Pani Dubarry/Prolog/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Pani Dubarry
Podtytuł Miłośnica królewska
Rozdział Nierozwiązana zagadka
Pochodzenie Od kolebki do gilotyny
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1927
Druk Zakłady Graficzne E. i D-ra K. Koziańskich
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Prolog
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ II.
Nierozwiązana zagadka.

Podobnie, jak przy pewnem uproszczeniu rysów możnaby rudego Johna uznać za doskonały okaz utuczonego wieprzka, a w jego zacnej połowicy dopatrzeć się spasionej kotki, tak w nowoprzybyłych wolno byłoby widzieć wyborne egzemplarze z ptasiego gatunku. Wysoki, laskonogi z haczykowatym nosem pastor był, jak bocian, podczas gdy szeryf okrągłemi oczyma w okrągłej głowie, utopionej w szopie fryzowanych loków peruki i w białych kryzach, oraz zarzuconym na krępą figurę ciemnym płaszczem — sprawiał wrażenie najniewątpliwszej sowy.
— Co to za hałasy?! — zagrzmiał od progu.
— Nieszczęście, sire, a raczej skandal niebywały! — płaczliwie wyjaśniła jejmość. Gość wczoraj przybył i już nie znalazł innego miejsca, jeno nasz poczciwy dom, aby sobie łeb rozwalić. A ta dziewka przez jedną noc tak się z nim zaprzyjaźniła, że mi tu hece swemi żalami wyprawia. A ot, mąż chciał tu na przechowanie wziąć jakoweś pieniądze i pismo nieboszczyka dla pana szeryfa...
Obaj przybyli, jakkolwiek pastor oswoił się z wszelkim dopustem Bożym, a szeryf silił się zachować przy każdej okazji zimną krew, właściwą powadze urzędu — byli na chwilę rażeni okrutną niespodzianką. Przystąpili do kanapy i bacznie przypatrywali się nieruchomemu młodzieńcowi, zda się, śpiącemu snem zwykłym — gdyby nie ta krew, zastygła sznurkiem czerwonym na skroni i prawym policzku. Pokój zdawał się wypełniony grozą. W otwartych drzwiach stała gromada marynarzy, zwabionych krzykami służącej, nie śmiejąc przekroczyć progu, zarówno przez cześć dla trupa, jak i przez szacunek dla urzędowej osoby.
Pastor pierwszy odzyskał mowę.
— Grzech, straszliwy grzech, — wyszeptał. Odbierać sobie życie, które Pan Bóg daje nam, aby sam mógł je odebrać!
— Niewiadomo! — rzekł surowo szeryf — czy niema tu jakiej symulacji samobójstwa. Bo po „rudym Johnie* i jego małżonce można się wszystkiego spodziewać.
— Pan szeryf żartuje! — kwaśno uśmiechnął się gospodarz, podczas gdy żona jego przeżegnała się z przerażoną miną.
— Zostawił list! — przypomniała jakoby w obronie swoich państwa Teresa, ocierając łzy fartuchem.
— Zaraz! zaraz! — rzekł szeryf. Trzeba wprzód skonstatować, czy umarł „całkowicie”. Ralf! — zwrócił się do znajomego marynarza, który na odwiedzającym często przystań statku pełnił zajęcia felczerskie — zbadaj-no tego tam w zastępstwie doktora.
Ralf zbliżył się żołnierskim krokiem, pomacał puls nieruchomego młodzieńca, rozpiął wytworną kamizelkę, przyłożył ucho do serca — po chwili wyprostował się i oświadczył:
— Gotowy, panie szeryfie!
— Przystąpimy do sporządzenia protokółu! — rzekł szeryf, rozsiadając się przy stole. Racz, panie pastorze, w tych niezwykłych okolicznościach zastąpić sekretarza. Oto pióro... Trzeba będzie zbadać, czy nasz rudy John nie zwędził czegoś z tej kupki złotych monet.
— Jak pana Boga mego kocham! — zaklinał się gospodarz.
— No! no! milcz... przeczytamy list. Ba! ale to pisane po francusku.
— Ja przetłómaczę! — ozwał się pastor i wziąwszy list z rąk szeryfa, czytał w głos i dość biegle przekładał tekst.
List brzmiał:
„Nie władając angielskim na piśmie, a nie mając nadziei rozmówić się ustnie w tym stanie, w jakim znajdę się za chwil parę, liczę na kogoś, kto przetłómaczy list mój z drogiej mi ojczystej mowy.
„Winowajcą śmierci mojej jestem ja sam jedynie, jeżeli jest winą uwolnienie ziemi od tego lekkiego ciężaru, jakim byłem dla niej przez lat dwadzieścia pięć.
„Zwracam Najwyższemu Bogu dar, którego nie potrafiłem użyć, jak należy, błagając Go, aby przebaczył mi konieczność śmierci, wynikłą z lekkomyślności mojego życia.
„Może za dużo śmiałem się w krótkiem istnieniu — acz zdarzało mi się i płakać — zwłaszcza za wiele kochałem; i w tem tkwi przyczyna, iż muszę wyrzec się słodyczy życia i przyjąć gorycz śmierci: takim jest nieubłagany wyrok losu.
„Mam powody, iż nie chcę, aby śmierć moja stała się głośną — wolę, aby moja droga matka łudziła się, że powrócę. Nie chcę krwawić jej serca. Nadto nie zasłużyłem doprawdy niczem, aby grób mój został upamiętniony. Dlatego nie wyjawiam swego nazwiska, które jest lepsze, niż ja byłem, marnując honor rodu i dary przyrodzone.
„Zanoszę prośbę do szlachetnych władz angielskich, aby uszanowały moją wolę i nie przedsięwzięły żadnych śledczych kroków, żeby odkryć moje nazwisko.
„Proszę pochować mnie na cmentarzu pobliskim, gdzieś w kącie pod parkanem — jak to się samobójcom należy — postawić krzyż drewniany i na skromnym kamieniu wyryć napis:
„Tu leży ten, co odpokutował śmiercią grzechy miłości. Przechodniu! pomódl się, aby Bóg ulitował się nad jego grzeszną duszą, a ja tam wstawię się za Twoją, jeżeli grzeszysz miłością!“
„Pozostawiam przeszło 300 luidorów i koło 50 funtów — ściślej nie chce mi się liczyć — z których proszę gospodarzowi zapłacić pięćkrotnie rachunek za dobę, dla odszkodowania za drobną przykrość, jaką mu sprawię moim zgonem w jego oberży. Służącej Annie Teresie, której uśmiech umilił mi ostatni dzień mego życia, proszę wydać 100 luidorów na powrót do Francji, do której — jak mówi — mocno tęskni. Resztę przeznaczam na ubogich parafji, w której będę pochowany.
„Zaznaczam, że wszystko mi jedno, na jakim cmentarzu legnę, bo jestem tyle tolerancyjny, iż z sąsiadami nie będę kłócił się o dogmaty.
„Niech żyje miłość!...
„Raz jeszcze dziękuję pięknej Annie Teresie za jej dobroć i za usługę, którą mi wyświadczyła.“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Odczytanie listu sprawiło niezmierny a różnorodny efekt. Gospodarz przy słowach „zapłacić pięćkrotnie“ zatarł ręce. Gospodyni, słuchając zapisu na rzecz Teresy, uśmiechnęła się złośliwie, patrząc na nią okiem zawiści. Sama Teresa, oszołomiona. legatem, skrzyżowała ręce na piersi, rozwarła usta; i oczy jej, napełnione łzami, zwróciły się znowu w kierunku pięknej twarzy zmarłego, od której oderwały się w chwili słuchania jego dziwacznego testamentu. Ludzie, stojący na progu, wydawali mimowolne okrzyki. Pastor, czytając, kiwał głową z dysaprobatą — lecz końcowe słowa, darzące ubogich parafji, trafiły mu widocznie do przekonania. Tylko szeryf zachowywał niezmienną powagę na znak, że nic nie zdoła, go zdziwić na ziemi.
Wreszcie i on — wbrew powadze chwili — raczył się uśmiechnąć, acz nie bez dozy złośliwości:
— Winszuję pannie Teresie!... Warto by jednak dla porządku zaprotokółować przebieg całego zdarzenia, którego wynikiem jest ta ostatnia wola.
— Ba! — wypaliła ze złością gospodyni — jeżeli chodzi o usługi Teresy, to ona najlepiej to panu sędziemu opowie. Wiadomo, o jakie usługi chodzi!
— Łżesz, suko! — krzyknęła zarumieniona Teresa. To wcale co innego miał zmarły na myśli!
— A co takiego?! — spytał szeryf. Racz zapisywać, czcigodny pastorze.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wówczas Teresa opowiedziała przebieg wypadków, które miały miejsce przed katastrofą.
Okazało się, że rankiem poprzedniego dnia przyjechał Francuz, wynajął pokój, przeznaczony dla pana szeryfa, zaznaczając, że nie sprawi kłopotu gospodarzowi, bo opuści lokal nazajutrz bodaj jeszcze przed świtem. Potem wyszedł na drogę i długo przechadzał się, jakby wypatrując kogoś. Był mocno niespokojny. Wreszcie w południe przyjechał konno jakiś jegomość, który miał zarzucony kapiszon płaszcza na głowę. Mogło to być z powodu deszczu. Jednak Teresa miała wrażenie, że kryje twarz. Albowiem, kiedy weszła następnie do pokoju, aby zapytać, czy może przyjezdnym usłużyć obiadem — ów pan szybko odwrócił się do okna i krzyknął po angielsku: „nie trzeba!“ Wniosła z ubioru, że musi to być jakiś lord. Miała wrażenie, że prawa jego ręka jest sucha — bodaj nie miał jej wcale — rękaw wisiał, jakby „niewypełniony ciałem“ i „u dołu nic nie było“...
Gospodarstwo nie widzieli go, bo, uwiązawszy konia przy drzewie na gościńcu przed oberżą, zaraz wszedł do pokoju Francuza. Obaj rozmawiali krótko głosem przyciszonym, bo za drzwiami nic nie było słychać. Potem Francuz posłał ją po atrament i papier. Kiedy spełniła rozkaz, Francuz spytał ją, jak się nazywa — i rzekł:
— Tereso! zatrzymaj się chwilkę. Poprosimy cię o drobną przysługę.
Oczekiwała przy drzwiach. Obaj panowie wzięli po półarkusiku papieru. Usiedli przy stole. Twarzy Anglika i teraz nie widziała, bo siadł, odwrócony do niej tyłem i nasunął kapiszon na głowę. Włożył bowiem, płaszcz ponownie pod jej nieobecność, jakby przygotowując się do odjazdu.
Francuz coś szybko napisał na swojej karteczce i zwinął ją w rulonik. Anglik uczynił to samo — pisał lewą ręką. Widziała, że ręka mu drży. Musiał być stary. Zresztą świadczyła o tem i siwa wypieszczona jego broda.
Francuz wziął do ręki swój trójgraniasty kapelusz. Obaj wrzucili kartki do kapelusza.
— Podejdź, dzieweczko! — rzekł do niej Francuz — i wyciągnij jedną kartkę.
Trzymał przed nią złożony kapelusz, Włożyła dłoń, wyciągnęła kartkę i położyła ją na stole.
Francuz rozwinął wyjętą przez nią kartkę i rzekł po angielsku z uśmiechem do towarzysza:
— Moje!... Jestem mocno rad z mądrości wypadku.
All rigth! — odparł tamten.
Obaj skłonili się sobie nad wyraz uprzejmie. Anglik wyszedł natychmiast. Za chwilę usłyszała tętent jego konia na gościńcu.
Francuz kazał sobie podać obiad. Zjadł go z apetytem. Zamienił z nią parę grzecznych słów. „Był to pan niezmiernie uprzejmy!” Po obiedzie wyszedł na spacer do lasu i nad morze. Widziała go z okna kilkakrotnie. Stał nieruchomo przez długi czas na wierzchołku skały z tamtej strony oberży i patrzył na morze.
Powrócił na kolację... Usługiwała mu. Któżby spodziewał się, że nazajutrz stanie się rzecz tak okropna?! Był taki wesół... żartował... rozpytywał ją o jej życie... Mówił pięknie o Francji...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Urwała opowieść.
— A w nocy chodziła do niego! — zjadliwie krzyknęła gospodyni. Wycieruch-dziewczyna!
— A choćbym tam i była u niego w nocy! — obruszyła się dziewczyna — to moja rzecz... moja! I nikt mi zakazać nie miał prawa. A gdyby on mógł mnie wezwać teraz, to i teraz poszłabym na każde jego skinienie.
Zalała się łzami i padła na kolana przy zwłokach.
— On taki był piękny!... I teraz jeszcze jest piękny! — jęczała.
Chciała odgarnąć z twarzy zmarłego prześcieradło, które narzucił nań marynarz Ralf podczas jej opowiadania.
Pastor zatrzymał jej dłoń, surowo upomniawszy:
— Wstydź się, dziewczyno! Uszanuj śmierć! Nie pora na lubieżne zapały, gdy dokonał się akt pokuty za grzechy żywota.
I zaraz poprawił się:
— Akt grzeszny... Jakie to okropne — zwrócił się do szeryfa — że bezbożny zwyczaj amerykański poczyna przenikać na naszą bogobojną wyspę.
Szeryf był głęboko zadumany:
— Myślę, że to tylko z tego powodu, iż lord z braku ręki był zniewolony uznać ten obrzydliwy zwyczaj kolonistów...
— Cóż zamierzasz uczynić wobec tego wszystkiego, Sire? — spytał pastor.
— Ba! niewiadomo do czego doprowadziłoby to, gdybyśmy wszczęli śledztwo... Moglibyśmy natrafić w związku z tą sprawą na jakieś wysokie szlacheckie nazwisko francuskie i... cogorsza — dodał ciszej — znakomite lordowskie nazwisko. Sądzę tedy, że najlepiej będzie, jeżeli... uszanujemy wolę zmarłego, stawiając krzyż na tej tajemnicy!... Gospodarzu! ile wam się należy?...
Opłacił pięćkrotnie słony rachunek. Potem odsunął sto luidorów w stronę Anny zapłakanej, stojącej bez ruchu przy zakrytych prześcieradłem zwłokach.
— Wyciągnęłaś los śmierci dla niego! — ozwał się naraz uroczyście. Niechże ci dar jego posłuży... na szczęście!
Oczy Anny Béqus rozwarły się zgrozą. Zrozumiała swoją rolę — i z krzykiem padła zemdlona na podłogę.

Koniec prologu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.