Pani Dubarry/Część I/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani Dubarry |
Podtytuł | Miłośnica królewska |
Rozdział | Filozofja opata Bonnac‘a |
Pochodzenie | Od kolebki do gilotyny |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Renaissance“ |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Zakłady Graficzne E. i D-ra K. Koziańskich |
Miejsce wyd. | Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I Cały tekst |
Indeks stron |
Srebrne włosy, wymykające się z pod czarnego biretu, długa suknia zakonna i rumiana, poczciwie uśmiechająca się twarz opata budziły zaufanie. Szła z nim chętnie.
— Panna Fryderyka napomknęła mi, że matka twoja wyjechała do Vitri. Właśnie tam jadę. Mogę cię zabrać. Postaramy się odnaleźć mamę. Pójdziemy do pocztowego zajazdu. Tam cię nakarmię. Ale mam do ciebie prośbę. Uważasz dziecko, jesteś za ładna, żeby iść zemną... idź za mną. Paryżanie są bowiem bardzo złośliwi i złe ich języki nie uszanują nawet osoby duchownej, widząc ją razem z taką małą boginką, jaką ty jesteś.
— O! ja wiem — odparła. Czytałam w klasztorze taką brzydką książkę o księżach. Ale Wasza Eminencja jest przecie tak stary.
— Nie jestem jeszcze Eminencją — uśmiechnął się — i mam dopiero lat siedemdziesiąt. Ale widzisz, że jestem jeszcze rzeźki.
— O, bardzo!... Idąc za Wami, nie wiem nawet, czy będę mogła Was dopędzić.
Szła za mim, posłuszna jego życzeniu. Ale dogoniła go na rogu dawnej ulicy Richelieu. Rzekła:
— Tutaj blisko jest sklep pana Marcieu. Przydałaby mi się torebka podróżna i toaletowe przybory. Niech Wasza Wielebność pożyczy mi. Tam jest bardzo tanio. Mama odda.
Śmiał się. Dał jej złotą monetę. I poczekał przed wystawą sklepową. Czekał bardzo długo. Wreszcie wyszła, obarczona pudełeczkami:
— Wydałam wszystko. Ale co za przygoda! Sam pan Marcieu zaproponował mi, żebym została i obiecał mi suknię aksamitną. Ale nie zostałam, bo wolę iść z Waszą Wielebnością. Jednak suknia bardzoby mi się przydała, bo tę zmięli mi na przechowaniu w klasztorze.
— Oho! mała, potrafisz być wymagającą. Zajdziesz daleko. Kupię ci sukienkę jedwabną. Jeżeli będziesz mniej lekkomyślna i ostrożniejsza.
— Nie rozumiem.
— Bo! miałaś iść... za mną. Paryżanie nie szanują ani siwych włosów, ani szat duchownych.
— Dobrze! dobrze! — cofnęła się.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W podróży Joanna czuła się nieswojo. Opat wydawał się jej już nazbyt tajemniczy. Pojechał sam karetką pocztową, której udzielono wysokiej osobie duchownej gratis. Natomiast jej polecił jechać na bryczce ze swoim głuchym jak pień służącym. Ten obejrzał ją, cmoknął aprobująco, wyrzekł: „hm!“ i jął drzemać, pochylając się na jej ramię. Dawała mu napomnienia w kształcie kuksów, a ponieważ nie rozumiał języka jej mimiki, uczyniła to samo, drzemiąc na jego ramieniu. Tak dotrzęśli się do Vitry.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Tu dziwiły ją nowe „ceregiele“ — jak sądziła — całkiem zbyteczne do odszukania jej matki, która zresztą przepadła, jak kamień w wodzie, mimo codziennych poszukiwań opata, oznajmiającego jej co wieczór, że „jutro napewno mama się znajdzie“. Tymczasem znalazła się ciotka, gdyż tak polecono jej nazywać starą, dziobatą, bezzębną, półślepą i całkiem garbatą żonę kamerdynera. Zresztą zakazano jej wychodzić na miasto. Była posłuszna, gdyż znajdowała się na łasce opata. Oceniała jego bezinteresowną dobroć: znosił jej koraliki i słodycze. Zajadała się w dzień czekoladą i nudziła się śmiertelnie.
Zwłaszcza nudziły ją wieczne sam na sam z opatem, który po dniu trudów nakazywał „ciotce“, aby sprowadzała mu „siostrzenicę“, gdyż to dobrze działa na jego sen. Ten przemiły, słodko mówiący starzec, przestał się jej naraz podobać. Miał wprawdzie ładną twarz i maniery wykwintne, ale uparł się, że ją będzie kształcił i dla nauki sadzał na kolana. To ostatnie urażało ją, boć nie była dzieckiem. I on sam to powinien był rozumieć, skoro za temat wykładów wziął filozofję scholastyczną i grecką.
Rychło przyszła do wniosku, że jest to „stary nudziarz i idjota“. Miała wrażenie, że mówi raczej dla siebie, niż dla niej — obmyśla w jej obecności jakiś traktat, który pisał już od lat dziesięciu. Dziwiła się tylko, że nalegał na tem, iż jej siedzenie na jego kolanach „pomaga mu do myślenia“; wyraziła nawet swoje zdziwienie w sposób dość obcesowy:
— Jeżeli Wasza Wielebność zawsze tworzy z dziewczynkami na kolanach, to dzieło Jego nigdy nie będzie ukończone.
— A ty chciałabyś, aby było ukończone? — mlaskał, śmiejąc się, przyczem ręce mocno mu drżały, skąd Joasia powzięła opinię, że jest zabawnie nieśmiały.
— A mnie to wszystko jedno! Mnie to nudzi! — odparła.
— Boś jeszcze nie weszła w smak tych rzeczy, kochanie! Ale pomyśl tylko. Pewien uczony Grek dowodzi, że ruchu niema.
— Idjota!
— Ai! hi! hi!... powolutku z oceną!... Jednak zauważ, Joasiu, ruch jest zmianą jednego miejsca na drugie. Gdyby ruch był tak szybki, że przedmiot lecący nie pozostawałby ani na moment w żadnem miejscu — to nie byłoby ruchu, gdyż nie byłoby zmiany jednego miejsca na drugie.
Natężała myśl, aby go zrozumieć. Nie było to łatwe. Niezrozumiałem było przedewszystkiem to, że dowodzącemu braku ruchu ręce ruszały się około jej policzków, szyjki — gładziły ją po skórze — i nawet przez roztargnienie jęły rozpinać guziczki jej stanika. Trochę odsunęła jego ręce.
— Nie przeszkadzaj mi — rzekł — bo stracę wątek myśli.
I dobierając się znów do guziczków, ciągnął:
— Tedy, aby przedmiot np. strzała lecąca mogła się ruszać, t. j. zmieniać miejsce, musi ona znajdować się stale na pewien czas w każdem miejscu, które przebiega. Sic!
Ręce opata przypadkiem w ferworze dowodzenia zapuściły się dość głęboko w górny otwór stanika i sięgały ku piersiom. Joasia była oszołomiona teorią greckiego filozofa i praktyką swego łacińskiego opiekuna.
„Jeżeli zaś strzała znajduje się stale w pewnem miejscu, to znaczy, że stoi — czyli nie rusza się. Ergo: ruch jest niepojęty, bo składa się z szeregu „stań w miejscu” — czyli ruchu niema!“
— Proszę mnie nie ruszać! — wydarła mu się nagle.
— Dziecko moje! Co ty gadasz! Ruchu niema wcale! Widać, że mnie nie zrozumiałaś.
— Oho! zrozumiałam więcej, niż potrzeba!
— Jeżeli zrozumiałaś, to... w nagrodę masz tu ten złoty pieniążek.
Klasnęła w dłonie. Oczy jej zaiskrzyły się, jak u dziecka.
— Proszę dać! — wyciągnęła ręce.
— Zgoda!... Ale chodź tu bliżej... Muszę ci to bliżej wytłomaczyć... o ruchu.
Siadła na jego kolanach i musiała pozwolić na jego roztargnione ruchy przy dalszem rozwijaniu tez greckiego sofisty. Chciała bowiem dostać złotą monetę.
Te lekcje podobały się jej coraz mniej. Wbrew opatowi przyszła do wniosku, że ruch istnieje — nawet ruch nieprzyjemny, głupi, trafiający tam gdzie nie trzeba, jeszcze nudniejszy, niż wykładana przy tem filozofja. Opat wydawał się jej coraz głupszym i obrzydliwszym: ciekła mu ślina z ust i zamykały się maślane oczki przy wykładzie tez Protagorasa i Pyrrhona, przyczem obowiązkowo huśtał Joasię na kolanach. Poddawała się jednak tym obrzydliwościom, gdyż w nagrodę pilności dostawała za każdym razem złoty pieniążek.
Uknuła sobie pewien plan. Gdy nazbierało się trochę monet, pewnego dnia uciekła z Vitry, do Paryża. Napisała stamtąd list do opata, w którym czyniła mu zarzuty, że ją zwiódł i oszukał, bo nazywał ją „aniołkiem i skarbem“, a nie sprawił jej obiecanej sukni jedwabnej, chociaż mogła taką dostać od p. Marcieu.
List ten zostawiła sobie na pamiątkę w odpisie. Również zachowała listy, któremi ją darzył pod wskazanym adresem opat de Bonnac, wzywający do powrotu swoją „małą boginię“, w której „kocha się do szaleństwa“ i od której wymaga tylko „nieco ostrożności“ i „mniej lekkomyślności“, za co obiecuje „pozostawić ją nienaruszoną“, czego nie uczyniłby z pewnością p. Marcieu. Tedy radzi jej, jak poprzednio, przełożyć szanowną duchowną osobę ponad kupczyka, knującego lubieżne zamysły!
Joanna nie odpowiedziała na ten list.[1]