Pani Bovary/Część trzecia/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani Bovary |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1878 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Ludwika Kaczyńska |
Tytuł orygin. | Madame Bovary |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
List aptekarza otrzymał dopiero w trzydzieści sześć godzin po wypadku; a przez wzgląd na jego tkliwość, pan Homais napisał go był w taki sposób, że niepodobna było wiedzieć czego się trzymać.
Zacny rolnik padł w pierwszej chwili jak piorunem rażony. Następnie rozważył że przecie jeszcze nie umarła. Ale do tego czasu mogła umrzeć... Nakoniec włożył nową bluzę, wziął kapelusz, przyczepił ostrogę do trzewika i siadłszy na konia popędził galopem; a przez całą drogę, spocony i zadyszany, pożerany był niepokojem. Raz nawet zsiąść musiał z konia. W oczach mu się ćmiło, w uszach szumiało, myślał że oszaleje.
Rozwidniło się. Spostrzegł trzy czarne kury śpiące w wydrążeniu drzewa; zadrżał, przerażony tą wróżbą. Wtedy ślubował Matce Boskiej trzy ornaty dla kościoła, i pielgrzymkę boso od cmentarza w Bertaux aż do kaplicy w Vassonville’u.
Przyjechał do Marommy wołając na ludzi w oberży, wysadził drzwi kułakiem, poskoczył do worka z owsem, wlał do żłobu butelkę słodkiego jabłeczniku, i wsiadł znowu na swą szkapę, która jak wiatr popędziła.
Powtarzał sobie że ją zapewne ocalą; doktorzy znajdą przecie lekarstwo, nie można wątpić o tem. Przypominał sobie wszystkie cudowne uleczenia o jakich kiedykolwiek słyszał.
Potem znowu widział ją już umarłą. Leżała przed nim na wznak, pośrodku drogi. Ściągał uzdę i hallucynacya znikała.
W Quincampoix, dla orzeźwienia się wypił trzy kubki kawy jeden po drugim.
Przyszło mu na myśl że się może pomylono w imieniu pisząc do niego. Poszukał listu w kieszeni, dobył go, ale nie śmiał otworzyć.
Pomyślał wreszcie że to może figiel, czyjaś zemsta, złośliwy żart jakiego głupiego dowcipnisia; bo przecież gdyby ona umarła, czyliżby o tem nie wiedziano? A tymczasem wszystko było jak dawniej: niebo jaśniało czystym błękitem, drzewa się kołysały wiatrem poruszane; pędzono trzodę owiec. Nakoniec ujrzał pierwsze domy Yonville’u; spostrzeżono go jak pędził pochylony na koniu, którego okładał batem, a z którego popręgów krew kapała.
Gdy przyszedł do przytomności, rzucił się w objęcia Bovarego łzami zalany:
— Moja córka! Emma! dziecię moje! jak to się stać mogło?...
A tamten odpowiadał ze łkaniem:
— Ja nie wiem, ja nic nie wiem! to przekleństwo!
Aptekarz ich rozłączył.
— Te bolesne szczegóły są tu zbyteczne, powiedział. Ja sam panu ich udzielę. Oto ludzie się schodzą. Zachowajcież godność waszą, cóż u licha! Trzeba mieć trochę filozofii!
Biedny wdowiec chciał okazać się silnym, i powtórzył kilkakrotnie:
— Tak jest... odwagi, odwagi!...
— A więc! zawołał stary poczciwiec, i ja będę ją miał, jak Bóg na niebie! Odprowadzę ją aż na miejsce.
Dzwon się odzywał. Wszystko było gotowe. Trzeba było wyruszyć.
Siedząc w jednej ze stalli chóru, obok siebie, widzieli przechodzących koło siebie tam i napowrót trzech śpiewaków zawodzących psalmy. Ksiądz Bournisien, uroczyście przybrany, śpiewał cienkim głosem; oddawał pokłon ołtarzowi, wyciągał ramiona, podnosił ręce w górę. Lestiboudois kręcił się po kościele z fiszbinową żerdzią; trumna spoczywała na katafalku pomiędzy czterema rzędami świec woskowych. Karol miał chęć wstać i pogasić je.
Usiłował jednak obudzić w sobie wiarę; uciec się do nadziei przyszłego życia w któremby ją mógł odnaleść. Wyobrażał sobie że wyjechała w podróż, bardzo daleko, od dawna. Ale kiedy pomyślał że się znajdowała tam, zamknięta, że wszystko było skończone, że ją zakopią w ziemię, ogarniała go wściekłość dzika, rozpaczliwa. Chwilami zdawało mu się że nic nie czuje, i lubował się tem złagodzeniem swej boleści, wyrzucając sobie przytem że jest nędznikiem.
Usłyszano na kamiennej posadzce jakby miarowe stukanie okutego kija. Odgłos ten pochodził z głębi, i zatrzymał się u bocznej nawy kościoła. Człowiek w grubym ciemnym kaftanie ukląkł z trudnością. Był to Hipolit, posługacz z pod „Złotego Lwa.” Miał swoją paradną nogę.
Jeden ze śpiewaków obszedł nawę z kwestą, i sztuki drobnej monety posypały się z dźwiękiem na srebrny talerzyk.
— Pospieszże się! Ja cierpię! zawołał Bovary rzucając mu z gniewem sztukę pięciofrankową.
Kwestarz kościelny podziękował mu głębokim ukłonem.
Śpiewano, przyklękano, powstawano, końca temu nie było! Karol przypomniał sobie że razu jednego, w pierwszych czasach razem słuchali mszy, po drugiej stronie, na prawo, pod ścianą. Zaczęto znowu dzwonić, zrobił się ruch w kościele. Tragarze postawili trumnę na marach i wszyscy wyszli z kościoła.
Justyn ukazał się wtenczas we drzwiach apteki, lecz cofnął się zaraz blady i chwiejący.
Wyglądano oknami aby widzieć przechodzący orszak. Karol szedł za trumną, wyprostowany. Chciał być odważnym i pozdrawiał skinieniem głowy tych, którzy wychodząc z domów i z bocznych uliczek, przyłączyli się do orszaku.
Sześciu tragarzy, po trzech z każdej strony, postępowali wolnym krokiem, ciężko oddychając. Księża, śpiewacy i dwaj chłopcy z chóru odmawiali De profundis; a głosy ich rozlegały się po polu, wznosząc się i zniżając jak falujący potok. Czasem znikali na zakręcie ścieżki; lecz wielki srebrny krucyfiks migał ciągle pomiędzy drzewami.
Kobiety postępowały w czarnych płaszczykach ze spuszczonemi kapturkami, niosąc zapalone gromnice, a Karol czuł że go odurzają te ciągłe powtarzania jednostajnych modlitw i te światła, te mdłe wonie wosku i kadzidła. Wiatr świeży powiewał, zieleniły się żyta i rzepaki, kropelki rosy błyszczały na cierniowych żywopłotach. Powietrze pełne było wesołych odgłosów: tu kogut radośnie powtarzał swoją świetną odezwę; tam źrebak w podskokach uciekał pomiędzy jabłoniami, owdzie wóz turkotał po wybojach. Czysty błękit wiosennego już nieba upstrzony był różowemi obłoczkami; niebieskawe płomyki ulatywały po nad domkami pokrytemi irysami; Karol przechodząc rozpoznawał miejscowości. Przypominał sobie poranki podobne do tego, kiedy odwiedziwszy chorego, wychodził od niego i spiesznie do żony powracał.
Czarne sukno posiane srebrnemi łzami, unosiło się od czasu do czasu odsłaniając trumnę. Tragarze zmęczeni zwalniali kroku, i mary posuwały się nierówno, jak łódź falą popychana.
Nakoniec stanęli.
Mężczyźni odprowadzili zwłoki aż na dół, na miejsce, gdzie był grób świeżo wykopany w murawie.
Obecni kołem go otoczyli, a podczas gdy ksiądz odmawiał modlitwę, czerwona ziemia na bok odrzucona, osypywała się cichutko.
Skoro przysposobiono cztery linki, wepchnięto na nie trumnę. Karol patrzył jak się powoli spuszczała.
Nakoniec usłyszano stuknięcie, sznury skrzypiąc poszły w górę. Natenczas ksiądz Bournisien wziął rydel, który mu podał Lestiboudois; z kropidłem w prawej ręce, lewą popchnął z zamachem kupkę ziemi, a trumna uderzona żwirem, wydała ten odgłos złowrogi, który brzmi nam w uszach: jak oddźwięk wieczności.
Duchowny podał kropidło swemu sąsiadowi. Był nim pan Homais. Potrząsnął niem z powagą, następnie oddał je Karolowi, który zagrzązł kolanami w ziemi, i rzucał ją całemi garściami wołając: „Żegnam cię, żegnam cię!” Przesyłał jej od ust pocałunki; wlókł się ku dołowi, jak gdyby się chciał w nim razem z nią pogrążyć.
Odprowadzono go; niebawem się też uspokoił, doznając może, podobnie jak wszyscy pewnego niewyraźnego zadowolenia że się to już wreszcie skończyło.
Ojciec Rouault, powracając z pogrzebu, zapalił fajkę, co pan Homais uznał w duchu za rzecz bardzo niestosowną. Zauważył także, iż pan Binet wcale się nie pokazał, że Tuvache „wysunął się” po mszy; i że Teodor, służący notaryusza, był niebiesko ubrany, jak gdyby nie można było znaleźć czarnego ubrania, kiedy taki jest zwyczaj, cóż u licha! A dla udzielenia drugim swych uwag, przechodził od jednej gromadki do drugiej. Wszyscy ubolewali nad śmiercią pani Bovary, nadewszystko Lheureux, który nie omieszkał przybyć na pogrzeb.
— Biedaczka! mówił z żalem, co za boleść dla męża!
Aptekarz odpowiadał:
— Wiesz pan, że gdyby nie ja, ten człowiek byłby się targnął na swoje życie!
— Taka dobra osoba! Ktoby uwierzył że zeszłej soboty jeszcze widziałem ją w moim sklepie!
— Nie miałem czasu, rzekł jeszcze Homais, przygotować kilku słów, które byłbym na grób jej rzucił.
Powróciwszy do domu, Karol się rozebrał; ojciec Rouault włożył swoją niebieską bluzę. Była nowa, a ponieważ przez drogę ocierał sobie zapłakane oczy rękawami, farba z niej puściła, i ślady łez porobiły kreski na pokładzie kurzu, jakim była pokryta.
Starsza pani Bovary im towarzyszyła. Milczeli wszyscy troje. Nakoniec poczciwiec westchnął.
— Czy przypominasz sobie mój drogi, jakem przybył do Tostes wkrótce po śmierci twej pierwszej żony? Pocieszałem cię wtenczas! Znalazłem co powiedzieć; lecz dziś...
A wydawszy głęboki jęk, który całe piersi jego podniósł, dodał:
— Dla mnie, to już koniec wszystkiego! Najpierwej żona... potem syn... a teraz córka!.. ostatnia!..
Wybrał się zaraz z powrotem po siebie, utrzymując że nie mógłby spać pod tym dachem. Nie chciał nawet widzieć wnuczki:
— Nie, nie! toby mnie nadto bolało. Uściskaj ją tylko odemnie... Bądź zdrów!... ty dobrym jesteś chłopcem!.. A przytem, ja o tem nigdy nie zapomnę, dodał uderzając się w nogę, nie bój się zawsze swego indyka odbierzesz!
Wyjechawszy jednak na wzgórze, odwrócił się, jak to był niegdyś uczynił na drodze Św. Wiktora, po rozłączeniu się z nią. Okna w całem miasteczku płonęły od ostatnich promieni słońca zachodzącego po nad łąką. Przysłonił ręką oczy, popatrzył zdaleka na ogrodzenie murowane, gdzie drzewa tworzyły miejscami czarne kępy pomiędzy białemi kamiennemi płytami, potem pojechał dalej, lekkim truchcikiem, bo koń jego kulał.
Karol i matka jego, pomimo znużenia, do późnego wieczora z sobą rozmawiali. Mówili o dniach minionych i o przyszłości. Ona przyjedzie mieszkać z nim w Yonville’u, będzie mu gospodarowała, nie rozłączą się już więcej. Była rozmowną i pieszczotliwą, ciesząc się w duchu nadzieją odzyskania miłości, która od tylu lat jej się wymykała. Północ wybiła. Cisza, jak zwykle, panowała w miasteczku, podczas gdy Karol czuwając myślał ciągle o zmarłej.
Rudolf, który dla rozrywki uganiał się przez cały dzień po lesie, spał spokojnie w swoim zamku; Leon spał także w Rouen.
Był jednak ktoś, co nie spał o tej spóźnionej godzinie.
Na świeżej mogile, pomiędzy świerkami klęczał młody chłopak, a pierś jego złamana bolesnem łkaniem, dyszała wśród ciemności pod naciskiem wielkiego żalu, tajemniczego jak księżyce i jak noc niezgłębionego. Wtem skrzypnęła krata. Był to Lestiboudois: przychodził po swój rydel, którego tu zapomniał. Poznał Justyna przeskakującego przez ogrodzenie, i domyślił się zaraz kto mu wykradał kartofle.