<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Pani Firmiani
Pochodzenie Honoryna; Studjum kobiety; Pani Firmiani; Zlecenie
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Madame Firmiani
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii



PANI FIRMIANI



Bywają opowiadania obfitujące w sytuacje, lub też dramatyczne dzięki bogatej grze przypadku. Takie opowiadania mieszczą same w sobie swoją sztukę, mogą je powtórzyć poprostu lub artystycznie wszystkie usta, przyczem temat nie uroni nic ze swej piękności. Ale istnieją zdarzenia, którym jedynie akcenty serca dają życie: istnieją szczegóły, anatomiczne niejako, których subtelności występują jedynie pod najdelikatniejszem nastrzykaniem myśli; istnieją portrety które wymagają duszy i które są niczem bez najdrobniejszych rysów mieniącej się fizjognomji; istnieją wreszcie rzeczy, których niepodobna powiedzieć lub zrobić bez jakiejś nieznanej harmonji, o czem znów stanowi dzień, godzina, szczęśliwy układ znaków niebieskich lub też tajemny nastrój ducha.
Tego rodzaju tajemnicze objawienie było nieodzowne dla opowiedzenia tej prostej historji, którą autor chciałby móc zająć parę dusz z natury skłonnych do melancholji i zadumy, chętnie karmiących się słodkiemi wzruszeniami. Jeżeli pisarz, podobny chirurgowi przy łożu umierającego przyjaciela, przystępuje z niejakim szacunkiem do swego tematu, czemu czytelnik nie miałby podzielić tego niewytłumaczonego uczucia? Czyż to tak trudno przejąć się owym mglistym i nerwowym smutkiem, który rozlewa dokoła nas szare cienie, ową niby-chorobą, której łagodne cierpienia miłe są czasami sercu? Jeżeli zamyślisz się przypadkiem o drogich osobach któreś stracił; jeżeli jesteś sam, jeżeli jest noc albo zmierzch zapada, czytaj dalej tę opowieść: inaczej porzuciłbyś w tem miejscu książkę. Jeżeliś nie pochował już w życiu jakiejś poczciwej ciotki, ubogiej albo kaleki, nie zrozumiałbyś tych stronic. Dla jednych wydadzą się pachnące piżmem: drugim zdadzą się równie bezbarwne, równie cnotliwe, jak jakiś utwór Florjana.
Słowem, czytelnik powinien znać rozkosz łez, znać niemy ból spojrzenia, które mija lekko unosząc drogi cień, ale cień daleki; musi posiadać jakieś wspomnienie, z tych które każą wraz żałować tego co mu pochłonęła ziemia i uśmiechać się do minionego szczęścia. A teraz wierzcie, że za wszystkie bogactwa Anglji, autor nie chciałby wydrzeć poezji ani jednego z jej kłamstw, aby upiększyć swoje opowiadanie. Jestto historja prawdziwa, na którą możecie strwonić skarby swojej wrażliwości, o ile je posiadacie.
Dzisiaj język nasz ma tyle gwar, ile istnieje odmian ludzi w wielkiej rodzinie francuskiej. To też prawdziwie ciekawą i przyjemną rzeczą jest słuchać rozmaitych tłumaczeń i wersyj dawanych tej samej rzeczy przez każdy z gatunków składających się na monografję paryżanina, paryżanina bowiem wzięliśmy dla uogólnienia tezy.
Tak naprzykład, gdybyście spytali osobnika należącego do gatunku Pozytywnych: „Czy zna pan panią Firmiani?‘“ — człowiek ten streściłby panią Firmiani w następującym inwentarzu: „Wielki pałac przy ulicy du Bac, ładnie umeblowane salony, piękne obrazy, rzetelnych sto tysięcy funtów renty, i mąż, niegdyś generalny poborca w departamencie Montenotte“. Tak rzekłszy, człowiek pozytywny, pulchny i okrągły, prawie zawsze ubrany czarno, robi minę zadowoloną z siebie, podciąga dolną wargę i potrząsa głową jakgdyby chciał dodać: „Porządni ludzie, o których niema nic do powiedzenia“. Nie pytajcie go o nic więcej! Ludzie pozytywni wszystko tłumaczą cyframi, rentą lub posiadłością ziemską (też termin z ich słownika).
Zwróćcie się na prawo, aby zapytać innego znów, należącego do rodzaju Bywalców, i zadajcie mu to samo pytanie: — „Pani Firmiani? rzecze, tak, tak, znam, bywam. Przyjmuje we środy, dom bardzo przyzwoity“. Już pani Firmiani przeobraża się w dom. Ten dom nie jest już kupą kamieni ułożonych przez architekta; nie, to słowo jest, w języku Bywalców, terminem nie do przetłumaczenia. Tutaj Bywalec, chudy człowiek o miłym uśmiechu, mówiący miłe błahostki, zawsze mający więcej dowcipu nabytego niż przyrodzonego, nachyla ci się do ucha i ze sprytną miną mówi: „Nigdy nie widziałem pana Firmiani. Jego stanowisko polega na tem, że prowadzi interesy we Włoszech; ale pani Firmiani jest Francuską i wydaje swoje dochody jak paryżanka. Ma świetną herbatę! To jeden z tych tak rzadkich dzisiaj domów, gdzie się ludzie bawią i gdzie wszystko co podają jest wyborne. Bardzo zresztą trudno się tam dostać: toteż spotyka się w jej salonie najlepsze towarzystwo!“
Zaczem Bywalec komentuje to ostatnie zdanie poważnie ujętą szczyptą tabaki i ładuje sobie nos małemi porcjami, jakgdyby mówił: „Bywam tam, ale nie licz na mnie abym cię wprowadził“.
Pani Firmiani prowadzi dla Bywalców rodzaj gospody bez szyldu.
— Poco ty chcesz chodzić do pani Firmiani? ależ tam jest nudno jak na Dworze! Na co się zda być inteligentnym człowiekiem, jeżeli nie na to, aby unikać salonów, w których się czyta najmniejszą balladkę, świeżo wylęgłą w poetyckim kurniku?
Zapytasz któregoś ze swoich przyjaciół z gatunku Arbitrów, ludzi którzy chcieliby trzymać cały świat pod kluczem, iżby się nic nie działo bez ich pozwolenia. Boli ich wszelkie szczęście drugich; przebaczają jedynie błędy, upadki, ułomności, uznają jedynie protegowanych. Arystokraci z temperamentu, stają się republikanami ze złego humoru, jedynie dlatego, aby znaleźć wielu niższych wśród swoich równych.
— Och, pani Firmiani, mój drogi, to czarująca istota, jedna z tych które służą za usprawiedliwienie naturze za wszystkie brzydule, stworzone przez pomyłkę: jest urocza! i dobra! Chciałbym mieć władzę, zostać królem, posiadać miljony, jedynie aby... tutaj trzy słowa szepnięte do ucha). Chcesz, abym cię wprowadził?
Ten młody człowiek jest z gatunku uczniaków, znanego ze swej wielkiej śmiałości wśród mężczyzn, a wielkiej nieśmiałości sam na sam z kobietą.
— Pani Firmiani? wykrzyknie inny wywijając laseczką, powiem ci, co o niej myślę: kobieta lat trzydziestu do trzydziestu pięciu, twarz zmęczona, piękne oczy, mało piersi, zdarty altowy głos, ładne tualety, trochę niżu, śliczne manjery: słowem, mój drogi, resztki ładnej kobiety, warte jeszcze grzechu.
Te słowa padają z ust furfanta, który właśnie wstał od śniadania, nie waży słów i gotuje się wsiąść na konia. W takich chwilach furfanci są bez litości.
— Jest u niej wspaniała galerja obrazów, idź zobaczyć, odpowiada inny. Nie zdarza się widzieć czegoś równie pięknego.
Zwróciłeś się do gatunku Amator. Żegna się z tobą, aby śpieszyć do Perignona lub do Tripeta. Dla niego, pani Firmiani jest kolekcją płócien.
KOBIETA. — Pani Firmiani? Nie chcę, żebyś tam chodził.
To zdanie jest najbogatszym komentarzem. Firmiani! Kobieta niebezpieczna! Syrena! Dobrze się ubiera, ma smak, przyprawia o bezsenność wszystkie kobiety. Komentatorka należy do gatunku Zjadliwych.
ATTACHÉ AMBASADY. — Pani Firmiani! Czy ona nie jest z Antwerpji? Piękna kobieta, widziałem ją przed dziesięciu laty. Mieszkała wówczas w Rzymie. (Osobniki należące do gatunku attaché mają manję puszczać słówka à la Talleyrand; dowcip ich jest czasem tak subtelny, że spostrzeżenia ich są niedostrzegalne; podobni są owym graczom w bilard, którzy mijają kule z niesłychaną zręcznością. Te osobniki są naogół mało rozmowne: ale kiedy mówią, przebywają jedynie w Hiszpanji, Wiedniu, Włoszech lub Petersburgu. Nazwy tych krajów są u nich niby sprężyny: pociśnij je, a kurant wygra wszystkie swoje aryjki).
— Ta pani Firmiani blisko żyje z sos jętą Saint-Germain? (To mówi dama, która chce należeć do gatunku Dystyngowanych. Przyczepia de do każdego nazwiska, częstuje niem Dupina senior, pana Lafayette, rzuca niem na prawo i na lewo, obraża niem ludzi. Wciąż mia głowę (tylko nabitą tem co jest dystyngowane i, na swoje utrapienie, mieszka na Marais, a mąż jej był adwokatem, prawda że przy Najwyższym Trybunale).
— Pani Firmiani? Nie znam. (To osobnik z gatunku książąt. Uznaje jedynie kobiety bywające na Dworze. Darujcie mu: jest księciem z ręki Napoleona).
— Pani Firmiani? Czy to nie jest dawna aktorka z Włoskiego? (Człowiek z gatunku Dudków. Tego rodzaju ludzie chcą mieć odpowiedź na wszystko. Woleliby raczej spotwarzać niż milczeć).
DWIE STARSZE PANIE (żony dawnych urzędników). PIERWSZA (ma czepek z kokiem, pomarszczoną twarz, spiczasty nos, w ręku książka do nabożeństwa, głos twardy): Jak ona z domu, ta pani Firmiani? DRUGA (miała czerwona twarzyczka podobna do starej renety, głos łagodny): Cadignan, moja droga, bratanica starego księcia de Cadignan, a tem samem kuzynka księcia de Maufrigneuse.
Pani Firmiani jest z domu Cadignan. Mogłaby nie być cnotliwa, ani majętna, ani młoda, zawsze byłaby Cadignan. Urodzona Cadignan, to niby zabobon, zawsze żywy i potężny.
ORYGINAŁ. Owszem, owszem, nigdy nie widziałem u niej w przedpokoju kaloszy, możesz iść do niej bez kompromitacji i grać bez obawy, bo jeżeli są tam hultaje, to tylko bardzo dystyngowana: co za tem idzie nie kłócą się przy grze.
STARUSZEK Z GATUNKU OBSERWATORÓW. Kiedy się wybierzesz do pani Firmiani, mój drogi, ujrzysz piękną kobietę niedbale siedzącą przy kominku. Zaledwie że podniesie się z fotela, opuszcza go jedynie dla kobiet, dla ambasadorów, książąt, dla wielkich figur. Jest bardzo miła, czarująca, umie rozmawiać i lubi rozmawiać o wszystkiem. Ma wszystkie znamiona kobiety sercowej, ale liczą jej za dużo wielbicieli aby mogła mieć faworyta. Gdyby podejrzenia tyczyły tylko paru najbliższych, wykrylibyśmy kto jest jej cavalière servante; ale ta kobieta to jednia tajemnica. Jest zamężna a nigdy nie widzieliśmy jej męża; pan Firmiani to osobistość zupełnie fantastyczna; podobny jest do owego trzeciego konia którego opłaca się zawsze jadąc pocztą, a którego nikt nigdy nie widział. Zdaniem artystów, dama ta to pierwszy alt w Europie, a nie słyszano jej ani trzech razy od czasu jak mieszka w Paryżu; przyjmuje dużo a sama nie bywa nigdzie.
Obserwator mówi jak prorok. Trzeba przyjąć święcie jego słowa, jego anegdoty, jego cytaty, jeżeli się nie chce być człowiekiem głupim i tępym. Będzie cię wesoło obmawiał w dwudziestu salonach, gdzie jest potrzebny jak pierwsza sztuczka na afiszu, jedna z owych sztuczek tak często grywanych dla pustych krzeseł a cieszących się powodzeniem niegdyś. Obserwator ma czterdzieści lat, nie jada nigdy w domu, twierdzi że nie jest niebezpieczny dla kobiet; pudruje się, nosi orzechowy frak, ma zawsze miejsce w kilku lożach w Bouffons; czasami mylą go z bractwem Pasorzytów, ale pełnił w swoim czasie zbyt wysokie funkcje aby go można podejrzewać o pieczeniarstwo; posiada zresztą majątek ziemski w departamencie którego nazwy nigdy nie zdradził.
— Pani Firmiani? Ba, mój drogi, ależ to dawna kochanka Murata! (Ten należy do klasy Przeczących. Tego rodzaju ludzie robią errata wszystkich pamięci, prostują wszystkie fakty, zakładają się zawsze sto przeciw jednemu, są pewni wszystkiego. Moglibyście ich przychwycić w ciągu jednego wieczora na gorącym uczynku wszechobecności: powiadają, że ich uwięziono w Paryżu podczas sprzysiężenia Malleta, zapomniawszy, że pół godziny wprzódy przeszli Berezynę. Prawie wszyscy Przeczący są kawalerami Legji Honorowej, mówią bardzo głośno, mają wysokie czoło i grubo grają w karty).
— Pani Firmiani, sto tysięcy funtów renty? oszalałeś! Doprawdy, niektórzy ludzie rozdają setki tysięcy funtów z hojnością autorów, których nic nie kosztuje wyposażać swoje bohaterki. Ależ pani Firmiani to kokietka, która niedawno zrujnowała młodego człowieka i przeszkodziła mu do bardzo dobrego małżeństwa. Gdyby nie była ładna, byłaby bez grosza.
Och, tego to poznacie, jest z gatunku Zawistnych, i nie będziemy kreślili bliżej jego rysów. Gatunek jest tak znany, jak felis domestica. Jak wytłumaczyć wiekuistość Zawiści? przywary, która nic nie przynosi!
Światowcy, literaci, przyzwoici ludzie i wogóle ludzie wszelkiego rodzaju rozpuszczali w styczniu roku 1824 tyle sądów o pani Firmiani, że byłoby nużącem przytaczać tu wszystkie. Obcięlibyśmy jedynie stwierdzić, że człowiek pragnący ją poznać a nie mogący lub nie chcący bywać u niej, mógłby z jednaką racją uważać ją za wdowę i mężatkę, za głupią lub rozumną, cnotliwą lub rozwiązłą, bogatą lub biedną, czułą lub bezduszną, brzydką lub ładną; słowem, było tyle pań Firmiani, ile klas w towarzystwie, ile sekt w katolicyzmie. Przerażająca myśl! jesteśmy wszyscy niby odbitki litograficzne, które obmowa bije w niezliczonych kopjach. Te odbitki podobne są do modelu lub różnią się odeń tak nieznacznemi odcieniami, że, poza oszczerstwem przyjaciół i konceptem dziennika, reputacja nasza zależy od stopnia wyboru, jaki każdy uczyni między Prawdą, która kuleje, i Kłamstwem, któremu dowcip paryski użycza skrzydeł.
Pani Firmiani, podobna do wielu dumnych i szlachetnych kobiet, które czynią sobie ze swego serca sanktuarjum i gardzą światem, mogła mieć bardzo złą opinję w oczach pana de Bourbonne, starego właściciela ziemskiego, który się nią interesował w ciągu zimy owego roku. Przypadkowo obywatel ten należał do kategorji prowincjonalnych hreczkosiejów, ludzi nawykłych analizować wszystko i umiejących się targować z chłopami. W tym zawodzie człowiek staje się bezwiednie przenikliwy, tak jak żołnierz nabywa z czasem machinalnej odwagi. Ciekawski ów, przybyły z Turenji i nie zadowalający się paryskiemi gadaniami, był to bardzo godny szlachcie, mający jako jedynego spadkobiercę siostrzeńca, dla którego sadził swoje topole. Ta arcynaturalna czułość rodziła wiele plotek, które osobniki stanowiące różne odmiany tureńczyka formułowali bardzo dowcipnie; ale niema co ich przytaczać, zbladłyby przy plotkach paryskich. Kiedy człowiek może bez przykrości myśleć o swoim spadkobiercy, widząc co dnia piękniejsze topolowe aleje: czułość wzmaga się z każdą garścią ziemi dobytą przy okopywaniu drzewa. Mimo iż objawy takiej tkliwości są dość rzadkie, spotyka się je jeszcze w Turenji.
Ten ukochany siostrzeniec, który zwał się Oktaw de Camps, pochodzi od słynnego księdza de Camps, tak dobrze znanego bibljofilom i uczonym, co nie jest wcale jedno i to samo. Mieszkańcy prowincji mają brzydki zwyczaj potępiać z cnotliwem oburzeniem młodych ludzi, którzy sprzedają ojcowiznę. Ten śmieszny przesąd szkodzi zwyżce cen, którą aż dotąd rząd podsyca z konieczności. Nie poradziwszy się wuja, Oktaw rozporządził kawałem swojej ziemi na rzecz czarnej bandy. Zamek Villaines byłby zburzony, gdyby nie propozycje, jakie stary wuj uczynił przedstawicielom kompanji Marteau. Aby podsycić gniew testatora, przyjaciel Oktawa, daleki krewny, jeden z owych kuzynków o niedużym majątku a dużym sprycie, z tych o których sąsiedzi mawiają: „Nie chciałbym się z nim procesować!“ zjawił się przypadkiem u pana de Bourbonne i oznajmił mu ruinę siostrzeńca. Pan Oktaw de Camps, strwoniwszy mienie dla niejakiej pani Firmiani, zmuszony jest udzielać lekcyj matematyki, oczekując spadku po wuju, któremu nie śmie wyznać swoich błędów. Ten daleki krewniak, coś w rodzaju Franciszka Moora, nie wstydził się udzielić tych fatalnych nowin staremu wieśniakowi w chwili gdy trawił, przy sutym kominku, obfity prowincjonalny obiad.. Ale sukcesorom nie idzie tak gładko z wujem jakby sobie życzyli. Dzięki swemu uporowi, stary, który nie chciał dać wiary krewniakowi, przetrzymał zwycięsko niestrawność, spowodowaną życiorysem siostrzeńca. Są ciosy, które trafiają w serce, inne w głowę; cios zadany przez ubogiego krewnego padł na kiszki i sprawi niewiele złego, ponieważ poczciwiec miał świetny żołądek. Jako prawdziwy uczeń świętego Tomasza, pan de Bourbonne przybył do Paryża bez wiedzy Oktawa, aby zasięgnąć wiadomości o katastrofie swego spadkobiercy. Szlachcic, który miał stosunki w dzielnicy Saint-Germain przez Listomerów, Lenoncourtów i Vandenessôw, usłyszał tyle plotek, prawd, fałszów o pani Firmiani, iż postanowił wybrać się do niej pod nazwiskiem pana de Rouxellay (nazwa jego majątku). Przezorny starzec, zamierzając odwiedzić rzekomą kochankę Oktawa, wybrał wieczór, który, jak się dowiedział, Oktaw miał obrócić na dokończenie jakiejś bardzo dobrze płatnej pracy: przyjaciel bowiem pani Firmiani zawsze miał wstęp do niej, której-to okoliczności nikt nie umiał sobie wytłumaczyć. Co się tyczy ruiny Oktawa, nie była to, niestety, bajka.
Pan de Rouxellay nie przypominał w niczem wujaszka z wodewilu. Dawny muszkieter, człowiek z najlepszego towarzystwa, za którym niegdyś szalały kobiety, umiał się dobrze zaprezentować, pamiętał dworne manjery minionego wieku, prawił dusery i rozumiał prawie wszystkie punkty Konstytucji. Mimo że kochał Burbonów ze szlachetną otwartością, że wierzył w Boga tak jak weń wierzy szlachta i czytywał tylko Quotidienne, nie był tak pocieszny jakby tego pragnęli miejscowi liberałowie. Mógł się śmiało pokazać w najlepazem towarzystwie stołecznem, byle mu nie mówić o Mojżeszu, ani o dramacie, ani o romantyzmie, ani o barwie lokalnej, ani o kolejach żelaznych. Został wiemy panu de Voltaire, hrabiemu de Buffon, Peyronnetowi i kawalerowi Gluck, muzykowi „kącika królowej“.
— Pani, rzekł do margrabiny de Listomère, którą prowadził pod ramię wchodząc na salony pani Firmiani, jeżeli ta kobieta jest kochanką mego siostrzeńca, żal mi go. Jak ona może żyć w tym zbytku, wiedząc że on mieszka na poddaszu? Czy ona nie ma duszy? Oktaw oszalał, aby lokować cenę swego zmarnowanego majątku w sercu tej...
Pan de Bourbonne należał do rodzaju Mamutów, znał tylko język dawnych czasów.
— No, a gdyby go był przegrał?
— To przynajmniej miałby przyjemność gry.
— Sądzi pan tedy, że nie miał przyjemności? A, oto pani Firmiani.
Najpiękniejsze wspomnienia starego wuja zbladły na widok rzekomej kochanki swego siostrzeńca. Gniew jego rozpłynął się w uprzejmym frazesie, który mu się wydarł na widok pani Firmiani. Przez jeden z owych przypadków, które zdarzają się tylko ładnym kobietom, miała ona chwilę, gdy wszystkie jej wdzięki jaśniały osobliwym blaskiem, może dzięki światłu świec, dzięki cudownie prostej toalecie i atmosferze wykwintu jaki ją otaczał. Trzeba dobrze wystudjować owe małe rewolucje rozgrywające się co wieczora w salonie paryskim, aby ocenić nieuchwytne odcienie jakie mogą barwić i odmieniać twarz kobiecą. Jest chwila, w której, rada ze swego stroju, upojona własnym dowcipem, szczęśliwa z podziwu jaki budzi, czując się królową salonu pełnego wybitnych osób ślących jej uśmiechy, paryżanka ma świadomość swojej urody, swojego wdzięku; stroją ją wówczas wszystkie spojrzenia które zbiera i które przydają jej życia, ale których nieme hołdy przesyła wymownem spojrzeniem ukochanemu. W takiej chwili kobieta jest jakby obleczona nadziemską potęgą, Staje się czarodziejką, staje się bezwiednie zalotna, budzi mimowoli miłość która ją upaja tajemnie, ma uśmiechy i spojrzenia rzucające urok. Jeżeli ten stan jej duszy daje wdzięk nawet brzydkim, jakimż blaskiem musi odziewać kobietę wykwintną z natury, dystyngowaną, białą, świeżą, o żywych oczach, a płaszcza ubraną ze smakiem który jej przyznawali artyści i najokrutniejsze rywalki!
Czy spotkaliście kiedy, na swoje szczęście, jakąś osobę, której harmonijny głos daje słowom wdzięk, rozlany również w całem jej wzięciu, która umie i milczeć i mówić, która zajmuje się wami dyskretnie, która dobiera szczęśliwie słów, wysławia się wytwornie? Żart jej pieści, a krytyka nie rani; nie rozprawia, nie dysputuje, ale prowadzi z upodobaniem dyskusję i wstrzymuje ją w porę. Twarz jest uprzejma i uśmiechnięta, grzeczność nie ma nic wymuszonego, skwapliwość nie ma nic z uniżoności; szacunek staje się jeno lekkim odcieniem. Nie męczy cię nigdy, zostawia cię zadowolonym z niej i z samego siebie. Wdzięk ten przenika wszystko co ją otacza. Wszystko jest tam miłe dla oka, oddychasz niby rodzinnem powietrzem. Ta kobieta jest naturalna. Żadnego w niej wysiłku, nic nie udaje; uczucia swoje wyraża poprostu, ponieważ są szczere. Będąc szczera, umie nie urazić niczyjej małości własnej: Bierze ludzi tak jak ich Pan Bóg stworzył, ubolewając nad zepsutymi, wybaczając wady i śmiesznostki, rozumiejąc każdy wiek i nie przejmując się niczem, bo ma ten takt aby wszystko przewidzieć. Wesoła i tkliwa zarazem, ujmuje zanim pocieszy. Kochacie ją, tak iż jeżeli ten anioł popełni błąd, jesteście gotowi ją usprawiedliwić. Znacie zatem panią Firmiani.
Kiedy stary Bourbonne porozmawiał kwadrans z tą kobietą, rozgrzeszył siostrzeńca. Zrozumiał, iż stosunek Oktawa i pani Firmiani, prawdziwy czy zmyślony, musi kryć jakąś tajemnicę. Odzyskując złudzenia, które złocą pierwsze dni naszej młodości, i sądząc serce pani Firmiani z jej urody, stary szlachcic pomyślał, że osoba mająca tyle godności, nie może być zdolna do złego uczynku. Jej czarne oczy wyrażały taki spokój duszy, rysy były tak szlachetne, linje tak czyste, a namiętność o którą ją oskarżano tak mało zdawała się ciążyć jej na sercu, iż, podziwiając wszystkie zadatki szczęścia i cnoty malujące się na tej cudnej twarzy, starzec powiedział sobie: „Oktaw musiał zrobić jakieś głupstwo“.
Pani Firmiani przyznawała się do dwudziestupięciu lat. Ale Pozytywni dowodzili, że, wyszedłszy za mąż w szesnastym roku r. 1813, musiała mieć przynajmniej dwadzieścia ośm w r. 1825. Mimo to, ci sami ludzie twierdzili, że w żadnej epoce życia nie była tak ponętna ani tak doskonale kobieca. Nie miała nigdy dzieci: problematyczny Firmiani, wielce szanowny czterdziestolatek w roku 1813, zdolny był — tak powiadano — ofiarować jej tylko nazwisko i majątek. Pani Firmiani dochodziła tedy wieku, w którym paryżanka najlepiej rozumie miłość i pragnie jej (może niewinnie) w godzinach marzeń: nabyła wszystko to, co świat sprzedaje, wszystko czego pożycza, wszystko co daje. Sekretarze ambasad twierdzili, że ona wie wszystko; Wiedzący lepiej twierdzili, że mogłaby się jeszcze nauczyć wielu rzeczy; Obserwatorzy notowali, że ma białe ręce, małą nóżkę i ruchy może zbyt miękkie; ale przedstawiciele wszystkich gatunków zazdrościli szczęścia Oktawa lub powątpiewali o niem, godząc się, że to jest najarystokratyczniejsza piękność w Paryżu. Jeszcze młoda, bogata, bardzo muzykalna, dowcipna, delikatna, przyjmowana — przez pamięć Cadignanów, z któremi była spokrewniona po kądzieli — u księżnej de Blamont-Chauvry, wyroczni wielkiego świata, kochana przez swoje rywalki, kuzynkę swoją księżnę de Maufrigneuse, margrabinę d’Espard i panią de Macumer, zadowalała wszystkie próżności, które budzą lub podsycają miłość. Toteż ścigały ją pożądania zbyt wielu mężczyzn, aby nie miała się stać ofiarą wytwornej obmowy paryskiej oraz tych uroczych potwarzy, które się tak dowcipnie sieje pod wachlarzem lub w rozmówkach a parte. Spostrzeżenia, któremi się zaczyna ta historja, były tedy potrzebne aby przeciwstawić prawdziwą panią Firmiani pani Firmiani wedle wersji świata. Jeżeli kilka kobiet przebaczało jej szczęście, inne nie przebaczały jej cnoty: otóż, niema nic straszliwszego, zwłaszcza w Paryżu, niż posądzenia bez podstaw: niema sposobu ich zniweczyć. Ten zarys owej cudownej swą naturalnością postaci, może dać jedynie słabe o niej pojęcie; trzebaby pendzla Ingres’a aby oddać to szlachetne czoło, bujne włosy, godność spojrzenia, wszystkie myśli skupiające się w karnacjach cery. Było wszystko w tej kobiecie:, poeci mogli w niej widzieć wraz Joannę d’Arc lub Agnieszkę Sorel; ale była w niej także kobieta nieznana, dusza ukryta pod tą zwodną powłoką, dusza Ewy, bogactwo złego i skarby dobrego, błąd i rezygnacja, zbrodnia i poświęcenie, Dona Jul ja i Haida z byronowskiego Don Juana.
Dawny muszkieter został (bardzo niegrzecznie) ostatni w salonie pani Firmiani: zastała go siedzącego spokojnie w fotelu, tkwiącego z uporem muchy, którą trzeba zabić, aby się jej pozbyć. Zegar wskazywał drugą po północy.
— Pani, rzekł stary szlachcic w chwili gdy pani Firmiani wstała siląc się dać gościowi do zrozumienia, że pragnęłaby aby się zabrał; pani, jestem wujem Oktawa de Campe.
Pani Firmiani siadła szybko z widocznem wzruszeniem. Mimo swej przenikliwości, stary wieśniak nie mógł odgadnąć, czy blednie i czerwienieje ze wstydu czy z radości. Są przyjemności, które nie obywają się bez odrobiny urażonego wstydu; rozkoszne wzruszenia, które najczystsze nawet serce pragnie zawsze osłonić. Im subtelniejszą jest kobieta, tem bardziej chce ukryć drżenie swej duszy. Nieraz kobieta, nieodgadniona w swoich boskich kaprysach, pragnie często słyszeć na ustach świata imię, które niekiedy chciałaby zagrzebać w swojem sercu. Stary Bourbonne nie zupełnie tak tłumaczył sobie zmięszanie pani Firmiani; ale darujcie mu, wieśniak był nieufny.
— A więc? rzekła pani Firmiani rzucając nań jasne i bystre spojrzenie, w którem my mężczyźni nigdy nic nie wyczytamy, ponieważ nadto przypiera nas pytaniem.
— A więc, pani, odparł szlachcic, czy pani wie, jaką nowiną wytropiono mnie w mojej dziurze na wsi? Że mój siostrzan zrujnował się rzekomo dla pani: nieborak żyje gdzieś na poddaszu, gdy pani mieszkasz tu w jedwabiu i izłocie. Daruje mi pani moją wiejską szczerość, ale może dobrze jest, aby pani była świadoma potwarzy...
— Niech pan już nic nie mówi, rzekła pani Firmiani przerywając szlachcicowi rozkazującym gestem. Wiem o wszystkiem. Jest pan zbyt dworny (w dawnem znaczeniu tego słowa, dodała barwiąc to słowo lekkim akcentem ironji), aby nie rozumieć, że pan nie ma żadnego prawa mnie pytać. Śmieszne jest zresztą z mojej strony usprawiedliwiać się. Sądzę, że pan będzie miał natyle wiary w mój charakter, aby wierzyć w głęboką wzgardę, jaką budzi we mnie pieniądz, mimo że wydano mnie za mąż bez majątku za człowieka, który był olbrzymio bogaty. Nie wiem, czy pański siostrzeniec jest bogaty czy biedny; jeżeli go przyjmowałam, jeżeli go przyjmuję, uważam go widać za godnego aby się znajdował w gronie mych przyjaciół. Wszyscy moi przyjaciele mają szacunek dla siebie wzajem: wiedzą, że ja nie jestem natyle filozofką, aby przyjmować ludzi, którychbym nie ceniła: może to jest niedostatek miłości chrześcijańskiej, ale mój anioł stróż uchował mnie dotąd w głębokim wstręcie i do plotek i do nieuczciwości.
Mimo że głos pani Firmiani zadrżał lekko zrazu, ostatnie słowa wyrzeczone były ze swobodą Celimeny drwiącej z Mizantropa.
— Pani, odparł hrabia wzruszonym głosem, jestem stary, jestem prawie ojcem Oktawa, proszę pani tedy z góry najpokorniej o przebaczenie za jedno jedyne pytanie, jakie ośmielę się zadać. Daję pani szlacheckie słowo honoru, że pani odpowiedź umrze tu, rzekł kładąc rękę na sercu gestem naprawdę religijnym. Czy plotka mówi prawdę, czy pani kocha Oktawa?
— Panie, rzekła, każdemu innemu odpowiedziałabym tylko spojrzeniem, ale pana, i to dlatego że jesteś prawie ojcem pana de Camps, spytam, cobyś pomyślał o kobiecie, gdyby na pańskie pytanie odpowiedziała: tak. Wyznać swą miłość temu, którego kochamy, wówczas kiedy nas kocha... tak... bardzo; kiedy jesteśmy pewne że miłość ta będzie wieczną, to, niech mi pan wierzy, ofiara dla nas, a nagroda dla niego; ale komuś innemu!...
Pani Firmiani nie dokończyła; wstała, skinęła staremu głową i znikła w apartamentach, których drzwi, otwierane i zamykane kolejno, miały swą wymowę dla uszu wieśniaka.
— Tam do kata! pomyślał starzec, co za kobieta! to skończona szelma albo anioł.
I zeszedł do najętego pojazdu, którego konie tupały od czasu do czasu o bruk cichego dziedzińca. Woźnica spał, nakląwszy się co wlezie swego klienta.
Nazajutrz rano, koło ósmej, stary szlachcic drapał się po schodach domu położonego przy ulicy de l’Observance, gdzie mieszkał Oktaw de Camps. Nikt chyba nigdy tak się nie zdziwił, jak młody profesor na widok swego wuja: klucz był w drzwiach, lampa paliła się jeszcze, spędził tak całą noc.
— Mój mości hultaju, rzekł pan de Bourbonne siadając w fotelu; od kiedyż-to gwiżdże się na wujów mających dwadzieścia sześć tysięcy funtów renty w dobrej ziemi, kiedy się jest ich jedynym spadkobiercą? Czy wiesz, że my niegdyś szanowaliśmy takich krewnych? No i co, co ty mi masz do zarzucenia? czy źle wywiązywałem się z obowiązków wuja? czy żądałem od ciebie szacunku, czy odmawiałem ci pieniędzy, czy zamknąłem ci drzwi przed nosem pod pozorem że przychodzisz sprawdzać jak się miewam; czy nie masz najwygodniejszego, najmniej krępującego wuja w całej Francji? nie mówię w Europie, to byłaby zbytnia zarozumiałość. Piszesz do mnie albo nie piszesz, wierzę na ślepo w twoje przywiązanie, i przygotowuję ci śliczny mająteczek, będący przedmiotem zazdrości całego departamentu: mimo to, chcę ci go zostawić możliwie najpóźniej. Czy ten kaprys nie jest najzupełniej usprawiedliwiony? Tymczasem panicz sprzeda je swoją wioskę, mieszka jak lokaj, ani służby, ani powozu...
— Wuju...
— Nie chodzi o wuja, ale o siostrzeńca. Mam prawo do twego zaufania: to też wyspowiadaj się prędko, to łatwiej, wiem to z doświadczenia. Zgrałeś się, czy straciłeś na giełdzie? No powiedz-że: „Wuju, jestem nędznikiem!“ i niech cię uściskam. Ale jeżeli ołżesz mnie bardziej niż ja ołgiwałem w twoim wieku, sprzedaję majątek, umieszczam wszystko na dożywociu, i wracam do złych nałogów mojej młodości, o ile to jeszcze możliwe.
— Wuju...
— Widziałem wczoraj twoją panią Firmiani, rzekł wuj przerywając gestem. Czarująca, dodał. Masz aprobatę i przywilej królewski, i zgodę twego wuja, o ile ci to sprawia przyjemność. Co do sankcji Kościoła, zbyteczna jest, jak mniemani, sakramenty są zapewne za drogie! No, gadaj, czy dla niej się zrujnowałeś?
— Tak, wuju.
— A, szelma, byłbym się założył. Za moich czasów damulki ze dworu lepiej umiały oskubać człowieka, niż dzisiaj wasze kurtyzany. Odrazu ujrzałem w niej odmłodzony zeszły wiek.
— Mylisz się wuju, odparł Oktaw smutnym i łagodnym głosem, pani Firmiani zasługuje na twój szacunek i na pełny podziw swoich wielbicieli.
— Biedna młodość będzie zawsze taka sama, rzekł pan de Bourbonne. No, rżnij swoją sztukę, wytrząś mi stare historje. A wszakże powinienbyś wiedzieć, że miłostki to mi nie pierwszyzna.
— Kochany wuju, ten list powie ci wszystko, odparł Oktaw, wydobywając wykwintny pugilares, z pewnością jej dar: kiedy to przeczytasz, opowiem ci resztę, poznasz panią Firmiani, tę której nie zna świat.
— Nie mam okularów, rzekł wuj; przeczytaj sam.
Oktaw zaczął od tych słów: „Najdroższy mój...“
— Jesteś zatem bardzo blisko z tą kobietą?
— Ależ tak, wuju.
— I nie zerwaliście z sobą?
— Zerwali!... powtórzył Oktaw zdumiony. Pobraliśmy się w Greatna-Green.
— Zatem, podjął pan de Bourbonne, czemu jadasz w garkuchni?
— Pozwól mi czytać dalej.
— Masz słuszność, słucham.
Oktaw czytał nie mogąc przy pewnych ustępach oprzeć się głębokiemu wzruszeniu.
„Mężu mój ukochany, pytałeś mnie o przyczyny smutku: czyż więc przedostał się z mojej duszy na twarz, czy też go tylko odgadłeś? I czemużby nie? jesteśmy tak zespoleni sercem! Zresztą, ja nie umiem kłamać, może to bardzo źle. Jednym z obowiązków kochanej kobiety jest być zawsze tkliwą i wesołą. Może powinnabym cię oszukiwać, ale nie potrafiłabym, choćby nawet chodziło o to aby pomnożyć albo zachować szczęście które mi dajesz, którem mnie obsypujesz, którem mnie miażdżysz. Och, drogi, ileż wdzięczności kryje moja miłość! Toteż chcę cię kochać zawsze, bez granic. Tak, chcę być zawsze dumna z ciebie. Dla nas, kobiet, cała nasza chluba mieści się w tym kogo kochamy. Szacunek, poważanie, cześć, czyż wszystko nie należy do tego, który zabrał wszystko! Otóż, mój anioł upadł. Tak, drogi, twoje ostatnie zwierzenie śćmiło moje minione szczęście. Od tej chwili czuję się upokorzona w tobie: w tobie, którego uważałam za najczystszego z ludzi, jak jesteś najbardziej kochającym i tkliwym. Trzeba bardzo ufać w twoje serce, jeszcze dziecinne, aby ci powiedzieć coś co mnie strasznie wiele kosztuje. Jakto, drogi aniele, twój ojciec przywłaszczył sobie majątek, ty wiesz o tem, i nie zwracasz go! I opowiedziałeś mi tę znamienitą sztuczkę adwokacką w pokoju pełnym niemych świadków naszej małości, i jesteś szlachcicem, i wierzysz w swoje szlachectwo, i posiadasz moje serce, i masz dwadzieścia dwa lat! Ależ to potworne! Szukałam dla ciebie wymówek, przypisywałam twą obojętność młodzieńczej nieopatrzności. Wiem, że w tobie jest wiele z dziecka. Może nie zastanawiałeś się jeszcze poważnie nad tem, co to jest majątek i uczciwość. Och! jakże twój śmiech mnie zabolał! Pomyśl tedy, że istnieje rodzina zrujnowana, wciąż we łzach, młode istoty które cię może przeklinają codzień, starzec który co dnia powiada: „Nie byłbym bez chleba, gdyby ojciec pana de Camps był uczciwym człowiekiem!“
— Jakto, wykrzyknął pan de Bourbonne, zrobiłeś to głupstwo aby opowiadać tej kobiecie sprawę ojca z rodziną Bourgneuf?... Kobiety lepiej się rozumieją na tem, jak się przejada majątek, niż jak się go robi...
— Rozumieją się na uczciwości. Pozwól mi czytać dalej, wuju.
„Oktawie, żadna potęga świata nie zdolna jest zmienić języka honoru. Wejdź w swoje sumienie i zapytaj go, jakiem słowem nazwać czyn, któremu zawdzięczasz swoje złoto“.
Tu siostrzeniec spojrzał na wuja, który spuścił głowę.
„Nie powtórzę ci wszystkich myśli które minie oblegały, wszystkie da się sprowadzić do tej jednej, a oto ona: nie mogę szanować człowieka, który się świadomie plami dla jakiejbądź sumy pieniężnej. Pięć franków skradzione w grze, czy sześćkroć tysięcy franków zyskanych dzięki legalnemu oszustwu, jednako hańbią człowieka. Chcę ci powiedzieć wszystko: czuję się wręcz splamiona miłością, która niegdyś była całem mem szczęściem. Wznosi się z głębi mojej duszy głos, którego tkliwość moja nie może zdławić. Och! płakałam nad tem, że mam więcej sumienia niż miłości. Mógłbyś popełnić zbrodnię, ukryłabym cię na mem łonie, gdybym mogła, przed sprawiedliwością ludzką; ale oddanie moje nie posunęłoby się dalej. Miłość, mój aniele, to u kobiety najbardziej bezgraniczne zaufanie, połączone z jakąś potrzebą czczenia, ubóstwienia istoty, do której należy. Zawsze pojmowałam miłość jako ogień, w którym oczyszczają się jeszcze szlachetne uczucia, ogień który je rozwija wszystkie. Mogę ci powiedzieć już tylko jedno: przyjdź do mnie biedny, miłość moja zdwoi się jeszcze, o ile to możliwe: inaczej wyrzecz się mnie. Jeśli cię już nie ujrzę, wiem co mi trzeba uczynić. A teraz nie chcę, zrozum mnie dobrze, abyś zwrócił dlatego, że ja ci to radzę. Poradź się dobrze swojego sumienia. Nie trzeba, aby ten akt sprawiedliwości był ofiarą uczynioną dla miłości. Jestem twoją żoną a nie twoją kochanką; nietyle chodzi o to aby mi być miłym, ile o to aby wzbudzić we mnie najgłębszy szacunek. Jeżeli się mylę, jeżeli źle mi przedstawiłeś postępek ojcowski, słowem jeżeli możesz uważać swój majątek za prawy (och! chciałabym móc wierzyć, że jesteś wolny od wszelkiego zarzutu) rozstrzygnij sam wedle głosu twego sumienia, czyń jak uważasz. Człowiek, który kocha szczerze, jak ty mnie kochasz, zbyt ceni wysokie mniemanie swojej żony, aby mógł się stać nieuczciwym. Wyrzucam sobie teraz wszystko com tu napisała. Jedno słowo byłaby może wystarczyło; poniósł mnie zapał kaznodziejski. Toteż chciałabym abyś mnie połajał. Drogi, z nas dwojga, czyż nie ty jesteś władzą? ty sam winieneś spostrzec swoje błędy. No i cóż, panie mój, czy powiesz, że nie rozumiem się na polityce?“
— I cóż, wuju, rzekł Oktaw, którego oczy jeszcze były pełne łez.
— Ale widzę jeszcze coś dalej, dokończ-że.
— Och, dalej są już rzeczy, które może czytać tylko kochanek.
— Dobrze, rzekł starzec, moje dziecko. Miałem wiele miłostek, ale chciej mi wierzyć, że i ja też kochałem, et ego in Arcadia. Nie rozumiem tylko, dlaczego dajesz lekcje matematyki.
— Mój drogi wuju, jestem twoim siostrzeńcem, czyż to nie znaczy w dwóch słowach, że nadwerężyłem nieco kapitał zostawiony mi przez ojca? Po przeczytaniu tego listu dokonał się we mnie przewrót: spłaciłem w jednej chwili zaległości moich wyrzutów. Nie umiałbym ci odmalować stanu w jakim byłem. Kiedym jechał kabrjoletem do Lasku, jakiś głos krzyczał mi: „Czy ten koń jest twój?“ Jedząc, mówiłem sobie: „Czy ten obiad nie jest skradziony?“ Wstydziłem się sam siebie. Im świeższej daty była moja uczciwość, tem była żarliwsza. W pierwszej chwili pobiegłem do pani Firmiani. O Boże, wuju, tego dnia zaznałem upojeń serca, słodyczy duszy, które warte były miljony. Zrobiłem z nią rachunek tego co jestem winien rodzinie Bourgneuf, i skazałem się sam na zapłacenie trzech od sta wbrew mniemaniu pani Firmiani: ale cały mój majątek nie wystarczył aby się wypłacić z tej sumy. Byliśmy wówczas na tyle kochankami, natyle małżeństwem, iż ona ofiarowała mi swoje oszczędności, a ja je przyjąłem...
— Jakto, poza swemi cnotami, ta urocza kobieta robi oszczędności? wykrzyknął wuj.
— Nie żartuj sobie z niej, wuju. Położenie jej zniewala do wielkiej oględności. Mąż jej udał się w r. 1820 do Grecji, gdzie przed trzema laty umarł; aż do dziś, niepodobna było zdobyć urzędowego dowodu jego śmierci, ani wystarać się o testament, jaki musiał sporządzić na rzecz swojej żony. Ten ważny akt mógł być przejęty albo mógł zaginąć w kraju, gdzie aktów nie prowadzi się tak skrupulatnie jak we Francji i gdzie niema konsula. Nie wiedząc, czy któregoś dnia nie będzie jej trzeba rachować się z nieżyczliwymi spadkobiercami, musi prowadzić wszystko w niezmiernym porządku, chce bowiem móc opuścić swój zbytek, jak Chateaubriand opuścił świeżo ministerjum. Otóż ja chcę zdobyć majątek, któryby był mój, aby wrócić dostatek mojej żonie, gdyby została bez grosza.
— I nie powiedziałeś mi tego, nie przyszedłeś do mnie?... Och, mój chłopcze, pomyśl że ja cię kocham na tyle, aby zapłacić za ciebie rzetelne długi, długi szlachcica. Ja jestem wujaszek z komedji, zemszczę się.
— Wuju, znam twoje zemsty, ale pozwól mi dojść do majątku własnym przemysłem. Jeżeli chcesz mnie zobowiązać, wyznacz mi jedynie tysiąc talarów pensji, do chwili gdy będę potrzebował kapitałów na jakieś przedsiębiorstwo. Ot, w tej chwili jestem tak szczęśliwy, że jedyną moją rzeczą jest żyć. Daję lekcje, aby nie być nikomu ciężarem. Och! gdybyś wiedział, z jaką rozkoszą dopełniłem restytucji! Po niejakich staraniach, znalazłem w końcu rodzinę Bourgneuf, nieszczęśliwą, pozbawioną wszystkiego. Mieszkali w Saint-Germain w nędznej budzie. Stary ojciec utrzymywał kantor loterji, dwie córki dbały o gospodarstwo i prowadziły książki. Matka była prawie ciągle chora. Córki są urocze, ale gorzko przekonały się, jak mało ceni świat urodę bez majątku. Jakiż ja obraz ujrzałem! Jeżeli wszedłem tam jako wspólnik zbrodni, wyszedłem uczciwym człowiekiem, obmyłem pamięć ojca. Och, wuju, ja go nie sądzę, proces rodzi namiętność, zapalczywość, które mogą czasem zaślepić najuczciwszego człowieka. Adwokaci umieją usprawiedliwić najdziksze pretensje, w ustawach są kruczki idące na rękę błędom sumienia, a sędziowie mają prawo się mylić. Moja przygoda to był prawdziwy dramat. Być Opatrznością, ziścić jedno z owych daremnych życzeń: „Gdyby nam spadło z nieba dwadzieścia tysięcy funtów renty!“ to życzenie, które wymawiamy wszyscy śmiejąc się; zmienić spojrzenie pełne złorzeczeń w spojrzenie wzniosłe dziękczynieniem, zdumieniem, podziwem; wnieść dostatek w rodzinę zebraną wieczorem przy blasku nędznej lampki, przy wygasłym kominku... Nie, wszelkie słowa są poniżej takiej sceny. Moja bezwzględna sprawiedliwość wydała się im niesprawiedliwa. Słowem, jeżeli jest raj, ojciec musi być w nim teraz szczęśliwy. Co do mnie, jestem kochany tak, jak nie był kochany nigdy żaden mężczyzna. Pani Firmiani dała mi więcej niż szczęście, użyczyła mi delikatności, której mi może brakowało. To też nazwałem ją mojem drogiem sumieniem; jedno z owych tkliwych słów odpowiadających tajemnym harmonjom serca. Uczciwość niesie szczęście, mam nadzieję stać się niebawem bogaty sam przez siebie; staram się w tej chwili rozwiązać pewien problem przemysłowy; jeżeli mi się uda, zrobię miljony.
— O moje dziecko, masz duszę swojej matki, rzekł starzec, z trudnością powstrzymując łzy, które nabiegły mu do oczu na myśl o siostrze.
W tej chwili, mimo iż mieszkanko Oktawa było bardzo wysoko położone, młody człowiek i jego wuj usłyszeli turkot nadjeżdżającego powozu.
— To ona, rzekł, poznaję jej konie po sposobie w jaki się zatrzymały.
W istocie, pani Firmiani ukazała się niebawem.
— A! rzekła z żalem na widok pana de Bourbonne. — Ale nie, nasz wuj nie jest tu zbyteczny, dodała z mimowolnym uśmiechem. Chciałam klęknąć pokornie przed moim małżonkiem, błagając, aby przyjął mój majątek. Ambasada austrjacka przesłała mi akt, który stwierdza zgon pana Firmiani. Akt, sporządzony dzięki staraniom austrjackiego pełnomocnego ministra w Konstantynopolu, jest zupełnie formalny, a dołączony doń jest testament, który przechowywał jego kamerdyner aby mi go oddać. Oktawie, możesz wszystko, przyjęć.
— Moja siostrzenico, dawniej myśmy bawili się w miłostki, dzisiaj wy kochacie, rzekł wuj. Jesteście samem pięknem i samą dobrocią ludzkości: nigdy bowiem nie jesteście winne swoich błędów, zawsze jesteśmy ich winni my.

Paryż, luty 1832


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.