcy, włożyć rynsztunek i być w pogotowiu! — rozkazuję swoim towarzyszom.
Jakiś porucznik przebiega od schronu do schronu, krzycząc:
— Bersaljerowie, bersaljerowie, nałożyć rynsztunek, ale nie opuszczać schronów!
Szturm artylerji postępuje naprzód w djabelnem crescendo. Ognia karabinowego, zgłuszonego wybuchami granatów, nie słychać wcale. Wybuchy ciężkich pocisków rozwalają cały wzgórek. W bezruchu oczekujemy — tego co ma nadejść.
Już przeszło. Jakiś żołnierz, lekko ranny w głowę, idzie boso na plac opatrunkowy, potykając się w błocie. Idzie troje noszy z żołnierzami, poranionymi w nogi. Innego niosą „na barana“, jeden znowu ma naderwane ramię, dwaj następni są ciężko ranni. A jednak nie słychać żadnego jęku, żadnej skargi!
— Panie sierżancie, tam w dole leży jeden, który się już nie rusza, twrarzą ku ziemi.
— Czy zabity?
— Nie wiem.
— Odwróć go do góry twarzą i przynieś jego dowód osobisty.
— Nie żyje… To Rzymianin.
Gromadka bersaljerów otacza zmarłego. Został on ugodzony kulką szrapnelową, gdy wychodził ze schronu.
Apel wszystkich drużyn! Sprawdzamy liczebność. W moim plutonie nikt nie odniósł rany. W innych kompanjach kilku ludzi stało się niezdolnymi do walki.
Wietrzny ranek. Burza. Artylerja z obu stron milczy. W południe słońce. Pomimo kul szrapnelowych wychodzimy wszyscy, by w jego blaskach osuszyć się i ogrzać. Popołudniu nieprzyjacielskie działa walą naoślep w ziemię. Gdy to piszę, ostrzeliwują naszą trzecią linję, ale granaty padają w jezioro, wzbijając wysokie słupy wody. Z miejsca, gdzie stoję, widzę skrawek morza.
Bersaljerzy zwracają się do mnie z zapytaniem:
— Jak daleko do Triestu?
Porucznik dowodzący naszą kompanją otrzymał nominację na kapitana. Posyłam mu serdeczne życzenia.
— Przydałaby się beczułka gorzałki, żeby „oblać“ nowe gwiazdki! — oświadczył jeden z bersaljerów, który przed wojną mieszkał w Trieście.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Benito Mussolini i tłumacza: Józef Birkenmajer.