Pani Dubarry/Część I/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani Dubarry |
Podtytuł | Miłośnica królewska |
Rozdział | Sprzedawczyni uliczna |
Pochodzenie | Od kolebki do gilotyny |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Renaissance“ |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Zakłady Graficzne E. i D-ra K. Koziańskich |
Miejsce wyd. | Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I Cały tekst |
Indeks stron |
Rada, dotycząca unikania pana Marcieu, była trafna. Okazała się jednak spóźnioną, a raczej zbyteczną. Zaraz bowiem po powrocie do Paryża, Joanna udała się do sklepu p. Marcieu upomnieć się o obiecaną suknię. Ale ten zabrał ją zaraz nieznacznie do siebie na piętro i tu pocichutku uczynił jej tak wyraźną propozycję co do pierwszeństwa usług, że jej śpiąca dotąd zmysłowość doznała wstrząsu oburzenia. Zalała się rumieńcem. Przeraziła się, że drzwi zamknął na klucz. Zapytała, czy nie możnaby pogadać o tem przy drzwiach otwartych.
— Jesteś albo głupia, albo całkiem bezwstydna! — odparł jej i ponowił propozycję już sposobem poglądowym, popychając ją do sofy i gniotąc uściskiem żebra.
Wtedy narobiła krzyku. Zatkał jej przerażony usta. Otworzył drzwi z klucza. Ale już krzyk jej zwabił z dołu jakąś jejmość, która w chwili, gdy mrugał na Joannę, wprowadzając ją na schody, zajęta była klientelą na drugim krańcu sklepu. Joanna nigdy nie przypuszczała, że ktoś może z taką szybkością być tak gruntownie wytrzaskany po obu policzkach, po łbie, karku i zepchnięty po schodach, jak nieszczęsny Marcieu, obrzucony nadomiar mianami „łajdaka“, „rozpustnika“ i „starego lowelasa“. Ledwo mogła złapać dech, usłyszawszy od zasapanej jejmości następujące memento:
— A i ty, jeżeli przyjdziesz tu drugi raz podniecać mego biednego męża, który jest bezoporny wobec każdego byle ładnego buziaczka, to... dostaniesz tak samo...
Kobieta miała wielkie łzy w oczach, co nie przeszkadzało jej wymachiwać potężnemi pięściami i Joanna, nie oczekując dalszych wyjaśnień, umknęła na ulicę.
Ochłonęła nieprędko. Zaszła do jakiejś wytwornej kawiarni, najadła się ciastek przy bufecie, wypiła butelkę lemoniady i dopiero przyszła do siebie. Na placu przed kawiarnią napotkała dziewczynę, sprzedającą jakieś drobiazgi otaczającym ją panom. Przypatrywała się jej długo. A kiedy klienci odstąpili, zbliżyła się do niej:
— Czy to trudna robota?
— Nie! — odpowiedziało dziewczę. Trzeba mieć tylko mały kapitalik, kupować różne świństwa dla panów, wysłuchiwać różne świństwa od panów, śmiać się, krzyczeć i pokazywać im figę, aż... zjawi się ktoś porządny, z kim warto iść.
— Mam kilka luidorów.
— To wystarczy. Chcesz, będziemy sprzedawały razem i dzieliły się zyskiem. Dasz mi twój kapitalik, bo sama nie potrafisz dobrze puścić go w obrót.
— Doskonale!
Zamieszkały razem na jakiejś mansardzie. Wychodziły o świcie, handlowały cały dzień, powracały znużone wieczorem i spały na jednym tapczanie wesoło. Przyjaciółka okazała się doświadczoną i sceptyczną na gruncie męskiego charakteru. Udzielała Joannie sporo nauk, których treść sprowadzała się do jednej maksymy: „Mężczyźni są świnie. I każdy chciałby dostać najtaniej to, co jest najdroższego w kobiecie!“
Znajoma Joanny była sierotą, miała lat 18, t. j. była o dwa lata starsza od niej. Odznaczała się szpetotą, która niezupełnie licowała z opowiadaniami o jej powodzeniach miłosnych. Joanna niezadługo spostrzegła, że jej gorąca przyjaciółka jest kłamliwie chytrą i oszukuje ją okrutnie przy podziale zysku.
Powiedziała jej to z dodatkiem: „jesteś małpa!“ — jako że to był ulubiony wyraz jej przyjaciółki, a ponieważ zdobyła już wszystkie arkana kunsztu sprzedawczyni, odseparowała się od niej, zamieszkała sama na innej mansardzie i rozpoczęła handel na własną rękę w innej dzielnicy, gdyż jej mistrzyni obiecała, że wydrapie jej oczy, jeżeli będzie konkurowała z nią w okręgu Paryża, należącym tylko do niej.
Chodziła po: ulicach i placach. Dźwigała w pudełkach i na drewnianej deszczułce, zawieszonej na sznurku przez ramię, swój niewymyślny towar — zakupione za grosze, wybrakowane, zdefektowane przedmioty, służące do toalety męskiej, tak sztucznej w XVIII wieku, jak kobieca. Zaczepiała przechodniów, krzykliwie reklamując żaboty, peruki, szczypce do fryzowania, grzebyki, nożyki, spinki, wreszcie „prawdziwe“ perły, „złote“ dewizki, szpilki „brylantowe“ — słowem różną lichotę.
Kupowano jej towar raczej dlatego, że jej ząbki były prawdziwemi perłami, oczy świeciły, jak prawdziwe brylanty, uśmiech był słonecznem złotem, niż z potrzeby nabywania ofiarowanej przez nią tandety. Wistocie pociągała wytworną klientelę tylko „latająca sprzedawczyni“. Jej zgrabna figurka, finezyjna twarz, słodki głos, dowcipne zalecania towaru, który miał być „najlepszy w całym Paryżu“, a kupno „niebywałą okazją“ — wszystko to uczyniło ją najsławniejszą ze sprzedawczyń ulicznych na przedmieściu Montmartre.
Doprawdy, pracowała ciężko. Ale była obrotna i szczęśliwa w handlu: żadna ze sprzedawczyń ulicznych nie mogła pochwalić się tak zamożną klientelą, kupującą rzeczy zbędne dla przepłacenia ich na rzecz sprzedającej, dla zdobycia jej wdzięcznego uśmiechu. Była wesołą, acz wracała późno w noc z obolałemi nóżkami, okrutnie zmęczona.
Jednak w tem nowem życiu, które bawiło ją swoją oryginalnością, tkwiły również kolce. Przedewszystkiem nadskakiwania mężczyzn nie zawsze sprawiały jej wrodzonej zalotności przyjemność. Czyniono jej nieraz propozycje brudne; traktowano w sposób ubliżający; urażano rodzący się z dojrzewaniem zmysłów wstyd dziewiczy słowy ordynarnemi. Słowem, przekraczano miarę jej szerokiej tolerancji, wynikłej ze zbyt swobodnego wychowania. Z trudnością opędzała się lokajom, którzy przychodzili od wielkich panów, aby ją obcesowo wezwać do sypialni. Przestrogi przyjaciółki z bruku przydały się jej mocno. Nie pozwoliła kiwać na siebie palcem, uważając, że nosi w sobie pewną wartość, którą chcą od niej wyłudzić za byle co. Czasem oburzała się, wymyślała, czasem wyśmiewała propozycje, lecz to natręctwo męskie nudziło ją i czyniło niebezpiecznym jej proceder.
Powtóre, zdarzały się w jej życiu dni niefortunne, głodne. Zdarzało się, zwłaszcza podczas niepogód, że wystawszy na deszczu od świtu do wieczora, nic nie sprzedała. Nadto klientela zaczynała ją opuszczać, skoro przekonano się, że cnota jej nie jest do sprzedania; kupno tandety nie opłacało się wobec jej oporu, który budził nieufność i nużył najcierpliwszych. Jej drażniąca ponętność była omijana przez tych, co nie chcieli sobie próżno psuć krwi.
Wreszcie nawet dobry zarobek nie wybawiał jej z kłopotów finansowych. Nie umiała dobrze obliczać się, zrównać debet z kredytem. Rychło dumna z swojej samodzielności i przypływu procentów na kapitalik od Bonnac‘a podwyższyła stopę życiową, pochłaniała na obiad moc ciastek, na wieczerzę cukier lodowaty i daktyle, przeniosła się z mansardy na parter w domu lichwiarki pani Lesage, która za pozornie szykowny kąt obdzierała ją z jej pseudo-wielkich zysków. Przytem traciła znaczne sumy na kabalarkę, która wróżyła jej wielki los: zostanie kochanką hrabiego, a może księcia!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Pewnego popołudnia zimowego na schyłku roku 1759 los jej przesilił się gwałtownie. Znużona bezpłodną bieganiną i zachrypnięta od nawoływania do swojej przenośnej lady rzadkich przechodniów, zasnęła na ławce pod murem w pustej uliczce. Podczas snu okradli ją z jej bogactwa dwaj ulicznicy. Obudziła się, gdy już czmychali w zaułku. Z przerażenia nie mogła nawet krzyknąć. Biegła za złodziejami, ale wkrótce opuściły ją siły. Zalała się gorzkiemi łzami. Przysiadła gdzieś na stosie desek pod płotem; dygotała z zimna, myślała z rozpaczą, że przepadł cały jej kapitał, że pozostałych w kieszonce kilkadziesiąt sous nie starczy jej na przypadającą dnia tego opłatę komornego. Czuła się już bez dachu nad głową. Nadomiar głód szarpał jej wnętrzności.
Wtem zauważyła, że ktoś przystanął nawprost niej i bacznie ją obserwuje. Człowiek, który patrzył na nią, był barczysty, imponującej postawy, odziany w szaty duchowne. Miał piękną kędzierzawą brodę, nos orli i dziwne — zielone oczy. Popatrzyła na niego z przesądnym lękiem. Pomyślała, że ma „oczy uroczne“.
Wpijał w nią długo wzrok. Nie wyrzekł słowa. Potem oglądając się za nią, postąpił naprzód wolnym krokiem. Nie rozumiała, dlaczego musi iść za nim. Szła bezopornie.
To był opat Gonzier.