Pani Bovary/Część trzecia/XI
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Pani Bovary |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1878 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Ludwika Kaczyńska |
Tytuł orygin. | Madame Bovary |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Nazajutrz Karol posłał po swoją córeczkę. Zapytała o mamę. Powiedziano jej że wyjechała, i że jej przywiezie zabawek. Dziewczynka z początku często o niej mówiła, w końcu zapomniała. Wesołość tej dzieciny bolała Bovarego, który nadto musiał znosić niesmaczne pociechy aptekarza.
Niebawem powróciły na stół sprawy pieniężne. Pan Lheureux podniecił znowu swego przyjaciela Vinçarta, i Karol przyjął zobowiązanie na bajeczne sumy; nie chciał bowiem pozwolić na sprzedanie najmniejszego sprzęciku będącego jej własnością. Matka była tem oburzona. Pogniewał się na nią. Zmienił się zupełnie. Odjechała od niego.
Natenczas każdy zaczął korzystać. Panna Lempereur podała rachunek za sześć miesięcy lekcyj, chociaż Emma ani jednej nigdy od niej nie wzięła — pomimo owego zapłaconego rachunku, który znalazł Bovary — była to rzecz ułożona pomiędzy niemi obiema; księgarzowi należało się za trzy lata abonamentu; matka Rolet zażądała zwrotu za opłatę jakich dwudziestu listów; a kiedy Karol zapytał jej do kogo były to listy, była tyle delikatną że odpowiedziała:
— Czy ja wiem? do interesantów zapewne.
Za każdym zapłaconym długiem, Karol się spodziewał że to będzie ostatni. Tymczasem przybywało ich coraz więcej.
Dopomniał się o zaległości za lekarskie wizyty. Pokazano mu listy przysłane przez żonę. Wypadało tylko przeprosić.
Felicya nosiła teraz suknie pani; wprawdzie nie wszystkie, bo kilka ich schował, i chodził je oglądać do swego gabinetu, gdzie się zamykał; była prawie jej wzrostu, i nieraz Karol, spostrzegając ją z tyłu, doznawał złudzenia i wołał:
— Zostań! o! zostań!
Lecz na Zielone Świątki Felicya opuściła Yonville, wykradziona przez Teodora, zabrawszy resztę garderoby po nieboszce pani.
Około tego czasu pani Dupuis, wdowa, miała zaszczyt oznajmić panu Bovaremu o „małżeństwie syna swego, pana Leona Dupuis, notaryusza w Yvetôt, z panną Leokadyą Leboeuf z Bondeville’u”. Karol do przesłanego jej z tej okoliczności powinszowania, dołączył te słowa: „Jakżeby się moja biedna żona cieszyła!”
Jednego dnia, kiedy błądząc bez celu po domu, zaszedł na poddasze, poczuł pod nogą kulkę z cienkiego zmiętego papieru. Rozwinął ją i przeczytał: „Odwagi Emmo! odwagi! Nie chcę być przyczyną nieszczęścia całego życia twojego.” Był to list Rudolfa, upadły na ziemię pomiędzy skrzynie, który tam pozostał, i który przeciąg wiatru ku drzwiom popchnął. Karol stanął nieruchomy i osłupiały na tem samem miejscu, gdzie niegdyś Emma, bledsza jeszcze od niego, chciała umrzeć. Nakoniec dopatrzył maleńkie R, przy końcu drugiej stronnicy. Co to było? Przypomniał sobie grzeczności Rudolfa, jego nagłe zniknienie, i zakłopotaną minę jaką miał spotkawszy ją później parę razy. Lecz pełen uszanowania ton listu złudził go.
— Kochali się zapewne platonicznie, rzekł sam do siebie.
Zresztą, Karol nie był z rzędu tych ludzi, którzy wszystko zgłębiają; zamknął oczy na dowody, i nieokreślona zazdrość jego utonęła w ogromie żalu!
Każdy musiał ją uwielbiać, myślał w duchu. Wszyscy mężczyźni pożądali jej zapewne. Tem piękniejszą mu się wydała, i sam pożądał jej nieustannie, szalenie, a ta żądza rozpłomieniała jego rozpacz, i granic nie miała, stawszy się już teraz niedościgłą.
Dla przypodobania się jej, jak gdyby żyła jeszcze, stosował się do jej wyobrażeń, do jej gustów; kupił sobie lakierowane buciki, nosił białe krawaty. Używał kosmetyków do wąsów, podpisywał weksle tak jak ona. Gubiła go jeszcze z po za grobu.
Musiał posprzedawać sztuka po sztuce wszystkie srebra, następnie sprzedał meble z saloniku. Wszystkie pokoje opróżniły się powoli! lecz jej pokój pozostał nietkniętym. Karol udawał się do niego po swym obiedzie. Przysuwał do kominka okrągły stolik, i jej fotel. Sam zasiadał wprost niego. Świeca paliła się w jednym ze złoconych świeczników. Berta, obok niego, kolorowała farbami obrazki.
Cierpiał biedny człowiek, widząc ją tak źle ubraną, w wywleczonych bucikach i podartych bluzkach, gdyż sługa nie dbała o nią wcale. Lecz była tak miłą, tak ładniutką, jej główka z takim wdziękiem się pochylała muskając go po twarzy jasnemi włoskami, że go przy niej ogarniała roskosz niewysłowiona, chociaż pomieszana z goryczą, jak te wina zaprawne, które czuć żywicą. Naprawiał jej zabawki, robił jej maryonetki z tektury, zaszywał jej rozprute korpusy lalek. A gdy wzrok jego padł na koszyczek od roboty, na kawałek wstążki, lub chociaż na szpilkę pozostawioną w szparze stolika, pogrążał się w dumanie, i tak był smutnym, że i dziewczynka wesołość traciła.
Nikt ich teraz nie odwiedzał; Justyn bowiem uciekł do Rouen, gdzie został kupczykiem w handlu korzennym, a dzieci aptekarza coraz rzadziej widywały małą Bertę, gdyż pan Homais, z uwagi na różnicę ich towarzyskiego położenia, nie życzył sobie utrwalenia tej zażyłości.
Niewidomy, którego nie potrafił uleczyć swoją maścią, powrócił na wybrzeże Lasku Wilhelma, gdzie opowiadał podróżnym o nadaremnych usiłowaniach aptekarza tak często, że Homais, udając się do miasta, krył się za firanki Jaskółki, aby uniknąć jego spotkania. Nienawidził go, i w interesie własnej opinii pragnąc go się pozbyć koniecznie, wymierzył przeciwko niemu ukrytą bateryę, która zdradziła głębokość jego umysłu i przewrotność jego próżności. Przez ciąg całych sześciu miesięcy, można było czytać w Fanal de Rouen artykuły tej treści:
„Ktokolwiek podróżuje po żyznych równinach Pikardyi, zwrócił zapewne uwagę w okolicy Lasku Wilhelma, na nędzarza dotkniętego ohydną raną na twarzy. Nieszczęśliwy ten naprzykrza się, prześladuje podróżnych i prawdziwy podatek od nich pobiera. Żyjemyż jeszcze w potwornej epoce wieków średnich kiedy wolno było włóczęgom rozpościerać na naszych placach publicznych trąd i skrofuły, które przynieśli z wojen Krzyżowych?”
Albo też:
„Pomimo praw przeciwko włóczęgostwu, okolice większych miast naszych zapowietrzone są przez bandy żebraków. Niektórzy z nich włóczą się pojedynczo, a ci może nie najmniej są niebezpiecznymi. O czem myślą nasi edylowie?”
Nadto Homais wymyślał urojone przygody:
„Wczoraj, na wybrzeżu Lasku Wilhelma, koń płochliwy...” Następowało opowiadanie wypadku spowodowanego obecnością niewidomego.
Tak długo intrygował, aż zamknięto niewidomego nędzarza. Wkrótce go jednak puszczono. On zaczął znowu swoje, i pan Homais swoje. W tej walce nierównej, aptekarz zwyciężył wreszcie, gdyż nieprzyjaciela jego skazano na dożywotnie zamknięcie w szpitalu.
To powodzenie ośmieliło go. Od tej chwili nie zdarzył się w całym okręgu żaden wypadek rozjechania psa, pobicia kobiety, spalenie stodoły — o któremby nie doniósł publiczności, zawsze kierowany miłością postępu i nienawiścią dla księży. Robił porównania pomiędzy szkołami początkowemi a braćmi zakonnymi, ze szkodą tych ostatnich, przypominał Św. Bartłomieja z okazyi zapisu stu franków zrobionego na kościół, wykrywał nadużycia, ostrzegał publiczność. To było jego hasło. Homais podkładał miny: stawał się niebezpiecznym.
Jednakże za ciasno mu było w ograniczonych szrankach dziennikarstwa, zapragnął niebawem książki, dzieła! I ułożył Statystykę ogólną kantonu Yonvillskiego, wraz z spostrzeżeniami klimatologicznemi, a statystyka popchnęła go do filozofii. Zajął się wielkiemi bieżącemi zagadnieniami, kwestyą socyalną, umoralnieniem klas ubogich, hodowlą ryb, kauczukiem, drogami żelaznemi, etc. etc. Przyszło do tego że się wstydził być mieszczaninem. Naśladował szyk artystów, palił cygara! Kupił sobie dwa posążki w rodzaju Pompadour, dla ozdoby swego salonu.
Nie porzucał jednak aptekarstwa; przeciwnie! śledził wszystkie nowe odkrycia. Wziął udział w wielkim ruchu czekoladowym. On pierwszy sprowadził do departamentu Niższej Sekwany rakahu i rewalentę. Zapalił się do łańcuszków hydroelektrycznych Pulwermachera; sam takowy nosił, a kiedy wieczorem zdejmował flanelowy kaftanik, pani Homais stawała olśniona przed tą złotą szrubą która go opasywała, i z podwojonym zapałem czciła tego męża skrępowanego jak Scyta a wspaniałego jak mag.
Pan Homais piękne miał także pomysły co do grobowca Emmy. Najpierwej proponował złamaną kolumnę z draperyą, następnie piramidę, potem świątynię Westy, rodzaj rotondy... lub też „stos gruzów.” A obok tych wszystkich planów obstawał za wierzbą płaczącą, którą uważał jako niezbędny symbol smutku.
Pojechał razem z Karolem do Rouen, dla obejrzenia grobowców u przedsiębiorcy pogrzebów, — w towarzystwie artysty-malarza, niejakiego Yaufrylard’a, przyjaciela Bridoux’a, który przez cały czas powtarzał kalambury. Nakoniec, obejrzawszy ze sto rozmaitych rysunków, kazawszy sobie sporządzić kosztorys i odbywszy powtórną podróż do Rouen, Karol namyślił się na pomnik, który z dwóch głównych frontów miał mieć „geniusza trzymającego zgaszoną pochodnię”.
Co do napisu, Homais nie mógł znaleźć nic piękniejszego nad: Sta viator, i na tem stanął; łamał sobie głowę; powtarzał bezustannie: staviator... Nakoniec wynalazł: amabilem conjugem calcas! co zostało przyjętem.
Rzecz szczególna, że Bovary myśląc ciągle o Emmie, zaczynał ją zapominać; i rozpaczał czując że obraz ten wymykał mu się pomimo wszelkich usiłowań jakie czynił żeby go zatrzymać. Każdej nocy jednak śnił o niej; był to zawsze jednakowy sen: przybliżał się do niej, a w chwili gdy już miał ją uścisnąć, rozsypywała się w proch w jego objęciach.
Przez tydzień widziano go co wieczór wchodzącego do kościoła. Ksiądz Bournisien odwiedził go nawet kilka razy, potem dał pokój. Zresztą, księżulo zaczynał się zwracać do ultramontanizmu, do fanatyzmu, powiadał Homais; piorunował przeciwko duchowi wieku i nie omieszkał co dwa tygodnie na kazaniu, opowiadać konanie Voltaire’a, który umarł pożerając własne odchody, jak to każdemu wiadomo.
Pomimo oszczędności z jaką żył Bovary, nie podobna mu było pospłacać zaległych długów. Lheureux nie chciał już przedłużyć terminu żadnego wekslu. Zajęcie stało się nieuchronnem. Odwołał się natenczas do matki, która przystała na zahypotekowanie długu jego na swym majątku nie szczędząc przytem zarzutów przeciwko Emmie; a w zamian za tę dogodność, żądała żeby jej przysłał szal po nieboszce, ocalały z rabunku Felicyi. Karol odmówił. Poróżnili się znowu.
Pani Bovary zrobiła pierwsze kroki do zgody, ofiarując synowi że weźmie do siebie Bertę, którą przyuczy do pomagania sobie w domu. Karol przystał na to. Ale w chwili odjazdu, odwaga go odstąpiła. Wtedy zerwanie nastąpiło zupełne stanowcze.
W miarę jak zwiększało się wokoło niego osamotnienie, przywiązywał się coraz silniej do miłości tej dzieciny. Niepokoiła go jednak, gdyż często kaszlała, i dostawała czerwonych wypieków na policzkach.
Wprost jego mieszkania rozpościerała się wesoła i kwitnąca rodzina aptekarza, któremu wszystko się powodziło. Napoleon pomagał mu w laboratoryum, Atalia haftowała mu nową grecką czapeczkę, Irena wykrawała kółka z papieru do przykrywania słoików z konfiturami, a Franklin powtarzał bez zająknienia tabliczkę Pitagorasa. Był najszczęśliwszym z ojców, najszczęśliwszym z ludzi.
Złudzenie! pożerała go żądza tajemna: Homais pragnął krzyża. Nie zbywało mu na prawach do tego zaszczytu:
1) Podczas cholery odznaczyłem się poświęceniem bez granic; 2) wydałem własnym kosztem kilka dzieł publicznego użytku jak... (tu przypominał swoją broszurę pod tytułem: O jabłeczniku, jego wyrobie i skutkach; następnie Spostrzeżenia o mszycy owczej, posłane do Akademii; książkę O Statystyce, a nawet Tezę farmaceutyczną), nie licząc że jestem członkiem kilku stowarzyszeń uczonych (był nim jednego tylko).
— Wreszcie, mówił wykręcając się na pięcie, choćby tylko za odznaczenie się przy pożarach!
W końcu Homais przechylił się na stronę władzy. Oddał potajemnie panu prefektowi znakomite usługi przy wyborach. Słowem sprzedał się, frymarczył sobą. Podał nawet do monarchy prośbę, w której błagał o wymierzenie mu sprawiedliwości; nazywał go naszym dobrym królem i porównywał go do Henryka IV.
I co rano aptekarz chciwie porywał dziennik szukając w nim swej nominacyi; nie mógł jej się doczekać. Nakoniec nie mogąc już wytrzymać, kazał w swoim ogrodzie nakreślić gazon w kształcie gwiazdy legii honorowej, z dwoma krzaczkami wyższej trawy u wierzchu, które miały naśladować wstążeczkę. Przechadzał się koło tego ze skrzyżowanemi ramiony, dumając nad niedołęztwem rządu i niewdzięcznością ludzi.
Przez poszanowanie, czy przez rodzaj zmysłowości, która mu kazała z powolnością się rozpatrywać w pozostałych mu skarbach, Karol nie był jeszcze otworzył skrytki w palisandrowem biureczku Emmy. Jednego dnia nareszcie usiadł przed niem, zakręcił klucz w zamku i nacisnął sprężynę. Znajdowały się tam wszystkie listy Leona. Tym razem wątpić już nie mógł. Pochłonął je wszystkie co do jednego, przewrócił wszystkie kąty, wszystkie sprzęty, wszystkie szuflady, rozbijał ściany, płacząc, rycząc, oszalały, bezprzytomny. Znalazł pudełeczko, rozbił je obcasem od buta. Miniatura Rudolfa wpadła mu prosto w oczy, pośród porozrzucanych liścików.
Dziwiono się jego zwiększonemu znękaniu. Nie wychodził z domu, nie przyjmował nikogo, nie chciał nawet odwiedzać chorych. Wtedy zawyrokowano, że się zamykał aby się upijać.
Czasem jednak, ciekawy przechodzień zaglądał przez płot ogrodzony, i ze zdumieniem patrzył na tego człowieka zarośniętego, w brudnej odzieży, o dzikiem wejrzeniu, który chodził wielkiemi krokami płacząc głośno.
Podczas letnich wieczorów brał z sobą swoją córeczkę i prowadził ją na cmentarz. Powracali ztamtąd ciemną już nocą, kiedy na całym placu w jednem tylko Bineta okienku jeszcze się świeciło.
Jednakże nie mógł się do woli lubować swoją boleścią, bo nie miał blizko siebie nikogo coby ją podzielał; w braku odpowiedniejszego powiernika odwiedzał panią Lafrançois, aby módz o niej rozmawiać. Lecz oberżystka jednem uchem go tylko słuchała, mając także swoje zmartwienia, gdyż pan Lheureux zaprowadził nakoniec pośredniczki handlu, a Hivert który uchodził za umiejącego wybornie załatwiać zlecenia, żądał powiększenia płacy i groził nawet przyjęciem obowiązku u konkurencyi.
Jednego dnia Karol udawszy się na jarmark w Argueil dla sprzedania konia, ostatni swój dobytek, — spotkał tam Rudolfa.
Obadwa zbledli spojrzawszy na siebie. Rudolf który był tylko kartę swoją przysłał na pogrzeb pani Bovary, zrazu wyjąkał jakieś przeproszenie potem ośmielił się, i tak dalece nawet posunął pewność siebie, że zaprosił Karola na butelkę piwa — był to gorący dzień sierpniowy.
Siedząc wprost niego z łokciami na stole opartemi, gryzł cygaro nie przestając rozmawiać, podczas gdy Karol tonął w dumaniach przed tą postacią, którą ona kochała. Zdawało mu się że widzi jakąś cząstkę jej samej. Było to coś dziwnego. Byłby chciał być tym człowiekiem.
Tamten rozprawiał wciąż o gospodarstwie, o nawozach, o inwentarzu, wtrącając obojętne zdania wszędzie, gdzie tylko wśliznąć się mogło jakie drażliwe zastosowanie. Karol nie słuchał go wcale; Rudolf to miarkował i śledził na twarzy swego towarzysza bieg tłoczących go wspomnień. Powoli twarz ta krwią nabiegała, nozdrza się rozdymały, wargi drgały, była nawet chwila, kiedy Karol dzikim ogarnięty szałem, wlepił wzrok ponury w Rudolfa, który zamilkł przestraszony. Ale niebawem twarz nieszczęśliwego powróciła do dawnego wyrazu bolesnego znękania.
— Nie mam żalu do pana! rzekł.
Rudolf oniemiał. A Karol ująwszy głowę w obie dłonie, powtórzył głosem zagasłym, z wyrazem nieuleczonego smutku:
— Nie, nie mam do pana żalu!
Dodał nawet wielkie słowo, jedyne jakie w życiu swem powiedział:
— Tak chciało przeznaczenie!
Rudolf, który pokierował tem przeznaczeniem, znalazł go bardzo dobrodusznym na człowieka w jego położenia, nawet śmiesznym i trochę nikczemnym.
Nazajutrz Karol usiadł na ławeczce w altance. Słońce przeświecało przez kraty; winne liście rysowały cienie na piasku, jaśmin wonią napełniał powietrze, niebo jaśniało czystym błękitem, kantarydy brzęczały wokoło bzów kwitnących, a Karol dyszał jak młodzieniaszek pod niewyraźnemi prądami miłosnemi, które wzdymały zbolałe serce jego.
O siódmej godzinie przyszła po niego mała Berta, która go przez całe popołudnie nie widziała, zawołać go na obiad.
On miał głowę o mur opartą, oczy zamknięte, usta otwarte i w ręku trzymał długi promień czarnych włosów.
— Chodźże tatku! rzekła.
A sądząc że z nią żartuje, popchnęła go lekko. Upadł na ziemię. Już nie żył.
W trzydzieści sześć godzin później nadjechał doktór Canivet, zawezwany przez aptekarza Homais. Otworzył trupa i nic nie znalazł.
Po sprzedaniu wszystkiego i uregulowaniu interesów, pozostało dwanaście franków i piętnaście centymów, które posłużyły na opłacenie podróży małej Berty Bovary do babki. Poczciwa kobiecina umarła następnego roku, a ponieważ ojciec Rouault był sparaliżowany, ciotka wzięła ją do siebie. Będąc sama ubogą, posyła, dziewczynkę na zarobek do przędzalni bawełny.
Od śmierci Bovarego, trzech lekarzy kolejno po sobie następowało w Yonville’u, nie mogąc się utrzymać, tak im pan Homais przeszkadzał. Aptekarz robi sobie ogromną klientelę, władze go oszczędzają, a opinia publiczna broni.
Właśnie otrzymał krzyż legii honorowej.