Pani Dubarry/Część I/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Pani Dubarry
Podtytuł Miłośnica królewska
Rozdział Wąż i koliber
Pochodzenie Od kolebki do gilotyny
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1927
Druk Zakłady Graficzne E. i D-ra K. Koziańskich
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ X.
Wąż i koliber.

Pamiętnikarze XVIII wieku różnią się mocno w opowiadaniach o zgonie opata Gonzier‘a, recte Gonzoni, czy też Gonzerras, jeżeli ten człowiek wogóle miał jakieś prawdziwe nazwisko, był Francuzem, Włochem, lub Hiszpanem, a nie przybłądą z piekła rodem. Opowiadają rozmaicie, że został ścięty w Anglii za krzywoprzysięstwo, że otruto go w Wenecji, że w Rzymie mściwy Transteweranin zasztyletował go za uwiedzenie mu żony, że w Madrycie zatłuczony został kijami w oberży, że powieszono go w Stockholmie, że niedźwiedź rozdarł go w Petersburgu na ulicy, że zgnił w Bastylii, wreszcie, że zesłany zbiegł na okręt korsarski, dostał się do Nowej Zelandji i został zjedzony przez ludożerców.
Pani Dubarry wyraziła się, że godzien był wszystkich tych losów razem, ale że najpewniej wywinął się ze wszystkich opałów i broi gdzieś na drugiej półkuli.
Zagadkowe również jest jego życie i nieustalona opinia o jego umysłowej wartości. Według jednych nie był nigdy duchownym, ale, zabiwszy wysłanego z Rzymu do Francji biskupa, przez długi czas bezkarnie korzystał z jego dokumentów. Według innych był to zbiegły z galer przestępca seksualny, który sfałszował na swój użytek paszport na imię opata Gonzier’a, dawno leżącego w grobie. Jeszcze inni zapewniają, że był to, zbuntowany ksiądz, którego papież ekskomunikował za apostolstwo teoretyczne i praktyczne zniesienia celibatu. Wreszcie są i tacy, którzy upatrują w nim przebranego w szaty duchowne Belzebuba, wysłanego na ziemię z misią przygotowania dla zniedołężniałego Ludwika XV nowej kochanki w osobie przyszłej pani Dubarry. Wszyscy godzą się na jedno, że to on uszczknął kwiat niewinności Joanny.
Oceniany był rozmaicie: dla jednych był to geniusz w rodzaju Swedenborga, sprytny oszust w gatunku Cagliostra, magnetyzer równy Mesmerowi — jeno że złośliwość policji francuskiej, przeszkodziła mu wcześniej w jego karierze, zakuwszy w kajdany i zamknąwszy w najsekretniejszym z lochów Bastylii. Inni widzą w nim tylko lekkoducha, figlarza — wreszcie człowieka, stojącego na pograniczu wariacji, lub poprostu warjata, który symulował zręcznie normalną umysłowość.
Nie będziemy rozstrzygali tego sporu. Interesuje on nas tutaj tylko w swoim faktycznym stosunku do Joanny.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedy doszli, oddaleni od siebie tylko o parę kroków, na róg zaułka, gdzie mieściła się pod czerwoną latarką, już zapaloną wobec wcześnie zapadającego zmierzchu, winiarnia pani Gourdan, jak o tem głosił szyld (z meblowanemi pokojami na piętrze „dla par małżeńskich“, jak dyskretnie dodawało przybite na wyszczerbionym murze zabrudzone ogłoszenie) — opat zwrócił się do Joanny — i, utkwiwszy w niej wzrok, zapytał dźwięcznym głosem:
— Boisz się mnie?
— Nie! — odparła, jakkolwiek drżała, jak listek. Nie boję się osób duchownych. Znałam już takich.
— Czemu więc drżysz?
— Zimno mi. Jestem głodna.
— Ogrzeję cię i nakarmię. Dobrze, że się nie boisz. Wejdziesz ze mną tutaj... tak? — raczej rozkazywał, niż pytał.
— Tak, wejdę.
— Dobrze. To wejdź wprzód sama. Zobaczysz za bufetem starą kobietę. Jest to zacna pani Gourdan. Powiesz jej tak: „Wiadomy zapytuje, czy powietrze jest czyste“. Gdyby byli ludzie, zapytasz o to cicho i powiesz: „Wiadomy czekać będzie u furtki ogrodowej“. Wypadnie nam obejść.
— Co obejść?
— Prawo kanoniczne!
Za chwilę za Joanną wyjrzała z drzwi rozczochrana głowa i ozwał się szept:
— Ależ można wejść śmiało. Góra zajęta, lecz na dole nikogo. Można przejść przez winiarnię. Pokoik na prawo jest zawsze do usług czcigodnego opata.
Szeptowi towarzyszył chichot.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Znaleźli się wnet w przytulnej izdebce, w której były względnie szykowne meble, ogrzanej mocno żarem z otwartego pieca o zielonych kaflach, oświetlonej przez dwie lampy pod różowemi abażurami.
— Pani Gourdan! proszę przynieść nam mocnego wina i zakąski.
Nad lękiem Joanny brało górę rozmarzenie z powodu przyjemnego ciepła i myśl, że nasyci swój głód.
Rzuciła się poprostu na jadło. Od rana nie miała nic w ustach. Rzekomy opat przypatrywał się jej z zadowoleniem. Nalewał jej wciąż wino. Sam pił wielkiemi haustami z innej butelki.
— Proszę nie patrzeć tak na mnie! — poprosiła.
— Dlaczego?!... Jesteś djabelnie ładna. Niech mnie djabji porwą, jeżeli jest w Paryżu ładniejsza od ciebie dziewczyna.
Roześmiała się radośnie. Rzekła:
— Wino jest dobre. I jadło także. I opat też dobry. Prawda?
— Dobry! z pewnością, dobry! Tylko widzisz dzieweczko, ten wyraz jest bardzo mętny. Ludzie uwzięli się nazywać złem to, co jest najlepsze w życiu.
— Jeżeli opat jest dobry, to mnie nie weźmie na kolana.
— Co takiego?!
— Tak robił opat de Bonnac. Ale to nudne.
— Nie bój się! Zrobię coś lepszego. Uczynię z ciebie kobietę.
— To niepotrzebne. Jestem już kobietą.
— To się zobaczy!... Zresztą, ja nigdy się nie mylę.
— Tego nie trzeba zobaczyć!
Śmieli się oboje. Wino rozmarzało Joannę. Gonzier patrzył na nią, kołysał się w krześle i gryzł wargi.
— Jesteś już syta?
— Już... Ale chce mi się dziwnie spać...
Oczy jej kleiły się.
— Prześpisz się tutaj, ptaszynko!
— Dlaczego dobrodziej tak na mnie patrzy?
— Jak?
— Nie wiem!... Jak wąż... Widziałam okularnika w ogrodzie zoologicznym. Miał takie same okrągłe oczy. Ale nie boję się...
— A ja boję się! — odparł. Czy wiesz głupia dziewczyno, że to mi się poraz pierwszy zdarza. Żal mi ciebie!
— O, jest czego żałować! Jestem bardzo nieszczęśliwa!... Zgubiłam mamę. I strasznie chce mi się spać...
— Położę cię, kochanie.
Wziął ją na ręce, jak dziecko. Obwinęła mu ręce koło szyi i szepnęła żałośnie:
— Jak ojciec!... Ale nigdy nie wana ojca.
Położył ją na sofie rozmarzoną, zasypiającą.
Nagle poczuła gwałtowny ciężar, który ją przygniótł. Rozwarła oczy, przerażona. Ujrzała nad sobą dwoje roziskrzonych oczu. Poczuła gorąco sapiącego oddechu.
— Co... Co... pan... robi?! — Krzyknęła.
Odpowiedział jej chrapliwy Śmiech i zaraz jej drobną buzię nacisnęły mocno aż do bólu grube wilgotne wargi. Ciężar przygniatającego ją cielska był nieznośny. Jakieś ręce darły na niej sukienkę. Próbowała mu się wydrzeć. Ale nie mogła. Oprzytomnienie było błyskawicą lęku. Teraz zapadała w nieprzezwyciężoną senność. Jakby leciała w przepaść. Wszystkie jej członki były jakby skute paraliżem.
Jeszcze błysnęło jej w myśli:
— To... wino... wino... dlaczego piłam!!...
I straciła przytomność.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz Joanna zbudziła się z szalonym bólem głowy. Opata nie było. Na sofie znalazła sakiewkę z kilku złotemi monetami. Może pozostawił ją umyślnie. Może wypadła mu z kieszeni wraz z listem, który pozostawił z pewnością nieumyślnie. Albowiem mieścił on na wierzchu jego nazwisko i adres, które oczywiście ukrywał. Przekonała się o tem z odpowiedzi p. Gourdan, która weszła bez pukania. Joasia instynktownie zakryła sakiewkę i list. Miała wrażenie, że chichocząca megiera jest złodziejką, gotową zagrabić złoto „dobrego opata“. Dobrego — bo jeszcze półsenna nie uświadamiała sobie, co wczoraj zaszło.
— Gdzie jest opat?
— Albo ja wiem! — wzruszyła ramionami stara.
— Czy przyjdzie?
— Jeżeli zechce.
— Jak się nazywa? Gdzie mieszka?
— Tego nie wolno mi powiedzieć.
— Mam mu coś odesłać!
— A cóż on ci zostawił? zachichotała stara.
— Nic! — zaprzeczyła sobie samej.
— No, nic... to może trochę nieprawda. Zostawił ci coś, nieboże. Nowy los... I jeżeli zechcesz, to możesz tu u mnie zostać. Jeśli potrafisz być mi posłuszną, to będzie ci tu dobrze.
— Cóż ja będę tu robiła?
— A to, co wczoraj!
Joanna dźwignęła się na sofie. Słowa starej i bolesna sensacja w całem ciele rzuciły w jej mózg okrutną świadomość rzeczy niepowrotnych. Przypomniała sobie wczorajszy ciężar i roziskrzone oczy i oddech sapiący. Rozwartemi przerażeniem oczyma patrzyła na swoje suknie.
— On podarł mi ubranie! — krzyknęła naraz z gniewem i płaczem.
— Dam ci igłę, to zaszyjesz. A przy dobrem sprawowaniu zarobisz u mnie nowe... szykowniejsze.
Dzwonek odwołał starą do winiarni.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Joanna przepłakała kilka godzin ku niepomiernemu zdziwieniu megiery. Wreszcie uspokoiła się, umyła, uczesała i postanowiła napisać list do Gonziera. Postanowiła zawieść go osobiście i doczekać się na ulicy odpowiedzi.
W liście tym pisała:
„Przypadkiem z zostawionego przez pana, panie opacie, listu dowiedziałam się o Twojem imieniu i nazwisku, którego pani Gourdan nie chciała ni powiedzieć. Chcę, abyś kontynuował swoją życzliwość względem mnie. Obiecałeś uczynić mi coś dobrego. Liczę na pańskie słowo. Muszę panu powiedzieć, że mi wczoraj sprawiłeś wielki ból. Nie mogę dzisiaj chodzić. Ale mam nadzieję, że w czwartek zobaczę cię u pani Gourdan. Adieu, piękny opacie! Kocham cię o tyle, o ile będziesz dla mnie dobry. A to — wiele!“[1]
List ten nie doszedł rąk adresata.
Zagniewany dozorca podjazdu oznajmił jej, że „nocą po raz trzeci już w tym tygodniu odwiedziła dom policja, żeby usidłać tego sprytnego ptaszka, który zwąchał pismo nosem i ulotnił się bez śladu“.
— Oszust! pożyczył odemnie 10 luidorów na wieczne nieoddanie! — dodał z irytacją.
Zabrała swój list i sakiewkę. Miała prawo uważać ją za własność. Wszakże podarł jej prawie nową sukienkę i zrobił wielką krzywdę. Jej powzięte nagle praktyczne marzenie przejścia na utrzymanie swego krzywdziciela — zgodnie z naukami, udzielonemi przez jej ex-przyjaciółkę z bruku — pierzchło. Obejmował ją żal i gniew... Co teraz uczyni?...
Pocieszało ją jedno, że dzięki kilku złotym monetom, które — jak odczuwała — nie wyrównały poniesionej straty, będzie mogła powrócić do swojego skromnego procederu sprzedawczyni ulicznej. Tak też uczyniła.




  1. Cytujemy z oryginału wyd, w r. 1780 (P. A.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.