<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Studjum kobiety
Pochodzenie Honoryna; Studjum kobiety; Pani Firmiani; Zlecenie
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Étude de femme
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii



STUDJUM KOBIETY



W Paryżu bal czy raut składa się właściwie z dwóch wieczorów. Najpierw wieczór oficjalny, w którym biotą udział osoby zaproszone, dystyngowany świat który się nudzi. Każdy pozuje dla sąsiada. Większość młodych kobiet przychodzi tylko dla kogoś jednego. Kiedy każda upewniła się że jest dla tego kogoś najpiękniejsza i że pogląd ten podziela jeszcze kilka osób, wówczas, po wymianie obojętnych zdali w rodzaju: „Czy wybierasz się wcześnie na wieś? — Pani de Portenduère ładnie dziś śpiewała! — Kto jest ta damulka, która ma tyle brylantów?“ — lub też owych ulotnych spostrzeżeń które sprawiają krótką przyjemność albo zadają trwałe rany, grupy przerzedzają się, obojętni odchodzą, świece dopalają się do końca. Wówczas, pani domu zatrzymuje kilku artystów, ludzi wesołych, przyjaciół, mówiąc: „Zostańcie, zjemy kolacyjkę w swojem kółku“. Wszyscy skupiają się w saloniku. Zaczyna się drugi prawdziwy wieczór; wieczór, na którym, jak za dawnych dobrych czasów, każdy słyszy co się mówi, gdzie rozmowa jest ogólna, gdzie każdy musi być dowcipny i przyczynić się do ogólnej zabawy. Słowem, przyjemność zaczyna się z chwilą gdy raut się kończy. Raut, ta zimna rewja zbytku, ta defilada próżności, jest jednym z owych angielskich wymysłów, dążących do zmechanizowania innych narodów. Anglji, zdawałoby się, zależy na tem, aby cały świat nudził się tak jak ona i tyle co ona. Ten drugi wieczór jest tedy we Francji, w paru domach, szczęśliwym protestem dawnego ducha naszego wesołego kraju: ale, nieszczęściem, mało osób protestuje!
Przyczyna tego jest bardzo prosta: jeśli mało kto dziś wydaje kolacje, to dlatego, że nigdy, pod żadnym rządem, nie było mniej ludzi ustalonych, spokojnych, niż pod panowaniem Ludwika Filipa, w którym Rewolucja zaczęła się legalnie. Wszyscy pędzą dziś do jakiegoś celu, gonią za majątkiem. Czas stał się drogi; nikt że może sobie pozwolić na tę rozrzutność, aby wracać do domu rano i wysypiać się do późna. Te drugie wieczory odbywają się tedy już tylko u kobiet dość bogatych na to aby prowadzić dom otwarty, od lipca zaś r. 1830 kobiety te można policzyć ma palcach. Mimo milczącej opozycji dzielnicy Saint-Germiain, parę kobiet — między niemi margrabina d’Eapard[1] i panna des Touches — nie chciały się wyrzec władzy, którą sprawowały w Paryżu, i nie zamknęły salonów.
Salon panny des Touches, sławny zresztą w Paryżu, jest ostatnim przytułkiem, gdzie się schronił dawny dowcip francuski, ze swą ukrytą głębią, swomi tysiącznemi inwencjami i wyborną grzecznością. Tam możecie spotkać wdzięk mimo wyszukanej formy; swobodną gawędę mimo oględności wrodzonej ludziom dobrze wychowanym; zwłaszcza rozrzutność myśli. W tym domu nikt nie myśli o tem, aby zachować swój pomysł ma dramat; opowiadając, nikt nie myśli o spożytkowaniu tematu w książce. Słowem, nie jawi się tam wciąż ohydny szkielet literatury, węszącej za strawą przy lada szczęśliwym koncepcie lub zajmującej historji. Wspomnienie jednego z takich wieczorów szczególnie utkwiło mi w pamięci, nie tyle nawet z powodu zwierzenia, w którem znakomity de Marsay odsłonił jeden z najgłębszych zakamarków serca kobiety, ile z powodu uwag, jakie wywołało jego opowiadanie. Uwagi te są komentarzem do zmian, jakie w kobiecie francuskiej spowodowała nieszczęsna rewolucja lipcowa.
Przypadek zgromadził ma tym wieczorze sporo osób, które, dzięki swym niezaprzeczonym wartościom, zyskały europejską reputację. Nie jest to pochlebstwo pod adresem Francji, bo było tam kilku cudzoziemców. Ci, którzy najbardziej tam błyszczeli, nie byli zresztą najsławniejsi. Cięte odpowiedzi, subtelne spostrzeżenia, przednie koncepty, sylwetki kreślone z cudowną precyzją, migotały i tłoczyły się bez przymusu, rzucone niedbale, a cudownie odczute i pojmowane. Świat, owcy zwłaszcza odznaczali się wdziękiem i werwą godną artystów. Możecie spotkać gdzieindziej w Europie wytworne manjery, uprzejmość, wiedzę; ale jedynie w Paryżu, w tym salonie — i w paru o których wspomniałem — istnieje ów swoisty dowcip, stwarzający z wszystkich tych przymiotów miłą i kapryśną całość, jakaś płynność, która pozwala kłębić się obfitości myśli, aforyzmów, opowiadań, dokumentów. Tylko Paryż, ta stolica dobrego smaku, zna sztukę zmieniania rozmowy w turniej, w którym każda inteligencja skupia się w jednym rysie, gdzie każdy rzuca jedno zdanie i zamyka swoje doświadczenie w jednem słowie, gdzie każdy się bawi, odpoczywa i uczy się. To też tylko tam. może istnieć wymiana myśli; tam nie dźwigasz, jak ów delfin z bajki, jakiejś małpy na grzbiecie; tam będziesz rozumiany i nie narazisz się na to, aby stawiać w grze złoto przeciw liczmanom. Tam wreszcie delikatnie zdradzone sekrety, lekkie a głębokie gawędy, mienią się, falują, przybierają nowy wygląd i nową barwę za każdem zdaniem. Żywa dyskusja, zwięzłe opowiadania zazębiają się o siebie wzajem. Wszystkie oczy słuchają, gesty pytają, a fizjognomja odpowiada. Wszystko tam jest, w jednem słowie: duch i myśl.
Nigdy nie byłem tak silnie pod urokiem daru słowa, umiejętnego, celowego, które stanowi siłę aktora czy opowiadacza. Nie ja jeden byłem wrażliwy na tyle czarów; spędziliśmy wszyscy rozkoszny wieczór. Rozmowa, przybrawszy charakter gawędy, pociągała swoim szybkim biegiem ciekawe zwierzenia, mnóstwo portretów, tysiące wybryków, które czynią tę uroczą improwizację czemś zgoła nie do przetłumaczenia. Ale, skoro zostawimy rzeczom ich naturalny smak, ich bieg, ich kapryśne falowanie, może zrozumiecie wówczas wdzięk wieczoru naprawdę francuskiego, pochwyconego w momencie gdy, w atmosferze najmilszej swobody, każdy zapomina o swoich interesach, o swej ambicji, lub, jeśli wolicie, o swoich pretensjach.
Około drugiej rano, w chwili gdy kolacja się skończyła, znajdowało się koło stołu już tylko bliskie kółko, wypróbowane w kilkunastoletniej zażyłości, albo też ludzie wytrawni, dobrze wychowani i znający życie. Mocą niemego i ściśle przestrzeganego układu, przy kolacji każdy zrzekał się swojej rangi społecznej. Panowała najzupełniejsza równość. Nie było tam zresztą nikogo, któryby nie był bardzo dumny że jest sobą. Pani d‘Espard zaprowadziła zwyczaj, że siedzi się przy stole do końca wieczoru, zauważyła bowiem nieraz, jaką zmianę nastroju pociąga zmiana miejsca. W przejściu między jadalnią a salonem czar pryska. Zdaniem Sterne‘a, myśli autora, który się ogolił, mają inną barwę niż przed wykonaniem tej czynności. Jeżeli Sterne ma rację, czyż nie można śmiało twierdzić, że nastrój ludzi przy stole inny jest, niż kiedy ci sami ludzie wrócą do salonu? Opar nie bije już do głowy, oko nie ma już przed sobą owego miłego nieładu, straciło się rozkosz tego lenistwa, tej życzliwości, ogarniającej ludzi najedzonych, tonących w miękkich krzesłach jakie wyrabia się dzisiaj. Poprostu ludzie chętniej rozmawiają przy deserze, przy kieliszku dobrego wina, w rozkosznej chwili gdy każdy może oprzeć się łokciami na stole i wesprzeć głowę na dłoni. Nietylko wszyscy lubią wówczas mówić, ale i słuchać. Trawienie bywa, zależnie od usposobienia, rozmowne albo milczące. Każdy znajduje wówczas coś dla siebie. Czy nie trzeba było tego wstępu, aby was wtajemniczyć w urok poufnego zwierzenia, w jakiem nieżyjący już sławny człowiek odmalował niewinny jezuityzm kobiety: a uczynił to z subtelnością właściwą ludziom co wiele widzieli. Przymiot ten sprawia, iż wszyscy mężowie Stanu cudownie opowiadają, kiedy, jak Talleyrand i Metternich, raczą opowiadać.
De Marsay, mianowany od pół roku pierwszym ministrem, dał już dowody niepospolitych zdolności. Mimo iż ci, którzy go znali od dawna, nie zdziwili się patrząc jak rozwija wszystkie talenty i przymioty męża Stanu, można było sobie zadać pytanie, czy on wiedział że jest wielkim politykiem, czy też dojrzał w ogniu okoliczności. Takie pytanie zadał mu właśnie, w intencji naw-skroś filozoficznej, bystry i inteligentny człowiek, którego świeżo minister zamianował prefektem, a który przedtem był długo dziennikarzem. Podziwiał de Marsaya bez owej domieszki kwasu, który w Paryżu służy inteligentnemu człowiekowi za usprawiedliwienie że podziwia drugiego człowieka.
— Czy w twojem dawniejszem życiu był jaki fakt, myśl, pragnienie, które zdradziły ci twoje powołanie? spytał Emil Blondet[2]. Wszyscy podobno mamy, jak Newton, nasze jabłko, które spada i ściąga mas na grunt, na którym rozwijają się nasze zdolności...
— Owszem, rzekł de Marsay, opowiem wam to.
Ładne kobiety, dandysi, artyści, starcy, przyjaciele de Marsay‘a, poprawili się wygodnie w krzesłach i patrzyli na ministra. Czy trzeba dodać, że służba już się nie kręciła, drzwi były zamknięte, portjery zasunięte? Cisza była tak głęboka, że słychać było w dziedzińcu szmer woźniców, tupot i parskanie koni, którym tęskno było do Stajni.
— Człowiek polityczny, moi drodzy, istnieje tylko jednym przymiotem, rzekł minister bawiąc się złotym nożykiem w oprawie z perłowej masy; umieć zawsze panować nad sobą, robić w każdej chwili bilans każdego faktu, choćby najbardziej przypadkowego, słowem kryć w sobie istotę zimną i bezinteresowną, która przygląda się jak prosty świadek drganiom naszego życia, naszym namiętnościom, uczuciom i podsuwa nam w każdej chwili wykaz wszystkich pozycji.
— Objaśniasz nam tem samem, czemu mężowie Stanu tak rzadcy są we Francji, rzekł stary lord Dudley.
— Z punktu — uczuciowego to jest rzecz okropna, odparł minister. — To też, kiedy ten fenomen ziści się iw młodym człowieku... (Richelieu, który, ostrzeżony listownie o niebezpieczeństwie Gonciniego, spał do południa, gdy jego dobroczyńcę miano zamordować o dziesiątej), taki młody człowiek, nazwijmy go Pitt albo Napoleon, jeśli chcecie, jest czemś potwornem, prawda? Ja stałem się bardzo wcześnie takim potworem, i to dzięki kobiecie.
— Myślałem, rzekła z uśmiechem pani de Montcornet, że my więcej psujemy politykę niż ją robimy.
— Potwór, o którym mówię, jest potworem tylko dlatego że się wam opiera, odparł minister ironicznie schylając głowę.
— Jeżeli chodzi o przygodę miłosną, żądam, aby jej nie przerywano żadnemi refleksjami, rzekła baronowa de Nucingen.
— Refleksja jest tu bardzo nie na miejscu, wykrzyknął Józef Bridau.
— Miałem siedemnaście łat, podjął de Marsay. Restauracja zaczynała się ustalać; moi starzy przyjaciele wiedzą, jaki byłem wówczas porywczy i gorący. Kochałem pierwszy raz, i — mogę to dziś powiedzieć — byłem jednym z najładniejszych chłopców w Paryżu. Miałem urodę, młodość, dwa przymioty, które zawdzięczamy przypadkowi, a z których jesteśmy dumni jak z własnej zasługi. Resztę trzeba mi pokryć milczeniem. Jak wszyscy młodzi ludzie, kochałem się w kobiecie o sześć lat starszej ode mnie. Nikt z państwa — rzekł, wodząc okiem dokoła stołu — nie może się domyślać jej nazwiska, ani jej odgadnąć. Jedyny Ronquerolles przeniknął w owym czasie moją tajemnicę i dochował jej; bałbym się jego uśmiechu, ale poszedł — dodał minister, spoglądając wkoło.
— Nie chciał zostać na kolacji, rzekła pani de Sérizy.
— Od pół roku pogrążony w tej miłości, a nie świadom że namiętność moja jest tak silna, oddawałem się owemu cudownemu bałwochwalstwu, które jest tryumfem a zarazem kruchem szczęściem młodości. Chowałem jej znoszone rękawiczki, piłem odwar z kwiatów które ona nosiła, wstawałem w nocy aby iść patrzeć w jej okna. Wszystka krew zbiegała mi do serca, kiedy wdechałem zapach jej perfum. Byłem, o tysiąc mil od świadomości, że kobiety to są piece z nagłówkiem z marmuru.
— Och, niech nam pan oszczędzi swoich okropnych określeń, rzekła pani de Camps z uśmiechem.
— Sądzę, że byłbym zmiażdżył wzgardą filozofa, który sformułował tę straszliwą a tak głęboko trafną myśl, odparł de Marsay. — Jesteście państwo wszyscy zbyt inteligentni, abym wam potrzebował mówić więcej. Tych kilka słów przypomni wam własne szaleństwa. Mój ideał była to wielka dama, co się zowie, wdowa i bez dzieci (ideał pod każdym względem!); otóż, moje bóstwo zamykało się w domu, aby znaczyć własnoręcznie moją bieliznę swojemi włosami: słowem odpłacała moje szaleństwa niegorszą monetą. Jak nie wierzyć w miłość, kiedy rękojmią jej jest szaleństwo? Obróciliśmy oboje całą naszą inteligencję na to, aby ukryć przed światem tak pełną i piękną miłość, i udało się nam. Ileż uroku miały nasze schadzki! O niej nie powiem wam nic: wówczas była czemś doskonaleni; dziś jeszcze uchodzi za jedną z najładniejszych kobiet w Paryżu: ale wtedy ludzie daliby się zabić aby uzyskać jedno jej spojrzenie. Położenie jej majątkowe było zupełnie wystarczające, jak na kobietę ubóstwianą i zakochaną: ale nie było ono w proporcji z jej nazwiskiem, któremu Restauracja przydała nowego blasku. Co do mnie, młodzieńcza moja próżność nie dopuszczała żadnych podejrzeń. Mimo iż zazdrość moja byłaby wówczas starczyła na studwudziestu Otellów, straszne to uczucie drzemało we mnie niby złoto w rudzie. Byłbym się kazał wygrzmocić służącemu, gdybym popełnił tę nikczemność, aby podejrzewać czystość tego anioła, tak wątłego a tak silnego, tak jasnego i naiwnego, czystego, niewinnego, którego błękitne oko, cudownie poddając się memu spojrzeniu, pozwalało wniknąć w głąb serca. Nigdy najmniejszego zawahania w pozie, w spojrzeniu, słowie; zawsze biała, świeża, gotowa do oddania się niby wschodnia lilja z Pieśni nad pieśniami!... Och, moi drodzy — wykrzyknął boleśnie minister, stając się z powrotem młodzieńcem — trzeba bardzo mocno wyrżnąć igłową o marmur, aby się ocknąć z tych złudzeń!
Ten szczery wykrzyknik, który znalazł echo w sercu słuchaczy, podrażnił ich ciekawość, i tak już umiejętnie pobudzoną.
— Co rano, siedząc na owym pięknym Sułtanie, któregoś mi przysłał z Anglji — rzekł do lorda Dudley — mijałem jej kolaskę, która umyślnie jechała stępa, i czytałem rozkaz dzienny, wypisany kwiatami w jej bukiecie, na wypadek gdybyśmy nie mogli wymienić paru słów. Mimo iż widywaliśmy się prawie co wieczór w towarzystwie i że ona pisywała do mnie codzień, przyjęliśmy pewien system, mający oszukać spojrzenia i zmylić domysły. Nie patrzeć na siebie, unikać się, mówić źle o sobie wzajem, podziwiać się i chwalić, i pozować na wzgardzonego kochanka, wszystkie te stare sztuczki nie warte są jednej, polegającej na tem aby udawać miłość dla osoby obojętnej, a obojętność dla prawdziwego bóstwa. Jeśli para kochanków puści się na tę grę, zawsze uda im się oszukać świat, ale muszą być wówczas bardzo pewni siebie wzajem. Jej parawanem był pewien dworak cieszący się najwyższą łaską, zimny nabożniś, który zresztą nie bywał u niej w domu. Graliśmy tę komedję ku uciesze salonowych gapiów, którzy się z niej śmiali. Nie było mowy o małżeństwie między nami: sześć lat różnicy musiało jej dawać do myślenia; nie wiedziała też o moim majątku, który z zasady zawsze ukrywałem. Co do mnie, byłem tak oczarowany jej dowcipem, wzięciem, wykształceniem, sztuką towarzyską, że byłbym się z nią ożenił bez wahania. Jednakże ta delikatność podobała mi się. Gdyby ona pierwsza natrąciła o małżeństwie, może wydałoby mi się to czemś pospolitem, niegodnem tej idealnej duszy. Sześć miesięcy pełnych i całkowitych, djament najczystszej wody, oto moja porcja miłości na tym padole.
Pewnego rana, zaziębiony, czując nieco gorączki, napisałem do niej słówko, aby odłożyć jedną z naszych sekretnych uczt miłości, utajonych na poddaszu paryskiem, niby perła na dnie morza. Skoro wysłałem list, nawiedził mnie wyrzut: nie uwierzy że jestem chory, pomyślałem. Ona udawała zazdrosną i podejrzliwą. Kiedy zazdrość jest szczera, wtrącił de Marsay, jest oma nieomylnym znakiem jedynej miłości...
— Czemu? spytała żywo księżna de Cadignan.
— Miłość jedyna i szczera1, rzekł de Marsay, Stwarza pewną apatję fizyczną nastrajającą do dumań. Mózg zaczyna wówczas wszystko komplikować, zagłębia się w sobie, roi sobie chimery, zmienia je w rzeczywistość, dręczy się; jest to zazdrość równie urocza jak nieznośna.
Pewien zagraniczny poseł uśmiechnął się, stwierdzając w świetle jakiegoś wspomnienia prawdę tej refleksji.
— Zresztą, powiadałem sobie, jak można wyrzec się chwili szczęścia? ciągnął de Marsay. Czyż nie lepiej iść mimo gorączki? Bałem się przytem, iż, gdyby wiedziała że jestem chory, byłaby zdolna przybiec i narazić się. Zdobywam się na wysiłek, piszę drugi list, i odnoszę go sam, bo mego zaufanego człowieka już nie było. Mieszkała po drugiej stronie rzeki; musiałem przebyć cały Paryż; wreszcie, w przyzwoitej odległości od jej domu, chwytam posłańca, każę mu natychmiast zanieść list i wpadam na pomysł, aby przejechać w dorożce pod bramą, dla przekonania się czy przypadkiem oba listy nie przyjdą naraz. W chwili gdy przybywam o drugiej, brama otwiera się, aby przepuścić powóz, czyj?... parowana! Jest temu już piętnaście lat... otóż, w chwili gdy wam to opowiadam, ja, zużyty mówca, minister wysuszony polityką, czuję jeszcze wrzenie w sercu i żar we wnętrznościach. Za godzinę wracam; powóz wciąż stoi w dziedzińcu! Bilecik mój został zapewne u odźwiernego. Wreszcie, o wpół do czwartej, powóz odjechał. Mogłem się przyjrzeć fizjognomji mego rywala: był poważny, nie uśmiechał się; ale kochał, i z pewnością było coś między nimi. Idę na schadzkę, królowa mego serca przybywa, jest spokojna, czysta i pogodna. Tu muszę się państwu przyznać, że Otello zawsze wydawał mi się nie tylko głupcem, ale człowiekiem bez smaku. Jedynie murzyn czy metys zdolny jest zachować się w ten sposób. Szekspir czuł to zresztą doskonale, skoro dał sztuce tytuł Murzyn wenecki. Widok ukochanej kobiety jest czemś tak błogiem, że musi rozprószyć ból, zwątpienie, zgryzotę; cały mój gniew pierzchnął, odzyskałem uśmiech. Tak więc, to zachowanie się, które w moim wieku byłoby najstraszliwszą obłudą, było wynikiem mojej miłości. Raz pogrzebawszy zazdrość, mogłem obserwować. Mój chorobliwy stan był widoczny, a straszliwe podejrzenia, które mnie nękały, potęgowały go jeszcze. Wreszcie, znalazłem sposobność, aby wsunąć te słowa: „Czy nie miałaś dziś żadnej wizyty!“ motywując je niepokojem, jaki zbudziła we mnie obawa, iż mogła rozrządzić popołudniem po moim pierwszym bileciku.
— Och! rzekła, trzeba być mężczyzną, aby przypuszczać coś podobnego! Ja miałabym myśleć o czem innem, niż o twojem cierpieniu? Do chwili w której przyszedł twój drugi list, myślałam tylko o tem jak pobiec do ciebie.
— I byłaś sama?
— Sama, rzekła, patrząc na mnie z zupełną niewinnością. Taka musiała być minka, która skłoniła murzyna do zabicia Desdemony.
Ponieważ ona sama zajmowała cały dom, było to ohydne kłamstwo. Jedno jedyne kłamstwo niweczy owo bezwzględne zaufanie, które, dla pewnych dusz, jest zasadą miłości. Aby wam powiedzieć, co się działo we mnie w tej chwili, trzebaby przyjąć, że mamy w sobie wewnętrzną istotę, której widzialne ja służy za futerał; że ta istota, lśniąca jak światło, jest delikatna jak cień... otóż, to piękne ja okryło się wówczas na zawsze kirem. Tak, uczułem, iż zimna i koścista ręka obleka mnie w całun doświadczenia, nakłada mi ową wiekuistą żałobę, jaką wnosi w naszą duszę pierwsza zdrada.
Spuściłem oczy, aby nie zdradzić przed nią błysku myśli, tej dumnej myśli, która wróciła mi nieco sił: „Jeśli cię oszukuje, zatem jest niegodna ciebie!“ Rumieniec mój i łzy, które zakręciły mi się w oczach, złożyłem na karb niedomagania: słodka istota ofiarowała się odwieźć mnie do domu w dorożce ze spuszczonemi storami. Po drodze, okazywała mi tyle czułości i troskliwości, że byłaby oszukała nawet weneckiego murzyna. W istocie, jeśli to wielkie dziecko zawaha się jeszcze dwie sekundy, każdy inteligentny widz rozumie, że za chwilę poprosi Desdemonę o przebaczenie. Bo też zabijać kobietę, to istny czyn dziecka.
Płakała, kiedyśmy się rozstawali; tak była nieszczęśliwa, że nie może mnie pielęgnować! Chciałaby być moim lokajem, zazdrościła losu temu człowiekowi, a wszystko w słowach, och, godnych listu jakiejś szczęśliwej Klaryssy. Jest dużo z małpki w najładniejszej, najbardziej anielskiej kobiecie pod słońcem!“
Tu, wszystkie kobiety spuściły oczy, jakby zranione tą okrutną prawdą, wyrażaną w tak okrutny sposób.
— Nie powiem wam nic o nocy ani o tygodniu jaki spędziłem, ciągnął de Marsay; uczułem się mężem Stanu.
Było to tak dobrze powiedziane, iż animowali wydarł się nam gest podziwu.
— Przechodząc z iście piekielną inteligencją sposoby, w jakie można się zemścić na kobiecie, ciągnął de Marsay (a przy takiej miłości jak nasza istniały sposoby straszliwe, nie do zagojenia), gardziłem sobą, wydawałem się sam sobie podły, skłaniałem się bezwiednie do okropnego kodeksu Pobłażania. Mścić się na kobiecie, czyż to nie znaczy uznać że istnieje tylko ona jedna, że nie umielibyśmy się bez niej obejść? A wówczas, czyż zemsta jest sposobem odzyskania jej? Jeśli nie jest nam nieodzowna, jeśli istnieją inne, czemu nie zostawić jej prawa do zmienności, które przyznajemy sobie? To, oczywiście, odnosi się tylko do miłości; inaczej byłoby to antyspołeczne; nic lepiej nie dowodzi potrzeby nierozerwalnego małżeństwa, niż kruchość uczuć. Dwie płcie powinny być skute jak dzikie bestje, któremi są w istocie, prawem nieugiętem, głuchem i niemem. Usuńcie zemstę, a zdrada jest w miłości niczem. Ci, którzy sądzą że istnieje dla nich tylko jedna kobieta, muszą być za zemstą, a wówczas istnieje tylko jedna: zemsta Otella. Oto, jaką wybrałem ja.
Te słowa wywołały w sali owo nieznaczne poruszenie, które sprawozdawcy sejmowi określają w ten sposób: (Głębokie wrażenie).
— Wyleczony ze swego kataru oraz z czystej, absolutnej i boskiej miłości, nawiązałem miłostkę, której heroina była urocza, w innym typie niż mój zdradziecki anioł. Nie było mi zresztą w głowie zrywać z ową kobietą tak wytworną i tak dobrą aktorką; nie wiem bowiem, czy prawdziwa miłość daje rozkosze równie lube co misterne udanie. Taka obłuda warta jest tyle co cnota (nie mówię tego do was Angielek, milady, rzekł ciszej minister, zwracając się do lady Barimore, córki lorda Dudley). Słowem, starałem się być wciąż tym samym kochankiem. Musiałem oprawić dla mego nowego anioła pukle swoich włosów i udałem się w tym celu do biegłego artysty, który mieszkał wówczas przy ulicy Boucher. Człowiek ten miał jako specjalność podarki z włosów; polecam go tym, którzy nie mają za wiele tej ozdoby; posiada zapas we wszelkim gatunku i kolorze. Skoro mu wytłumaczyłem czego potrzebuję, pokazał mi swoje prace. Ujrzałem arcydzieła cierpliwości, przewyższające wszystko co się czyta w bajkach, a także przewyższające prace wykonane przez więźniów. Wtajemniczył mnie w kaprysy mody, panujące w artykule włosów. „Od roku, powiadał, jest szał znaczenia bielizny włosami; na szczęście, miałem ładne kolekcje włosów i wyborne robotnice”. Tknęło mnie podejrzenie: wydobywam chusteczkę i mówię: „Zatem to jest robione u pana, z fałszywych włosów?”
Obejrzał chusteczkę i rzekł:
— Och, ta dama była bardzo grymaśna, najstaranniej dobierała odcień. Moja żona sama znaczyła te chusteczki. Ma pan jeden z najpiękniejszych wyrobów jakie istnieją.
Przed tym ostatnim szczegółem byłem zdolny w coś wierzyć, słowo kobiety było dla mnie czemś. Wychodząc stamtąd, wierzyłem jeszcze w rozkosz, ale na punkcie miłości zrobiłem się ateuszem jak matematyk. W dwa miesiące później, siedziałem koło owej eterycznej kobiety w jej buduarze; trzymałem ją za rękę (miała bardzo ładne ręce) i drapaliśmy się na Alpy sentymentów, zrywając najpiękniejsze kwiatki, obrywając margerytki (zawsze jest chwila, w której się obrywa margarytki, nawet kiedy się jest w salonie i kiedy niema margerytek)... W największym paroksyzmie uczuć, kiedy dwoje ludzi najbardziej się kocha, miłość ma tak silne poczucie swej nietrwałości, iż czujemy niezwyciężoną potrzebę pytania: „Czy kochasz? Czy będziesz kochać zawsze?“ Chwytam ten liryczny moment, tak ciepły, tak bujny, tak bosko rozkwitły, aby ją wyciągnąć na najpiękniejsze kłamstwa w cudownym stylu owej miłosnej gaskonady. Szarlota roztoczyła wszystkie kwiaty swego kłamstwa: nie może żyć beze mnie, jestem jedyny który dla niej istnieje; boi się że mnie znudzi, bo moja obecność odbiera jej wszelki dowcip; przy mnie cała jej inteligencja wchodzi w miłość; jest zresztą zbyt uczuciowa aby się nie obawiać; szuka od pół roku sposobu przywiązania mnie do siebie na wieki, jedynie Bóg zna tę tajemnicę; słowem, jestem jej bogiem!...
Słuchając de Marsaya, kobiety były niemal dotknięte, że je podpatrzył tak dobrze; słowom tym towarzyszyły minki, przechylania głowy i mizdrzenia, naśladujące do złudzenia te gierki.
— W chwili gdy miałem uwierzyć w te cudowne kłamstwa, naraz, wciąż trzymając w dłoni jej wilgotną rękę, rzekłem:
— Kiedy wychodzisz za księcia?...
Cios był tak nagły, oczy moje tak były wtopione w jej oczy, jej ręka tak miękko spoczywała w mojej, że nie mogła ukryć swego drżenia, mimo iż było bardzo lekkie; spojrzenie jej ugięło się pod mojem, słaby rumieniec ubarwił jej lica.
— Za księcia! Co tobie się roi? odparła, udając zdumienie.
— Wiem wszystko i mojem zdaniem nie powinnaś zwlekać: jest bogaty, książę, ale jest więcej niż bigot, jest religijny! To też jestem pewny że byłaś mi wierna, dzięki jego skrupułom. Nie masz pojęcia, jak ważne jest, abyś go skompromitowała wobec Boga i jego samego: inaczej nie dojdziesz z nim końca.
— Czy ja śnię? rzekła, dotykając włosów i czoła, na piętnaście lat przed Malibran, przed owym sławnym gestem Malibranki.
— No, nie rób dziecka, mój aniołku, rzekłem Chcąc ją wziąć za rękę.
Skrzyżowała ręce na piersiach skromnym i obrażonym gestem.
— Niech pani wyjdzie za niego, pozwalam, — rzekłem, odpowiadając na jej gest owem ceremonjalnem „pani“. Więcej jeszcze: radzę.
— Ależ, rzekła padając do mych kolan, tu jest jakaś straszliwa omyłka; ja kocham tylko ciebie, żądaj dowodów jakich zechcesz.
— Wstań, moja droga, i zrób mi ten zaszczyt aby być szczera.
— Jak z Bogiem.
— Czy wątpisz o mojej miłości?
— Nie.
— O mej wierności?
— Nie.
— Otóż ja popełniłem największą ze zbrodni, zwątpiłem, o twojej miłości i wierze. Między dwiema chwilami upojenia, zacząłem się rozglądać spokojnie dokoła.
— Spokojnie! krzyknęła z westchnieniem. To wystarczy. Henryku, ty mnie już nie kochasz.
Już znalazła, jak widzicie, furtkę. W tego rodzaju scenach przymiotnik jest rzeczą bardzo niebezpieczną. Ale, na szczęście, przez ciekawość dodała:
— I co zobaczyłeś? Czy widywałeś kiedy księcia inaczej niż publicznie? Czyś dojrzał w moich oczach...?
— Nie, ale w jego oczach. I sprawiłaś, że byłem ośm razy u św. Tomasza z Akwinu, aby cię oglądać jak słuchasz tej samej mszy co on.
— Och! krzyknęła wreszcie, więc doprowadziłam cię do tego żeś się stał zazdrosny!
— Ba! chciałbym nim być, rzekłem podziwiając gibkość tej inteligencji oraz te cyrkowe sztuczki, które udają się jedynie wobec ślepych. Ale z tego chodzenia do kościoła zrobiłem się wielkim niedowiarkiem. W dniu mego pierwszego kataru i twego pierwszego kłamstwa, kiedy myślałaś że leżę w łóżku, był u ciebie książę, a powiedziałaś mi że nie było nikogo.
— Czy ty wiesz, że twoje postępowanie jest ohydne?
— W czem? Uważam, że małżeństwo z księciem to wyborny interes: daje ci ładne nazwisko, jedyną pozycję która jest ciebie godna, pozycję świetną, zaszczytną. Będziesz królową Paryża. Krzywdębym ci wyrządził, gdybym stawał wpoprzek tym układom, temu czcigodnemu życiu, tym dostojnym związkom. Och, kiedyś, Szarloto, oddasz mi sprawiedliwość, pojmując jak różny jestem od innych... Byłabyś zmuszona mnie oszukiwać... Tak, byłabyś w wielkim kłopocie jak zerwać ze mną, bo on cię szpieguje. Czas, byśmy się rozstali, książę to jest człowiek surowej cnoty. Musisz zostać cnotliwa, radzę ci. Książę jest próżny, będzie dumny ze swej żony.
— Och! rzekła zalewając się łzami, Henryku, gdybyś ty się oświadczył! tak, gdybyś był chciał (to była moja wina, rozumiecie?), spędzilibyśmy całe życie w jakimś kąciku, połączeni, szczęśliwi w obliczu świata.
— Trudno, za późno już, odrzekłem, całując jej ręce i przybierając minę ofiary.
— Mój Boże, ależ ja mogę wszystko zerwać, odparła.
— Nie, za daleko już zaszłaś z księciem. Trzeba nawet abym wyjechał, chcę ci ułatwić to rozstanie. Musielibyśmy oboje walczyć ze swoją miłością...
— Czy pan sądzi... Henryku, że książę coś podejrzewa? (Byłem jeszcze Henrykiem, ale już nie ty).
— Nie sądzę, odparłem przybierając ton i gest przyjaciela, ale zrób się do gruntu nabożna, pojednaj się z Bogiem, bo książę czeka dowodów, waha się, trzeba go skłonić.
Wstała, przeszła parę razy po buduarze w udanem lub szczerem podnieceniu, poczem znalazła zapewne pozę i wzrok w harmonji z nową sytuacją, bo zatrzymała się, podała mi rękę i rzekła wzruszonym głosem:
— Wiesz, Henryku, jesteś zacny, szlachetny i przemiły chłopiec, nigdy ci tego nie zapomnę.
Było to arcydzieło strategji. Była czarująca w tem przejściu, nieodzownem w danej sytuacji. Przybrałem minę i pozę człowieka tak głęboko strapionego, iż ujrzałem że jej nazbyt świeża godność mięknie: popatrzyła na mnie, ujęła mnie za rękę, przyciągnęła mnie, niemal miękko rzuciła mnie na kanapę i rzekła po chwili milczenia:
— Jestem bardzo smutna, moje dziecko. Kochasz mnie?\
— Och, tak.
— I cóż się — z tobą stanie?
(Tu, wszystkie kobiety wymieniły spojrzenie).
Jeżeli cierpiałem jeszcze, przypominając sobie jej zdradę, śmieję się jeszcze z tego głębokiego przeświadczenia oraz ze słodkiego zadowolenia wewnętrznego, z jakiem była przekonana, jeśli nie o mej śmierci, to przynajmniej o wiekuistej melancholji, podjął de Marsay. Och, nie śmiejcie się jeszcze, rzekł do obecnych, będzie coś lepszego. Po pauzie, spojrzałem na nią bardzo miłośnie i rzekłem:
— I cóż, co zrobisz?
— Zadałem sobie to pytanie nazajutrz po owym katarze.
— I...? rzekła z wyraźnym niepokojem.
— I zabezpieczyłem się u tej damulki, do której miałem nibyto się umizgać.
Karolina zerwała się jak spłoszona sama, drżała jak liść, objęła mnie spojrzeniem, w którem kobiety zapominają o całej swej godności, wstydzie, subtelności, wdzięku nawet, błyszczącem spojrzeniem osaczonej żmiji i rzekła:
— I ja kochałam! I ja walczyłam! Ja...
(Tę trzecią fazę, której tekstu pozwalam się wam domyślać, wyposażyła najpiękniejszem tremolo).
— Mój Boże! wykrzyknęła, jakież my jesteśmy nieszczęśliwe! mężczyzna nigdy nie umie kochać. Nie umiecie brać serjo naszych najczystszych uczuć. Ale wierzaj, nawet wtedy kiedy chcecie nas oszukać, jesteście przy nas dudki.
— Widzę to, rzekłem tonem skruchy. Zbyt wiele jest inteligencji w twoim gniewie, aby serce twoje miało cierpieć.
Ten skromny przycinek podwoił jej wściekłość i wycisnął jej łzy żalu.
— Odzierasz mi ze czci świat i życie, rzekła: odbierasz mi wszystkie złudzenia, kalasz mi serce.
Rzekła mi wszystko to, co ja miałem prawo powiedzieć jej; i to z całą prostotą bezczelności, z naiwnem zuchwalstwem, które z pewnością byłoby przygwoździło innego niż ja.
— Cóż my poczniemy, biedne kobiety, w społeczeństwie, które jest owocem konstytucji Ludwika XVIII!... (Osądźcie, dokąd ją zawiodła frazeologja!) Tak, jesteśmy zrodzone aby cierpieć. W miłości, my jesteśmy zawsze powyżej a wy poniżej uczciwości. W waszem sercu niema iskry rzetelności. Miłość to dla was gra, w której szachrujecie zawsze.
— Drogie dziecko, rzekłem, brać coś serjo w dzisiejszem społeczeństwie, to byłoby tyle, co bawić się w idealną miłość z aktorką.
— Cóż za nikczemna zdrada, jak wyrozumowana...
— Nie, tylko rozumna.
— Żegnam pana, panie de Marsay, oszukał mnie pan haniebnie...
— Czy księżna pani, odparłem, przybierając pokorną postawę, będzie pamiętała obrazę Szarloty?
— Z pewnością, odrzekła cierpko.
— Zatem nienawidzi mnie pani?
Skinęła głową, ja zaś pomyślałem sobie: „Dobrze rozegrane“.
Wyszedłem w nastroju, który zostawił jej uczucie że ma się o co mścić. Tak, moi drodzy, wiele studjowałem żywotów ludzi, którzy mieli powodzenie u kobiet; ale nie sądzę, aby marszałek de Richelieu, ani Lauzun, ani Ludwik de Valois wykonali pierwszy raz bardziej mistrzowski odwrót. Co się tyczy mego umysłu i serca, stężały odtąd na zawsze, a władza, którą w owej chwili umiałem osiągnąć nad odruchami będącymi źródłem tylu głupstw, dała mi tę zimną krew, którą znacie.
— Jakże mi żal tej drugiej! rzekła baronowa de Nucingen.
Niedostrzegalny uśmiech, który przewinął się po bladych wargach de Marsaya, przyprawił o rumieniec Delfinę de Nucingen[3].
Jag to zię zabomina! wykrzyknął baron de Nucingen.
Naiwność słynnego bankiera miała taki sukces, że żona jego, która była ową drugą de Marsaya, mimowoli rozśmiała się ze wszystkimi.
— Jesteście wszyscy gotowi potępić tę kobietę, rzekła lady Dudley; otóż ja rozumiem, że ona nie uważała swego małżeństwa za niewierność! Mężczyźni nie umieją rozróżnić stałości i wierności. Znam kobietę, której historję opowiedzą! nam pan de Marsay, to jedna z waszych ostatnich wielkich dam!...
— Niestety, milady, ma pani słuszność, odparł de Marsay. Od pięćdziesięciu lat jesteśmy świadkami ciągłego upadku wyżyn społecznych; powinniśmy byli ocalić kobiety z tego powszechnego rozbicia, ale kodeks przejechał po ich głowach strychulcem swoich paragrafów. Mimo iż te słowa brzmią strasznie, niema co ukrywać: księżne giną i margrabiny także! Co się tyczy baronowych, to — z przeproszeniem pani de Nucingen, która zostanie hrabiną kiedy jej mąż będzie parem Francji — baronowych nigdy nie brało się serjo.
— Arystokracja zaczyna się od wicehrabiny, rzekł Blondet z uśmiechem.
— Hrabiny zostaną, odparł de Marsay. Światowa kobieta będzie zawsze mniej albo więcej hrabiną, hrabiną Cesarstwa, hrabiną wczorajszą, hrabiną starej daty, albo, jak mówią we Włoszech, hrabiną z grzeczności. Ale, co się tyczy wielkiej damy, ta umarła wraz ze wspaniałą ramą zeszłego wieku, z pudrem, muszkami, czerwonemi obcasami, gorsetami strojnemi w pęki wstążek. Księżne mieszczą się dziś we drzwi, nie potrzeba otwierać na oścież aby przepuścić ich robiony. Z cesarstwem minęły ostatnie suknie z ogonami! Dotąd nie umiem pojąć, w jaki sposób monarcha, który chciał aby mu zamiatano dziedziniec atłasem lub aksamitem sukien książęcych, nie ustanowił dla pewnych rodzin niewzruszalnego prawa starszeństwa. Napoleon nie przewidział następstw kodeksu, z którego był tak dumny. Ten człowiek, stwarzając swoje księżne, dał początek naszym „kobietom z towarzystwa“, które są pośrednim produktem jego prawodawstwa.
— Myśl, brana jako młot i przez smarkacza wypuszczonego ze szkoły i przez pokątnego gazeciarza, zwaliła przepychy społeczne, rzekł hrabia de Vandenesse. Dziś, lada chłystek, który umie przyzwoicie nosić głowę na karku, okryć potężną męską pierś niby pancerzem paru łokciami atłasu, wznieść czoło na którem błyszczy wątpliwy genjusz pod bujną czupryną, kołysać się na lakierowanych trzewikach zdobnych jedwabną skarpetką po sześć franków para, zatyka szkiełko w oko, i choćby był prostym pisarkiem u rejenta, synem kupca lub podrzutkiem bankiera, mierzy impertynencko wzrokiem najpiękniejszą księżnę, taksuje ją na schodach w teatrze i powiada do przyjaciela, ubierającego się u Buissona jak my wszyscy i obutego jak pierwszy lepszy książę: „Patrz, mój drogi, to jakaś kobieta z towarzystwa“.
— Nie umieliście, rzekł lord Dudley, stać się stronnictwem, i na długo odcięliście się od polityki. Mówicie dużo we Francji o zorganizowaniu pracy, a jeszcze nie zorganizowaliście własności. Oto co się z wami dzieje: jakiś książę (bywali jeszcze za Ludwika XVIII, albo za Karola X tacy, którzy mieli dwieście tysięcy funtów renty, wspaniały pałac, bogatą służbę), otóż, taki książę mógł żyć jak wielki pan. Ostatnim z tych wielkich panów francuskich był książę de Talleyrand. Taki książę zostawia czworo dzieci, z tych dwie córki. Przypuściwszy że wydał je zamąż i pożenił bardzo szczęśliwie, każdy z jego dziedziców ma dziś nie więcej niż sześćdziesiąt tysięcy franków renty; każdy z nich znowuż ma kilkoro dzieci, tem samem musi mieścić się na jednem piętrze, z największą oszczędnością. Żona jego najstarszego syna, która jest księżną tylko z tytułu, nie ma ani swego powozu, ani liberji, ani swojej loży, ani wolnego czasu; nie ma ani apartamentu we własnym pałacu, ani majątku, ani fatałaszek, zagrzebała się w swem małżeństwie jak mieszczka w sklepie, kupuje pończochy swoim drogim maleństwom, karmi je i wychowuje córki, zamiast jak dawniej chować je w klasztorze. Wasze najwyżej urodzone kobiety zmieniły się w ten sposób w czcigodne wylęgarnie.
— Niestety, tak, rzekł Józef Bridau. Nasza epoka nie posiada już owych pięknych kwiatów niewieścich, które stworzyły wielkie epoki francuskiej monarchji. Wachlarz wielkiej damy złamał się. Kobieta nie umie rumienić się, obmawiać, szeptać, zasłaniać się, odsłaniać. Wachlarz służy już tylko do wachlowania się. Kiedy jakaś rzecz jest już tylko tem czem jest, jest zbyt użyteczna aby mogła być zbytkiem.
— Wszystko we Francji spiknęło się aby wydać kobietę z towarzystwa, rzekł Daniel d’Arthez. Arystokracja zgodziła się na to przez ucieczkę do swoich majątków, gdzie się zagrzebała aby umrzeć, emigrując wewnątrz kraju przed ideami, jak niegdyś zagranicę przed ludem. Kobiety mogły stworzyć europejskie salony, kierować opinją, wywracać ją jak rękawiczkę, królować nad światem panując nad artystami lub myślicielami, którzy mieli nad nim zapanować; otóż, popełniły ten błąd że opuściły pole, wstydząc się walczyć z mieszczaństwem, upojonem władzą i walącem się na arenę świata poto aby paść może z ręki barbarzyńców, którzy im depcą po piętach. To też tam gdzie mieszczanie chcą widzieć księżniczki, widzi się jedynie młode osoby z towarzystwa. Dziś, monarchowie nie mają już wielkich dam, któreby mogli skompromitować; nie mogą nawet dać blasku kobiecie, wziętej z bylekąd. Książę de Bourbon jest ostatni, który posłużył się tym przywilejem.
— I sam Bóg wie, ile go to kosztuje, rzekł lord Dudley.
— Dziś książęta krwi mają kobiety „przyzwoite“, zmuszone brać loże do spółki z przyjaciółkami; kobiety, którym fawor królewski nie przydałby ani cala; które żeglują skromnie między mieszczaństwem a szlachtą, nito szlachcianki nito mieszczanki, rzekła z goryczą margrabina de Rochefide.
— Prasa wzięła spadek po kobiecie, wykrzyknął Rastignac. Kobieta nie ma już uroków mówionego feljetonu, rozkosznej obmowy, strojnej pięknym językiem. Czytamy feljetony pisane gwarą która zmienia się co trzy lata, świstki zabawne jak karawan i lekkie jak ołów drukarski. Słynna rozmowa francuska odbywa się z jednego końca Francji na drugi, w narzeczu patagońsko-rewolucyjnem, na długich kolumnach, drukowanych w pałacach, gdzie skrzypią obecnie prasy w miejsce wykwintnych zebrań które błyszczały tam niegdyś.
— Dzwon pogrzebowy arystokracji dzwoni, czy słyszycie? rzekł książę rosyjski, a pierwszem jego uderzeniem jest to wasze modne słowo: kobieta z towarzystwa!
— Masz słuszność, książę, rzekł de Marsay. Ta kobieta, która wyszła ze szlachty lub wykwitła z mieszczaństwa, wyrosła z wszelkiego gruntu, nawet z prowincji, jest wyrazem obecnej epoki, ostatniem słowem smaku, dowcipu, wdzięku, dystynkcji, zebranych razem, ale skarłowaciałych. Nie ujrzymy już wielkich dam we Francji, ale będą przez długi czas kobiety z towarzystwa, słane przez opinję publiczną do Wysokiej Izby kobiecej i będące dla płci pięknej tem, czem jest gentleman w Anglji.
— I nazywają to postępem! rzekła panna des Touches; chciałabym wiedzieć, w czem jest postęp.
— Oto w czem, rzekła pani de Nucingen. Dawniej kobieta mogła mieć głos przekupki, chód grenadjera, czoło zuchwałej kurtyzany, włosy zaczesane gładko, grubą nogę, wielką rękę, i była mimo to wielką damą; ale dziś, choćby nawet była urodzoną Montmorency — o ile paniny de Montmorency mogą być takie — nie byłaby kobietą z towarzystwa.
— Ale co pani rozumie pod kobietą z towarzystwa? spytał naiwnie hrabia Adam Łagiński[4].
— To wytwór nowoczesny, opłakany tryumf systemu wyborczego w zastosowaniu do płci pięknej, rzekł minister. Każda rewolucja ma swoje hasło, które ją streszcza i które ją maluje.
— Ma pan słuszność, rzekł rosyjski książę, który przybył poto aby sobie wyrobić reputację literacką w Paryżu. Wytłumaczyć pewne słowa, narastające z wieku na wiek w waszym pięknym języku, toby znaczyło napisać wspaniałą historję. Organizować, naprzykład, to jest słowo Cesarstwa i streszcza całego Napoleona.
— Wszystko to nie tłumaczy mi, co to jest kobieta z towarzystwa? wykrzyknął młody Polak.
— A więc ja panu wyjaśnię, odparł Blondet. Pewnego pięknego poranka, wałęsa się pan po Paryżu. Jest już po drugiej, ale piąta jeszcze nie wybiła. Widzisz zbliżającą się piękną kobietę: pierwszy rzut oka na nią jest niby przedmowa do pięknej książki; zapowiada cały świat delikatnych i subtelnych wrażeń. Jak botanik wędrujący przez góry i doliny za swemi ziołami, tak i pan, wśród pospolitości Paryża, spotkałeś wreszcie rzadki kwiat. Albo tej kobiecie towarzyszy dwóch bardzo dystyngowanych mężczyzn, z których jeden przynajmniej ma wstążeczkę Legji, albo służący w skromnej liberji idzie za nią o dziesięć kroków. Nie nosi ani jaskrawych kolorów, ani ażurowych pończoch, ani zbyt bogatej klamry u paska, ani haftowanych majteczek falujących dokoła kostki. Widzisz, że ma na nogach albo prunelowe trzewiczki ze wstążkami, opasującemi cieniutką nicianą lub szarą jedwabną pończoszkę, albo też niesłychanie skromne ciżemki. Ładna a niezbyt kosztowna materja wyróżnia jej suknię, której krój intryguje niejedną mieszczkę. Nieznajoma ma swój odrębny sposób w jaki otula się w szal lub mantylkę; umie zawinąć się od krzyżów do szyi, czyniąc z szala rodzaj pancerza, który zmieniłby mieszczkę w żółwia, ale pod którym ona umie ujawnić najpiękniejsze kształty, niby to zasłaniając je. Jakim sposobem? To jej tajemnica, mimo że bez patentu.
Idąc, posuwa się skupionym i harmonijnym ruchem, od którego drżą pod materją jej słodkie lub niebezpieczne kształty, niby wąż pod zieloną gazą drgającej trawy. Czy zawdzięcza aniołowi czy djabłu ten wdzięczny falisty ruch, igrający pod jedwabnym płaszczykiem, poruszający jej frendzlami, rozlewający balsamiczną woń, którą nazwałbym chętnie zefirem paryżanki? Ramiona jej, kibić, szyja, dają linję najoporniejszej materji; rzekłbyś, starożytna Mnemozyna. Ach, cóż za — darujcie mi to wyrażenie — krój chodu u tej kobiety? Zważcie ten sposób wysuwania nogi, którą suknia oblepia z tak niewinną dokładnością, że budzi u przechodnia podziw, zmieszany z pożądaniem ale powściągany szacunkiem. Kiedy Angielka spróbuje tego chodu, wygląda na grenadjera który rusza na redutę. Paryżanka ma genjusz chodu! To też miasto jej zawdzięcza asfalt. Ta nieznajoma nie patrząca na nikogo. Nim przejdzie, czeka z dumną skromnością aby jej zrobiono miejsce. Dystynkcja właściwa dobrze wychowanym kobietom objawia się zwłaszcza w sposobie w jaki zawija na piersiach szal albo mantylkę. Idąc, ma minkę godną i pogodną, niby madonna Rafaela. Poza jej, spokojna i wzgardliwa, zmusza najzuchwalszego dandysa aby jej ustąpił. Uderzająco prosty kapelusz zdobią świeże wstążki. Czasem i kwiaty; ale u najwykwintniejszych tylko kokarda. Pióra wymagają powozu, kwiaty nadto zwracają uwagę. Pod kapeluszem ujrzysz świeżą i wypoczętą twarzyczkę kobiety pewnej siebie ale bez zarozumiałości; kobiety która nie widzi nic i widzi wszystko, której nasycona próżność rozlewa na fizjognomji drażniącą obojętność. Wie, że na nią patrzą; wie, że prawie wszyscy, nawet kobiety, odwracają się aby się jej przyjrzeć jeszcze. To też snuje się przez Paryż niby babie łato, biała i czysta.
Piękny ten gatunek wybiera najgorętsze, najczystsze okolice Paryża: znajdziecie ją między 10-tą a 110-tą arkadą ulicy Rivoli, pod zwrotnikiem bulwarów od równika Panoramy, gdzie kwitną produkty Indyj, gdzie rozkwitają najegzotyczniejsze wytwory przemysłu, aż do przylądka św. Magdaleny: w najschludniejszych strefach mieszczaństwa, między 30 a 150-ym numerem ulicy Faubourg-Saint-Honoré. W zimie rada buja w alei Pól Elizejskich, ograniczonej od wschodu placem Ludwika XV, od zachodu aleją Marigny, od południa gościńcem, od północy ogrodami przedmieścia Saint-Honoré. Nigdy nie spotkacie tej ładnej odmiany kobiety w podbiegunowych strefach ulicy Saint-Denis; nigdy na Kamczatce ulic błotnistych, małych lub handlowych; nigdy nigdzie w niepogodę. Te kwiaty Paryża rozwijają się w porze słońca, nasycają wonią promenadę i po godzinie piątej stulają się jak niewiastka. Kobiety, które spotkacie później, mają coś z ich wzięcia, silą się małpować je; to kobiety dla towarzystwa, podczas gdy piękna nieznajoma, twoja dzisiejsza Beatrycze, to kobieta z towarzystwa. Nie łatwo jest cudzoziemcom, drogi hrabio,(pochwycić różnicę, po których starzy znawcy je odróżniają, gdyż kobieta jest dobrą aktorką; ale paryżan biją one w oczy: to źle ukryte agrafki, to pożółkłe sznurowadła, wyglądające przez szczelinę sukni, znoszone trzewiki, odprasowane kokardy na kapeluszu, suknia zbyt odęta, ruchy zbyt sztywne. Zauważycie pewien wysiłek w pretensjonalnem spuszczeniu powiek. Jest coś sztucznego w pozie.
Co się tyczy mieszczki, niepodobna jej pomylić z kobietą z towarzystwa: stanowi ona jej cudowny kontrast; tłumaczy czar, jaki rzuciła twoja nieznajoma. Mieszczka śpieszy się, jest zafrasowana, wychodzi w każdy czas, idzie, drepce, wraca, patrzy, nie wie czy wejść czy nie wejść do magazynu. Tam, gdzie kobieta z towarzystwa wie dobrze czego chce i co robi, mieszczka jest niezdecydowana, podnosi suknie aby przejść przez rynsztok, wlecze za sobą dziecko dla którego musi uważać na powozy, jest matką publicznie, rozmawia ze swoją córką, ma pieniądze w torbie i ażurowe (pończochy na nogach; w zimie ma boa na futrzanej pelerynie, w lecie szal i chusteczkę: mieszczka ma dar pleonazmów w toalecie.
Swoją piękną nieznajomą ujrzysz we Włoskim, w Operze, na balu. Wówczas jawi się pod tak odmienną postacią, iż rzekłbyś dwa zupełnie różne stworzenia. Kobieta wyszła ze swych tajemniczych szat niby motyl z jedwabistej larwy. Podaje jak smakołyk twoim zachwyconym oczom kształty, których rano suknia jej ledwie pozwoliła się domyślać. W teatrze nie znajdziesz jej powyżej drugiego piętra, wyjąwszy we Włoskim. Możesz wówczas stodjować do syta kunsztowną powolność jej ruchów. Szelmeczka posługuje się kobiecemi sztuczkami ze swobodą, która wyklucza wszelkie przypuszczenie sztuki i intencji. Jeśli ma cudowną rękę, najsprytniejszy człowiek uwierzy że było bezwarunkowo konieczne, aby kręciła, poprawiała, lub rozsuwała bransoletki lub kolczyki. Jeśli ma piękny profil, będziecie mieli wrażenie, że rozsypuje skarby dowcipu lub wdzięku dla swego sąsiada, pozując się tak, aby wywołać ów ulubiony wielkim malarzom efekt profilu, który skupia światło na twarzy, rysuje kontur nosa, różowi nozdrza, przecina czoło, śle w przestrzeń wszystkie iskierki spojrzenia, błyskiem światła ożywia owal podbródka. Jeśli ma ładną nogę, rzuci się na kanapę z zalotnością kotki grzejącej się w słońcu, z wysuniętemi nóżkami, ale tak że nie ujrzycie w jej pozie nic poza najrozkoszniejszem znużeniem. Jedynie kobieta z towarzystwa czuje się swobodna w swej toalecie, nic jej nie krępuje. Nigdy nie zejdziecie jej na tem, aby jak mieszczka poprawiała niesforne ramiączko; aby obciągała nieposłuszną bryklę; aby spoglądała czy bruścik spełnia zadanie niewiernego stróża dwóch lśniących białością skarbów; aby się przeglądała w lustrze dla sprawdzenia koafiury. Tualeta jej jest zawsze w harmonji z charakterem; miała czas zgłębić w czem jej do twarzy, bo wie oddawna w czem jej nie do twarzy. Nie ujrzycie jej przy wyjściu, znika przed końcem przedstawienia. Jeśli przypadkiem zjawi się, spokojna i szlachetna, na czerwonym kobiercu schodów, wówczas jest pastwą gwałtownych uczuć. Jest tam z rozkazu, albo musi wymienić ukradkowe spojrzenie, albo otrzymać jakąś obietnicę. Może schodzi wolno, aby zaspokoić próżność jakiegoś niewolnika, którego słucha czasami. Jeśliście się spotkali na balu lub na wieczorze, zbierzesz udany lub naturalny miód jej chytrego głosiku, będziesz oczarowany jej czczą wymową, której umie dać pozór myśli zapomocą niepochwytnej sztuki.
— Aby być kobietą z towarzystwa, trzeba inteligencji? spytał polski hrabia.
— Niepodobna nią być, nie mając dużo smaku, rzekła pani d’Espard.
— A we Francji smak, to więcej niż inteligencja, rzekł Rosjanin.
— Inteligencja tej kobiety, to tryumf sztuki plastycznej, ciągnął Blondet. Nie wiesz co powiedziała, ale jesteś oczarowany. Potrząśnie głową, wzruszy z wdziękiem białemi ramionami, ozłoci nieznaczące zdanie uśmieszkiem lub minką, lub zamknie cały dowcip Woltera w jednem: tak! albo: a! albo: prawda? Jedna minka zastąpi najenergiczniejsze pytanie; ruch, jakim potrząśnie wiszącem u pierścionka puzderkiem, będzie miał głębokie znaczenie. To są wyżyny sztuki, osiągnięte przez szczytne drobiazgi: opuści szlachetnie rękę niby kroplę rosy zwisającą z płatka kwiatu, i powiedziała tem wszystko, wydała wyrok zdolny wzruszyć najnieczulszego człowieka. Umie słuchać, dostarcza panu sposobności roztoczenia dowcipu, a — odwołuję się do pańskiej skromności — te chwile są rzadkie.
Naiwna mina młodego Polaka, do którego zwracał się Blondet, sprawiła, że wszyscy parsknęli śmiechem.
— Nie zdarzy ci się rozmawiać pół godziny z mieszczką, aby nie wysunęła w jakiejbądź formie swego męża, ciągnął Blondet, który zachował poważną minę; natomiast kobieta z towarzystwa, jeśli wiesz nawet że jest zamężna, ma tę delikatność, aby tak utaić swego męża, że trzeba pracy Krzysztofa Kolumba aby go odkryć. Często człowiek nie dokona tego sam. Jeśli nie zdołałeś u nikogo zasięgnąć języka, z końcem wieczoru ujrzysz ją, jak bystro patrzy na człowieka w średnim wieku z czerwoną wstążeczką, który spuszcza głowę i wychodzi. Zażądała powozu i jedzie. Wracasz do domu i kładziesz się spać pod złoconym baldachimem rozkosznego marzenia, które będzie się snuło dalej, kiedy sen ciężkim palcem otworzy bramę z kości słoniowej świątyni rojeń. U siebie, żadna kobieta z towarzystwa — kiedy przyjmuje — nie jest widzialna przed czwartą. Jest na tyle sprytna, aby zawsze kazać ci czekać. Znajdziesz w jej domu wszystko w dobrym smaku; zbytek jej jest rzeczą codzienną, odświeżaną w porę. Nie ujrzysz tam nic pod szklanym kloszem, żadnego pokrowca. Na schodach będzie ciepło. Wszędzie kwiaty uweselą twoje spojrzenia; kwiaty, jedyny podarek jaki przyjmuje i to tylko od kilku osób; bukiet żyje tylko jeden dzień, daje przyjemność i wymaga aby go zmieniać; kwiaty są dla niej, jak na Wschodzie, symbolem, obietnicą. Modne kosztowne drobiazgi rozrzucone są wszędzie, ale nie robiąc z pokoju muzeum ani antykwami. Zastaniesz ją przy ogniu, na kanapce, z której przywita cię nie wstając. Rozmowa jej będzie inna niż wówczas na balu. Gdzieindziej ona była twoją wierzycielką, u siebie ona winna uraczyć cię dowcipem. Kobiety z towarzystwa rozumieją się doskonale na tych odcieniach. Ceni w tobie człowieka, który ma powiększyć jej kółko, przedmiot starań i trudów, jakie sobie dziś zadają kobiety z towarzystwa. To też, aby cię utrzymać w swoim salonie, rozwinie czarującą kokieterję. Czujesz tam, jak kobiety są dziś osamotnione, czemu chcą mieć mały światek któregoby były słońcem. Rozmowa jest niemożliwa bez uogólnień, bez filozofji.
— Tak, rzekł de Marsay, dobrze uchwyciłeś wadę naszej epoki. Aforyzm, ta książka w jednem słowie, nie pada już, jak w osiemnastym wieku, na ludzi ani na rzeczy, ale na mizerne wypadki i umiera wraz z dniem.
— To też inteligencja kobiety z towarzystwa, ciągnął Blondet, o ile ją ma, polega na tem aby o wszystkiem wątpić, jak inteligencja mieszczki na tem aby wszystko twierdzić. Oto wielka różnica między temi dwiema kobietami: mieszczka jest napewno cnotliwa, kobieta z towarzystwa nie wie czy jest nią jeszcze, czy będzie nią zawsze; waha się i opiera, gdy tamta odmawia wręcz, aby upaść na płask. To wahanie w każdej rzeczy, to ostatni wdzięk, jaki jej zostawiła nasza okropna epoka. Rzadko chodzi do kościoła, ale umie pięknie mówić o religji i będzie cię nawracać, o ile masz ten dobry smak aby odgrywać niedowiarka, otworzyłeś bowiem kran ze stereotypowemi frazesami, minkami i gestami wspólnemi wszystkim tym kobietom: „Och! fe! Sądziłam, że pan jest zbyt inteligentny na to aby się rzucać na religję! Społeczeństwo się wali, a pan mu usuwa jego podporę. Ależ religja w tej chwili, to pan i ja, to własność, to przyszłość naszych dzieci. Och! nie bądźmy egoistami. Indywidualizm, to choroba epoki, religja to jedyne na nią lekarstwo; łączy rodziny, które wasze prawa dzielą, etc“. I kropi rozprawę neo-chrześcijańską, przypudrowaną polityką, coś co nie jest ani protestanckie ani katolickie, ale moralne, och, moralne jak wszyscy djabli, i w czem poznajesz kawałki ze wszystkich materyj wyrabianych przez nowoczesne teorje w opałach.
Kobiety nie mogły się wstrzymać od śmiechu z mizdrzeń, któremi Emil ilustrował swoją parodję.
— Wywód ten, drogi hrabio, rzekł Emil spoglądając na Polaka, wykaże ci, że kobieta z towarzystwa przedstawia nie mniejszy bigos polityczny jak intelektualny, tak samo jak okryta jest brylantami i nietrwałemi produktami przemysłu, który stara się bezustanku niszczyć swe wytwory, aby je zastąpić nowemi. Wychodząc od niej, powiadasz sobie: „Ani słowa, niepospolita kobieta!“ Uwierzysz w to tem mocniej, iż delikatną ręką zmacała twoje serce i twoją myśl, wydobyła z ciebie twoje sekrety, bo kobieta z towarzystwa udaje że nie wie nic, aby się dowiedzieć wszystkiego, a są rzeczy, których nie wie nigdy, nawet kiedy je wie. Równocześnie będziesz zaniepokojony: nie wiesz nic o stanie jej serca. Niegdyś, wielkie damy ogłaszały swą miłość niejako afiszem, anonsowały ją w dzienniku; dziś kobieta z towarzystwa ma swoją miłostkę polinjowaną jak papier nutowy, z jego znakami, całemi i półnutami, ozdobnikami, krzyżykami, kasownikami. Ta słaba kobieta nie obce narazić ani swej miłości, ani swego męża, ani przyszłości dzieci. Dzisiaj, nazwisko, stanowisko, majątek, nie są już flagą na tyle szanowaną, aby mogła pokryć wszelki towar. Arystokracja nie wyrusza w komplecie, aby służyć za parawan kobiecie która pobłądzi. Kobieta z towarzystwa nie ma tedy, jak niegdyś wielka dama, wojowniczej postawy; nie może nic zdeptać nogą: jąby zdeptano. To też, jest to kobieta jezuickich mezzo termine, najpodejrzańszych kompromisów, strzeżonych pozorów, lawirujących zręcznie sekretnych miłostek. Boi się służby, jak Angielka która zawsze jest pod grozą procesu o cudzołóstwo. Ta kobieta tak swobodna na balu, tak ładna na przechadzce, jest niewolnicą w domu; niepodległa jest jedynie przy zamkniętych drzwiach albo w myśli. Chce pozostać kobietą z towarzystwa. To jej przewodnia myśl. Otóż dziś, kobieta porzucona przez męża, o szczupłej pensyjce, bez powozu, bez zbytku, bez loży w teatrze, bez boskich akcesorjów tualety, nie jest już ani kobietą, ani dziewczyną, ani mieszczką; jest unicestwiona, staje się rzeczą. Karmelitanki nie chcą kobiety zamężnej, to byłaby bigamja; czy kochanek będzie chciał jej zawsze? oto pytanie. Kobieta z towarzystwa może być przedmiotem potwarzy, ale nigdy obmowy.
— Wszystko to, to okropna prawda, rzekła księżna de Cadignan.
— To też, podjął Blondet, kobieta z towarzystwa jest czemś między angielską obłudą a uroczą francuską szczerością zeszłego wieku; połowiczność, będąca znamieniem czasu, w którym nic z tego co jest nie jest podobne do tego co znika, gdzie nic nie prowadzi do niczego, gdzie istnieją tylko odcienie, gdzie wielkie postacie znikają, a różnice są czysto indywidualne. Wedle mnie, niemożliwe jest, aby kobieta, choćby się nawet urodziła w pobliżu tronu, posiadła przed dwudziestym piątym rokiem encyklopedję błahostek, sztuczek, ważnych drobiazgów, odcieni głosu i harmonij kolorów, anielskich szelmostw i niewinnych podstępów, mowy i milczenia, powagi i żartu, inteligencji i głupstwa, sprytu i naiwności, które stanowią kobietę z towarzystwa.
— W programie który pan nakreślił, rzekła panna des Touches, gdzież pan pomieści kobietę-autorkę? Czy to jest kobieta z towarzystwa?
— O ile nie jest genjalna, niech nas Bóg broni od jej towarzystwa, odparł Blondet, podkreślając tę odpowiedź spojrzeniem, które mogło uchodzić za komplement pod adresem Kamila Maupin. To nie mój pogląd, ale Napoleona.
— Och, darujcie to Napoleonowi, rzekł Canalis z przesadnym gestem; to była jedna z jego małostek, że był zazdrosny o talent literacki: bo on miał swoje małostki. Kto zdoła kiedy wytłumaczyć, odmalować lub zrozumieć Napoleona? Człowiek, którego się maluje z założonemi rękami, a który wszystko zrobił! który był najpiękniejszą władzą jaką znamy, władzą najbardziej skupioną, najwnikliwszą, najostrzejszą ze wszystkich; osobliwy genjusz, który wszędzie powiódł zbrojną cywilizację, a nie ustalił jej nigdzie; człowiek, który mógł zrobić wszystko, bo chciał wszystkiego; zdumiewający fenomen woli, zwalczający chorobę zapomocą bitwy, a który miał wszakże umrzeć z choroby, w łóżku, spędziwszy życie wśród kul i kartaczy! Człowiek, który miał w głowie kodeks i szablę, słowo i czyn; jasnowidzący umysł, który przewidział wszystko, z wyjątkiem swego upadku! Szczególny polityk, który rzucał ludzi garściami na śmierć dla oszczędności, a uszanował trzy głowy: Talleyranda, Pozzo di Borgo i Metternicha, dyplomatów, których śmierć byłaby ocaliła Cesarstwo a którzy ważyli dlań więcej niż tysiące żołnierzy! Człowiek, któremu, przez rzadki przywilej, natura zostawiła serce w ciele z bronzu; człowiek wesoły, dobry o północy w granie kobiet, a rano puszczający w ruch Europę, niby dziewczyna chłapiąca wiodę w kąpieli! Obłudny i szlachetny, lubiący świecidła i prostotę, bez smaku a popierający sztuki; i, mimo tych przeciwieństw, wielki we wszystkiem z instynktu lub z natury. Cezar w dwudziestym piątym roku, Kromwel w trzydziestym, wreszcie, niby mieszczuch z Père-La-Chaise, dobry ojciec i dobry mąż. Zaimprowizował pomniki, państwa, królów, kodeksy, wiersze, romanse, a wszystko bardziej ważkie niż trafne. Czyż nie chciał zrobić z Europy Francji? I, sprawiwszy żeśmy zaciążyli na ziemi tak, iż — można rzec — zmieniliśmy prawa ciążenia, zostawił nas biedniejszych niż w dniu w którym położył na nas swoją rękę. I on, który wziął cesarstwo wraz ze swojem imieniem, stracił swoje imię na brzegu swego cesarstwa, w morzu krwi i żołnierzy. Człowiek, który był cały myślą i cały czynem, który rozumiał Dessaixa i Fouchégo!
— Arbitralność i sprawiedliwość, wedle okoliczności: prawdziwy król! rzekł de Marsay.
— Co za przyjemność trawić, słuchając was, rzekł baron de Nucingen.
— Ba! czy pan myśli, że to, co my panu dajemy, to byle co? rzekł Józef Bridau. Gdyby było trzeba opłacać przyjemność rozmowy, jak pan opłaca przyjemność tańca lub muzyki, pański majątek nie wystarczyłby na to! Niema dwóch przedstawień dla jednego konceptu lub dla jednej myśli.
— Czy myśmy w istocie tak zmalały, jak ci panowie sobie wyobrażają? rzekła księżna de Cadignan, zwracając się do kobiet z uśmiechem powątpiewającym i drwiącym zarazem. Dlatego, że dziś, pod panowaniem które zdrabnia wszystko, lubicie małe obiadki, małe mieszkanka, małe obrazki, małe artykuliki, małe dzienniczki, małe książeczki, czy to znaczy że i kobiety muszą być mniejsze? Czemu serce ludzkie miałoby się pomniejszyć, dlatego że wy zmieniacie ubranie? We wszystkich epokach, namiętności będą te same. Znam cudowne poświęcenia, ofiary, wzniosłe cierpienia: brak im tylko rozgłosu, sławy — jeśli wolicie — która uświetniła niegdyś błędy kobiet. Ale, mimo że ktoś nie ocalił króla Francji, i tak może być Agnieszką Sorel. Czy myślicie, że nasza droga margrabina d’Espard gorsza jest od pani Doublet albo od pani du Deffant, w której domu robiło się i mówiło tyle złego? Czy Taglioni gorsza jest od Camargo? Czy Malibran nie jest warta takiej Saint-Huberti? Czy nasi poeci nie są wyżsi od poetów ośmnastego wieku? Jeżeli w tej chwili, z winy sklepikarzy, którzy wami rządzą, nie mamy własnego stylu, czyż Cesarstwo nie miało swego piętna, tak samo jak wiek Ludwika XV, i czy nie miało swoich przepychów? Czy nauki upadły?
— Jestem pani zdania, księżno, odparł generał de Montriveau[5]; kobiety naszej epoki są naprawdę wielkie. Kiedy nas ujrzą W perspektywie czasu, czyż pani de Recamier nie zyska proporcyj równych najpiękniejszym postaciom minionych czasów? Napłodziliśmy tyle historji, że zabraknie historyków! Wiek Ludwika XIV miał tylko jedną panią de Sévigné; my mamy dziś w Paryżu tysiąc kobiet, które z pewnością piszą lepiej od niej, a nie wydają swoich listów. Czy kobieta francuska nazywa się kobietą z towarzystwa czy wielką damą, zawsze będzie kobietą w każdym calu. Blondet odmalował nam powaby dzisiejszej kobiety; ale ta kobieta, która się mizdrzy, popisuje, wdzięczy, która szczebioce pożyczane myśli, może być w potrzebie heroiczna! I, powiedzmy to, moje panie, błędy wasze są tem poetyczniejsze, im większem będą otoczone niebezpieczeństwem. Wiele widziałem świata; nauczyłem się obserwować go może za późno, ale w okolicznościach w których nielegalność naszych uczuć była do usprawiedliwienia; otóż, widziałem działanie jakiegoś trafu wolno go wam nazwać Opatrznością — karzącego nieuchronnie te, które nazywamy kobietami lekkiemi.
— Mam nadzieję, rzekła pani de Vandenesse, że my możemy być wielkie inaczej...
— Och, pozwól margrabiemu de Montriveau mówić nam morały, wykrzyknęła pani d’Espard.
— Tem bardziej, że poparł je w życiu przykładem, rzekła baronowa de Nucingen.
— Tak, rzekł generał, ze wszystkich dramatów — bo wy lubujecie się dziś w tem słowie, dodał spoglądając na Blondeta — ze wszystkich dramatów, w których objawił się palec boży, najstraszliwszy z tych które widziałem, był niemal że mojem dziełem...
— O, niech nam pan opowie, wykrzyknęła lady Barimore. Ja tak lubię drżeć.
— Upodobanie godne cnotliwej kobiety, wtrącił de Marsay, patrząc na uroczą córkę lorda Dudley.
— W czasie kampanji r. 1812, rzekł generał de Montriveau, stałem się mimowolną przyczyną okropnego nieszczęścia, które może ci się przydać, doktorze Bianchon — tobie, który zajmujesz się wiele duchem ludzkim, zajmując się ciałem — w rozstrząsaniu problemów woli. Była to moja druga kampanja; lubiłem niebezpieczeństwo i śmiałem się ze wszystkiego, ot jak młokos i prosty porucznik artylerji, którym byłem wówczas. Kiedyśmy przybyli nad Berezynę, w armji, jak wam wiadomo, nie było już dyscypliny, subordynacja znikła. Była to kupa ludzi wszelkich narodowości, ciągnących instynktownie z północy na południe. Żołnierze pędzili precz od ognia generała w łachmanach i boso, kiedy im nie przynosił drzewa ani jadła. Po przejściu tej słynnej rzeki rozprężenie było nie mniejsze. Wynurzyłem się spokojnie sam, bez zapasów, z bagien zembińskich i puściłem się szukać domu, gdzieby mnie chciano przyjąć. Nie znalazłszy nic, albo też wypędzony z domów które napotkałem, spostrzegłem szczęśliwie pod wieczór małą polską zagrodę, o której nic wam nie może dać pojęcia, chyba żeście widzieli drewniane domki w Dolnej Normandji, albo najbiedniejsze chałupy w Beauce. Mieszkania te składają się z jedynej izby, przedzielonej z jednego końca przepierzeniem z desek, przyczem mniejsza izdebka służy na spiżarnię. Mimo zmierzchu ujrzałem zdała lekki dym, wznoszący się z dachu. Spodziewając się znaleźć tam kolegów skłonniejszych do współczucia niż ci do których zwracałem się dotąd, szedłem dzielnie aż do zagrody. Wszedłszy, zastałem nakryty stół. Kilku oficerów, wśród nich jedna kobieta — obraz dosyć częsty — jedli kartofle, koninę upieczoną na węglach, oraz przemarznięte buraki. Poznałem paru kapitanów artylerji pierwszego pułku, w którym służyłem. Przyjęto mnie gościnnem hurra! które byłoby mnie bardzo zdziwiło z tamtej strony Berezyny; ale w tej chwili zimno było mniej dotkliwe, koledzy odpoczywali, było im ciepło, jedli, a izba wymoszczona słomą przyrzekała rozkoszną noc. Nie byliśmy wówczas wymagający. Koledzy moi mogli być filantropami gratis, jedna z najczęstszych form filantropji.
Siadłem na wiązce siana i zacząłem jeść. Na końcu stołu, od strony drzwi wiodących do izdebki pełnej siana i słomy, siedział mój dawny pułkownik, jeden z najniezwyklejszych ludzi jakich spotkałem. Był to Włoch. Otóż, kiedy w owych południowych stronach uda się piękny typ, wówczas jest boski. Nie wiem, czyście zauważyli cudowną białość Włochów, kiedy są biali... To wspaniałe, zwłaszcza w świetle. Kiedy przeczytałem fantastyczny portret pułkownika Oudet, pióra Karola Nodier, w każdem z jego wytwornych zdań odnalazłem własne wrażenia.
Był to Włoch, jak większość oficerów w jego pułku, wypożyczony przez cesarza z armji księcia Eugenjusza; człowiek dobrego wzrostu — sześć stóp bez jednego lub dwóch cali — wspaniale zbudowany, może nieco za tęgi, ale zdumiewającej siły, zwinny i rączy jak chart. Czarne włosy, wijące się w puklach, uwydatniały kobiecą białość cery. Miał małe ręce, ładną nogę, ładnie wykrojone usta, cienki orli nos, którego koniec marszczył się i bladł w gniewie, co zdarzało się często. Drażliwość jego przechodziła wszelką miarę: nic wam nie powiem, osądzicie sami. Nikt nie czuł się przy nim spokojny. Ja jeden może się go nie bałem; prawda iż powziął dla mnie taką przyjaźń, że wszystko co robiłem było dobre. Kiedy go chwycił gniew, czoło marszczyło się w kształt litery Y. Ten znak przerażał obecnych więcej może niż magnetyczne błyskawice niebieskich oczu. Całe jego ciało drżało wówczas, a siła jego, niepospolita już w zwykłym stanie, była wówczas niemal bez granic. Mówił <z akcentem, a głos miał conajmniej równie potężny, jak głos owego Oudet u Karola Nodier, zwłaszcza gdy komenderował lub kiedy był wzburzony. Trzeba go było słyszeć! Kiedy pułkownik był spokojny, błękitne jego oczy wyrażały anielski spokój, a gładkie czoło miało wyraz słodyczy. W czasie parady nikt w całej armji włoskiej nie mógł się z nim mierzyć. Sam Orsay, piękny Orsay, zgasł przy naszym pułkowniku podczas ostatniej rewji, jaką odbył Napoleon przed wejściem do Rosji. Wszystko było sprzecznością w tym wyjątkowym człowieku. Namiętność żyje kontrastami. To też nie pytajcie mnie, czy ten człowiek wywierał na kobiety ów nieodparty wpływ, pod którym natura wasza (tu generał spojrzał na księżnę de Cadignan) mięknie niby szkło pod ogniem dmuchawki. Ale, osobliwym trafem (obserwator umiałby może wyjaśnić to zjawisko), pułkownik mało liczył miłosnych podbojów lub może nie dbał o nie.
Aby wam dać pojęcie o jego gwałtowności, opowiem wam w dwóch słowach coś, na co patrzyłem w takim napadzie. Prowadzaliśmy armaty drogą bardzo wąską; po jednej stronie było dość strome zbocze, po drugiej las. W połowie drogi spotykamy się z drugim pułkiem artylerji, przed którym jechał pułkownik. Pułkownik każę się cofnąć naszemu kapitanowi, jadącemu na czele pierwszej baterji. Oczywiście, kapitan odmawia; pułkownik daje baterji znak, aby jechała naprzód. Mimo że podoficer starał się wziąć nieco w las, koło armatnie chwyciło nogę naszego kapitana, i złamało mu ją, strącając go z konia. Wszystko to stało się w jednej chwili. Nasz pułkownik, znajdujący się opodal, zgaduje sprzeczkę, nadjeżdża galopem, skacząc, przeciskając się między armaty a drzewa, narażając się na skręcenie karku. Wpada wprost na tamtego pułkownika, w chwili gdy nasz kapitan krzyczał: „Do mnie!“... spadając z konia. Nie, nasz włoski pułkownik to już nie był człowiek!... Piana wychodziła mu z ust, mruczał jak lew. Niezdolny wyrzec słowa ani nawet wydać krzyku, uczynił straszliwy gest, pokazując przeciwnikowi las i dobywając szabli. Dwaj pułkownicy weszli w las. W dwie sekundy ujrzeliśmy tamtego na ziemi, z głową rozwaloną na dwoje. Żołnierze z tamtego pułku cofnęli się, och! w szybkiem tempie! Ów kapitan, którego omało nie zabito i który jęczał w bajorze, gdzie go rzuciło koło armatnie, miał za żonę cudną Włoszkę z Messyny, która nie była obojętna naszemu pułkownikowi. Ta okoliczność zdwoiła jego wściekłość: mąż miał prawo do jego opieki, winien był go tak bronić jak samą żonę.
Otóż, w chacie gdzie spotkałem się z tak dobrem przyjęciem, ów kapitan siedział wprost mnie, a żona jego na drugim końcu stołu naprzeciwko pułkownika. Była to drobna kobietka, bardzo czarna, w jej dużych czarnych oczach lśnił cały żar sycylijskiego słońca. W tej chwili była przeraźliwie chuda, twarz jej była okryta kurzem niby owoc leżący na gościńcu. Odziana w nędzne łachmany, zmęczona marszem, z włosami rozczochranemi i zlepionemi pod strzępem szala, zachowała jednak kobiecość: ruchy jej były ładne, buzia różowa i wdzięczna, zęby białe; figura, biust, wdzięki których nędza, zimno i zaniedbanie nie zniekształciły jeszcze, mówiły o miłości tym, którzy zdolni byli myśleć o kobiecie. Rozyna była zresztą jedną z owych natur wątłych napozór, ale pełnych nerwu i siły. Twarz męża, piemonckiego szlachcica, wyrażała jakąś kpiącą dobroduszność, o ile wolno łączyć te dwa słowa. Ten człowiek odważny, wykształcony, zdawał się nie wiedzieć o stosunkach, jakie łączyły jego żonę i pułkownika blisko od trzech lat. Przypisywałem tę obojętność włoskim obyczajom, lub jakiejś tajemnicy małżeńskiej; ale było w fizjognomji tego człowieka coś, co budziło we mnie zawsze mimowolny niepokój. Jego dolna warga, cienka i bardzo ruchliwa, opadała w kątach, co zdradzało grunt okrucieństwa w charakterze napozór flegmatycznym i gnuśnym.
Możecie sobie państwo wyobrazić, iż, w chwili gdy przybyłem, rozmowa nie była zbyt ożywiona. Koledzy moi, zmęczeni, jedli w milczeniu. Oczywiście zadali mi kilka pytań, opowiedzieliśmy sobie swoje nieszczęścia, przeplatając je uwagami o kampanji, o generałach i ich błędach, o Rosjanach i o mrozie. W chwilę po mem przybyciu, pułkownik, skończywszy chudy posiłek, wyciera wąsy, życzy nam dobrej nocy, spogląda swojem czarnem okiem na Włoszkę i mówi: „Rozyna?“ Poczem, nie czekając odpowiedzi, idzie się położyć do małego spichrza. Sens tego wezwania łatwo było odgadnąć. To też młoda kobieta uczyniła niepodobny do oddania gest, w którym malowała się i przykrość, jaką musiał jej sprawić ten brak poszanowania jej ludzkiej godności, i zniewaga wyrządzona jej jako kobiecie albo jej mężowi; ale w skurczu jej twarzy, w gwałtownem ściągnięciu brwi, było też jakby przeczucie: może zgadywała swój los. Rozyna została spokojnie przy stole. W chwilę później, prawdopodobnie kiedy pułkownik ułożył się na słomie, powtórzył: „Rozyna?“... Ton tego drugiego wezwania był jeszcze brutalniejszy niż za pierwszym razem. Akcent, z włoska rozciągający samogłoski, wyrażał cały despotyzm, niecierpliwość, wolę tego człowieka. Rozyna zbladła, ale wstała, wysunęła się z za stołu i poszła. Koledzy zachowali głębokie milczenie, ale ja, na nieszczęście, zacząłem się śmiać popatrzywszy po wszystkich, a mój śmiech powtórzył się z ust do ust.
Tu ridi? rzekł mąż.
— Na honor, kolego, rzekłem odzyskując powagę, źle uczyniłem, przepraszam cię stokrotnie, a jeśli ci to nie wystarczy...
— To nie ty jesteś winien, to ja! odparł zimno.
Ułożyliśmy się w izbie i niebawem spaliśmy głębokim snem. Nazajutrz, każdy, nie budząc sąsiada, nie szukając towarzysza podróży, puszcza się samopas w drogę, z owym egoizmem, który uczynił z naszej klęski jeden z najokropniejszych dramatów osamotnienia, smutku i grozy, jaki kiedykolwiek rozegrał się pod słońcem. Jednakże, o kilkaset kroków, odnaleźliśmy się prawie wszyscy i szliśmy razem niby gęsi pędzone stadem przez ślepy despotyzm dziecka. Pchała nas jedna konieczność. Skorośmy przybyli na wzgórze, z którego można było jeszcze widzieć zagrodę gdzie spędziliśmy noc, usłyszeliśmy krzyk, podobny do ryku lwa na pustyni, do ryczenia byków; ale nie, tego głosu nie da się porównać z niczem. Dosłyszeliśmy wszakże krzyk kobiecy, zmięszany z tem złowrogiem i okropnem wyciem. Obróciliśmy się wszyscy pod wpływem nieokreślonej grozy; nie ujrzeliśmy już domu, ale wielki stos. Chata, którą wprzód zabarykadowano, stała w płomieniach. Kłęby dymu niesione wiatrem, przynosiły nam i chrapliwe dźwięki i jakiś wnikliwy zapach. O kilka kroków od nas szedł kapitan, który się przyłączył spokojnie do naszej karawany. Patrzyliśmy nań w milczeniu, nikt nie śmiał go pytać: ale on, zgadując naszą ciekawość, skierował palec prawej ręki ku piersi, lewą zaś wskazując pożar, rzekł: Son’io! Szliśmy dalej, nie czyniąc żadnej uwagi.
— Niema nic okropniejszego niż zbuntowany baran, rzekł de Marsay.
— Byłoby okropne zostawić nas z tym strasznym obrazem w pamięci, rzekła pani de Portenduère. Przyśni mi się...
— A jaka będzie kara owej pierwszej pana de Marsay? rzekł z uśmiechem lord Dudley.
— Kiedy Anglicy żartują, opatrują florety gałeczką, rzekł Blondet.
— Pan Bianchon może nam to opowiedzieć, rzekł de Marsay, zwracając się do mnie, bo widział ją umierającą.
— Tak, rzekłem, a jej śmierć jest jedną z najpiękniejszych jakie znam. Spędziliśmy z księciem ostatnią noc przy umierającej. Zapalenie płuc w ostatniem stadjum nie zostawiało żadnej nadziei; w wilję przyjęła Sakramenty. Książę zasnął. Księżna, obudziwszy się koło czwartej rano, dała mi, ze wzruszającym swą dobrocią uśmiechem, znak, abym poszedł spocząć; a przecież miała umrzeć! Wychudła do ostatnich granic, ale twarz jej zachowała cudowną czystość linji. Blada skóra podobna była do porcelany, za którą postawiono światło. Żywe oczy oraz rumieńce odbijały od tej delikatnej cery; fizjognomja oddychała spokojem. Zdawało się, że współczuje z księciem, a uczucie to płynęło z wzniosłej czułości, która w pobliżu śmierci nie miała już granic. Panowała głęboka cisza. Pokój, oświecony łagodnem światłem lampy, podobny był do wszystkich pokojów chorych w chwili śmierci. Wtem zegar wybił godzinę. Książę zbudził się w rozpaczy że zasnął. Nie widziałem gestu zniecierpliwienia i żalu iż strwonił ostatnie chwile, przez które dane mu było oglądać żonę, ale to pewna, że kto inny niż umierająca mógłby się omylić. Ten mąż stanu, zaprzątnięty sprawami Francji, miał mnóstwo owych dziwactw, przez które ludzie genjalni uchodzą za szaleńców, ale których wytłumaczenie znajduje się w niezwykłej ich naturze i w walkach ich ducha. Usiadł koło łóżka żony i patrzył na nią. Umierająca wysunęła nieco rękę, ujęła dłoń męża i uścisnęła ją lekko, poczem łagodnym mimo iż wzruszonym głosem, rzekła:
— Drogi mój, któż teraz cię zrozumie?
Poczem, patrząc nań, umarła.
— Historje, które opowiada doktór, rzekł książę de Rhótorć, robią zawsze głębokie wrażenie.
— Ale łagodne, odrzekła panna de Touches.
— Och, pani, rzekł doktór, mam straszne historje w swoim repertuarze, ale każda ma swoją godzinę, w myśl tego ładnego powiedzenia, które przytoczył Chamfort, wkładając je w usta księciu de Froncas: „Między twoją anegdotą a obecną chwilą jest dziesięć butelek szampana“.
— Ale jest już druga, a historja Rozyny przygotowała nas, rzekła pani domu.
— Niech pan opowie, panie Bianchon!... błagano ze wszystkich stron.
Skoro doktór uczynił gest zgody, zapanowało milczenie.
— O jakie sto kroków od Vendôme, nad brzegami Loiry, rzekł, znajduje się stary ciemny dom, z wysokim dachem, a tak zupełnie samotny, że niema w pobliżu ani cuchnącej garbarni, ani lichej oberży, jaką widuje się prawie pod każdem miasteczkiem. Przy domu jest ogród, dochodzący do rzeki, w którym dawne szpalery rosną obecnie dziko. Wierzby, kąpiące się korzeniami w rzece, wyrosły szybko niby żywopłot i zasłaniają prawie zupełnie dom. Bujne chwasty stroją wody. Drzewa owocowe, zaniedbane od dziesięciu lat, przestały dawać owoce, a dziczki ich tworzą zarośla. Ścieżki, niegdyś gracowane, zarosły zielskiem; poprawdzie niema już ani śladu ścieżek. Z góry, na której sterczą ruiny starego zamku książąt Vendôme, jedynego miejsca skąd oko może jeszcze zajrzeć w tę posiadłość, widzi się, że w epoce którą trudno jest oznaczyć, zakątek ów tworzył mały raik jakiegoś posiadacza, zajętego różami, tulipanami, ale zwłaszcza lubującego się w owocach. Z ruin tego ogrodu którego już niema, odgaduje się leniwe rozkosze prowincji, tak jak zgaduje się życie poczciwego kupca, czytając napis na jego grobie.
Jakby dla dopełnienia smutnych i cichych myśli, które ogarniają duszę, na jednej ze ścian znajduje się kompas ozdobiony tym zbożnym napisem: ULTIMAM COGITA! Dach na tym domu jest straszliwie pozapadany, żaluzje spuszczone, balkony pokryte gniazdami jaskółek, drzwi stale zamknięte. Bujna trawa znaczy zielonemi linjami szczeliny w kamiennych schodach, żelazne poręcze pordzewiały. Księżyc, słońce, zima, lato, wyżłobiły drzewo, spaczyły deski, zżarły malowania. Głuchą ciszę, która tam panuje, mącą jedynie ptaki, koty, kuny, szczury i myszy, mogące tam swobodnie uganiać, bić się, zjadać się wzajem. Niewidzialna ręka wypisała wszędzie to słowo: Tajemnica.
Gdybyście, parci ciekawością, zechcieli obejrzeć ten dom od ulicy, ujrzelibyście wielką bramę zaokrągloną od góry, w której dzieciaki okoliczne porobiły pełno dziur. Dowiedziałem się później, że brama ta nie otwiera się od dziesięciu lat. Przez te otwory moglibyście stwierdzić harmonję między dwiema fasadami domu. To samo zapuszczenie. Pęki ziół strzelają z pomiędzy kamieni. Olbrzymie jaszczurki pełzają po morzu, którego sczerniały grzbiet oplatają festony pomurnika. Schody są ochwierutane, sznurek u dzwonka przegniły, rynny połamane. Cóż za ogień niebieski przeszedł tamtędy? Co za trybunał kazał zasypać solą to mieszkanie? — Czy tam znieważono Boga? Czy zdradzono Francję? Oto, jakie sobie człowiek zadaje pytania. Gady pełzają, nie dając odpowiedzi. Ten pusty i zniszczały dom, to olbrzymia zagadka, której klucza nie posiada nikt.
Niegdyś było to małe lenno, i nosiło nazwę Grande Bretèche. Przez czas mego pobytu w Vendôme, gdzie Desplein zostawił mnie dla pielęgnowania chorego bogacza, widok tego osobliwego mieszkania stał się jedną z moich najżywszych przyjemności. Czyż to nie było coś więcej niż ruina? Z miną wiążą się niekiedy wspomnienia o niewątpliwej autentyczności; ale ten dom, jeszcze trzymający się mimo iż zwolna obracany w niwecz mściwą ręką, zawierał sekret, tajemną myśl, zdradzał conajmniej czyjś kaprys. Niejeden raz, wieczorem, kazałem się wieźć łódką do zdziczałego żywopłotu, który okalał posiadłość. Nie zważałem na podrapania, wchodziłem do tego bezpańskiego ogrodu, do tej własności, która nie była już ani publiczna ani prywatna; trawiłem tam godziny całe, spoglądając na tę ruinę. Nie zadałbym ani jednego pytania jakiemuś gadatliwemu tubylcowi, aby się dowiedzieć historji, która tkwiła niewątpliwie na dnie tego osobliwego obrazu. Układałem tam rozkoszne powieści, oddawałem się czarującej rozpuście melancholji. Gdybym znał przyczynę — może pospolitą — tego opuszczenia, straciłbym nienapisane poezje, któremi się upajam. Dla mnie, ustroń ta przedstawiała najróżnorodniejsze obrazy życia ludzkiego zaćmionego nieszczęściami; to znów robiła na mnie wrażenie klasztoru, choć bez mnichów; to działała jak spokój cmentarza, bez umarłych którzy mówią do nas językiem swoich nagrobków. Raz był to dom trędowatych, to znów dom Atrydów; ale zwłaszcza była to prowincja z ciasnotą swoich horyzontów, ze swem życiem wedle klepsydry. Często płakałem tam; — nie śmiałem się nigdy. Nieraz odczuwałem mimowolny lęk, słysząc nad głową głuchy świst skrzydeł pomykającego grzywacza.
Grunt jest tam mokry, trzeba się strzec jaszczurek, żmij, żab, które się przechadzają z absolutną swobodą; trzeba zwłaszcza nie lękać się zimna, gdyż w jednej chwili czuje się lodowaty płaszcz, kładący się na ramionach, niby ręka komandora na szyi don Juana. Jednego wieczora, zadrżałem: wiatr obrócił zardzewiałą chorągiewkę, a skrzyp jej podobny był do jęku, wydanego przez dom w chwili gdy kończyłem dość okropny dramat, którym ilustrowałem sobie ten pomnik rozpaczy. Wróciłem do gospody oblegany czarnemi myślami. Kiedy skończyłem wieczerzę, weszła do mego pokoju gospodyni i rzekła tajemniczo:
— Proszę pana, przyszedł pan Regnault.
— Co za pan Regnault?
— Jakto, pan nie zna pana Regnault? To zabawne, rzekła odchodząc.
Ujrzałem człowieka wysokiego, chudego, ubranego czarno, z kapeluszem w ręku; zjawił się niby dzik gotowy runąć na swego rywala, ukazując mi spadziste czoło, małą szpiczastą głowę, oraz bladą twarz, dość podobną do szklanki brudnej wody. Wyglądał na woźnego z ministerjum. Nieznajomy miał stare ubranie bardzo zużyte na szwach, ale miał djament w żabocie koszuli i złote kolczyki w uszach.
— Z kim mam zaszczyt... rzekłem.
Usiadł, rozparł się na krześle przed kominkiem, położył kapelusz na stole i rzekł zacierając ręce:
— Straszne dziś mamy zimno. Jestem Regnault.
Skłoniłem się, mówiąc do siebie: Il bando cani! Szukaj.
— Jestem, dodał, rejent w Vendôme.
— Serdecznie mnie to cieszy, wykrzyknąłem, ale nie mogę sporządzić testamentu, dla szczególnych a mnie wiadomych przyczyn.
— Chwileczkę, rzekł podnosząc rękę, jakby mi chciał nakazać milczenie. Niech pan pozwoli. Dowiedziałem się, że pan zachodzi czasem do ogrodu w Grande Bretèche.
— Tak, w istocie.
— Chwileczkę, dodał powtarzając swój gest, uczynek ten jest formalnem przestępstwem. Przychodzę oto, jako wykonawca testamentu hrabiny de Merret i w jej imieniu, prosić pana o poniechanie swoich wizyt. Chwileczkę! Ja nie jestem żaden Herod i nie mam panu tego za złe. Zresztą, wolno panu nie znać przyczyn, które zniewalają mnie dopuścić do ruiny najpiękniejszy pałacyk w Vendôme. Mimo to, wygląda pan na człowieka wykształconego i musi pan wiedzieć, że prawo zabrania pod surowemi karami wdzierać się do zamkniętej posiadłości. Płot, to tyle co mur. Ale stan, w jakim znajduje się dom, może służyć za usprawiedliwienie pańskiej ciekawości. Bardzoby mi było miło zostawić panu swobodę odwiedzania tego domu, ale, obowiązany wykonywać wolę testatorki, mam zaszczyt prosić pana, abyś już tam nie chodził. Ja sam, proszę pana, od chwili otwarcia testamentu, nie przekroczyłem progu tego domu, należącego, jak miałem zaszczyt powiedzieć, do sukcesji po hrabinie de Merret. Stwierdziliśmy jedynie ilość drzwi i okien, aby ustalić podatki, które płacę z kapitałów przeznaczonych na ten cel przez nieboszczkę. Och! drogi panie, jej testament narobił dużo hałasu w Vendôme.
Tu godny człowiek zatrzymał się, aby utrzeć nos. Uszanowałem jego wymowę, rozumiejąc, że spadek pani de Merret był najważniejszem. wydarzeniem w jego życiu, całą jego reputacją, jego chwałą, jego Restauracją. Trzeba było się pożegnać z memi rojeniami, romansami; nie oparłem się tedy pokusie dowiedzenia się prawdy w sposób oficjalny.
— A czy byłoby niedyskrecją, rzekłem, spytać o przyczyny tego dziwactwa?
Na te słowa, twarz rejenta obleka się w wyraz szczęścia, jakiego doznaje każdy człowiek, gdy może dosiąść swego konika. Z ważną miną poprawił kołnierz u koszuli, dobył tabakierki, otworzył ją, poczęstował mnie tabaką, kiedy zaś odmówiłem, sam wziął sporą szczyptę. Był szczęśliwy! Człowiek, który nie ma swego konika, nie zna całej sumy szczęścia, jaką można wyciągnąć z życia. Konik, to złoty środek między namiętnością a monomanją. W tej chwili zrozumiałem to piękne wyrażenie Sterne’a w całej jego rozciągłości i odczułem w pełni radość, z jaką wuj Tobjasz dosiadał przy pomocy Trima swego konika.
— Panie, rzekł pan Regnault, byłem pierwszym dependentem rejenta Roguin w Paryżu. Wspaniała kancelarja, o której pan może słyszał? Nie? a wszakże nieszczęśliwe bankructwo wsławiło ją... Nie mając dostatecznego funduszu aby traktować o coś w Paryżu, gdzie ceny kancelarji wzrosły w ar. 1816 niepomiernie, przybyłem tutaj, aby nabyć kancelarję swego poprzednika. Miałem krewnych w Vendôme, między innemi bardzo bogatą ciotkę, która oddała mi swoją córkę.
Uczynił krótką pauzę i ciągnął:
— W trzy miesiące po mianowaniu mnie rejentem, pewnego wieczora, gdy miałem się kłaść do łóżka (nie byłem jeszcze żonaty), wezwała mnie hrabina de Merret do swego zamku. Pokojówka jej, poczciwa dziewczyna, która służy dziś w tej gospodzie, czekała u bramy z karetą. A! chwileczkę! Trzeba panu powiedzieć, że hrabia de Merret umarł w Paryżu na dwa miesiące przed mem przybyciem tutaj. Skończył tam nędznie, oddając się wszelakiej rozpuście. Rozumie pan? W dniu jego wyjazdu hrabina de Merret opuściła Grande Bretèche i usunęła z niej meble. Niektórzy twierdzą nawet, że spaliła meble, dywany, słowem wszystkie pomienione przedmioty, stanowiące ruchomość realności, obecnie zajmowanej przez... (Co ja gadam? Przepraszam, zdawało mi się, że dyktuję kontrakt najmu...).
— ...że je spaliła (ciągnął) na łące w Merret. Czy pan był kiedy w Merret? Nie, rzekł odpowiadając sam za mnie. Ładna miejscowość.
— Blisko od trzech miesięcy, podjął potrząsając głową, hrabiostwo żyli z sobą bardzo osobliwie: nie przyjmowali już nikogo, pani mieszkała na parterze, pan na pierwszem piętrze. Kiedy hrabina została sama, nie pokazywała się nigdzie prócz w kościele. Później u siebie w zamku nie przyjmowała nikogo. W chwili gdy opuściła Grando Bretèche aby zamieszkać w Merret, była już bardzo zmieniona. Ta zacna pani... (Mówię zacna, bo ten djament, co go mam, to od niej, zresztą widziałem ją tylko raz w życiu!). Zatem ta zacna pani była bardzo chora; zapewne straciła wszelką nadzieję wyzdrowienia, bo umarła nie pozwoliwszy zawołać lekarza, tak że wiele osób u nas myślało, że ona jest trochę niespełna rozumu. Skorom się tedy dowiedział, że pani de Merret potrzebuje moich usług, obudziło to we mnie żywą ciekawość. Nie ja jeden zainteresowałem się tą sprawą. Tego samego wieczora, mimo iż było późno, całe miasto wiedziało że pojechałem do Merret. Na pytania, które zadawałem w drodze, pokojówka odpowiadała dość mglisto: powiedziała mi, bądź co bądź, że pani jej przyjmowała sakramenty i że prawdopodobnie nie przeżyje nocy. Wedle tego co gadano o tej pani (nie skończyłbym, gdybym powtarzał wszystko, co opowiadano na jej rachunek!), wyobrażałem ją sobie jako lafiryndę. Niech pan sobie wyobrazi, że z trudem dojrzałem ją w wielkiem łóżku, w którem leżała. Prawda że w tym olbrzymim staroświeckim pokoju, ze staroświeckiemi fryzami, zakurzonemi tak że kichało się na sam ich widok, paliła się tylko jedna oliwna lampa. A, ale pan nie był w Merret! Więc trzeba panu wiedzieć, że to łóżko to jest takie staroświeckie łóżko, z wysokim baldachimem, z kotarą wełnianą. Koło łóżka stał nocny stoliczek, a na nim Naśladowanie Chrystusa, które, nawiasem mówiąc, kupiłem dla żony, zarówno jak tę lampę. Była tam też wielka berżerka dla zaufanej kobiety i dwa krzesła. Na kominku nie paliło się. Oto całe umeblowanie. Nie zajęłoby ani dziesięciu wierszy w inwentarzu. Ach, drogi panie, gdyby pan był widział, jak ja widziałem wówczas, ten duży ciemny pokój, sądziłby pan, że pana przeniesiono w jakąś scenę z romansu. Było w tem coś lodowatego, więcej powiem, pogrzebowego, dodał, podnosząc rękę teatralnym gestem i czyniąc pauzę.
— Wreszcie (podjął), zbliżywszy się do łóżka, ujrzałem panią de Merret, i to dzięki blaskowi lampy, której światło padało na poduszki. Twarz była żółta jak wosk i podobna do dwóch złożonych rąk. Hrabina miała koronkowy czepeczek, z pod którego widać było jej włosy, piękne ale białe jak nici. Siedziała na łóżku i z widocznym trudem trzymała się w tej pozycji. Wielkie czarne oczy, wyczerpane gorączkę i prawie już martwe, z trudem poruszały się w oczodołach. O, tu, rzekł, pokazując na swoich oczach. Czoło było wilgotne. Wychudłe ręce podobne były do kości obleczonych delikatną skórą; widać było każdą żyłkę, każdy muskuł. Musiała być kiedy bardzo piękna, ale w tej chwili! dziwne uczucie ogarnęło mnie na jej widok. Nigdy, zdaniem tych co ją grzebali, żywa istota nie doszła takiego stopnia chudości. Straszne było patrzeć! Choroba tak stoczyła tę kobietę, że był to już tylko szkielet, widmo. Kiedy odezwała się do mnie, sine jej wargi zdawały się nieruchome. Mimo iż zawód mój oswoił mnie z tego rodzaju widokiem (często wypada mi znaleźć się u łoża umierających, aby przyjąć ich ostatnią wolę), wyznaję, iż rodziny we łzach i agon je które widziałem były niczem w porównaniu z tą samotną i milczącą kobietą w tym wielkim zamku. Nie słyszałem najmniejszego szmeru, nie widziałem owego niedostrzegalnego ruchu, w jaki oddech chorej musiał wprawiać prześcieradła; stałem nieruchomy, patrząc na nią w osłupieniu. Zdaje mi się, że jeszcze tam jestem. Wreszcie, jej wielkie oczy poruszyły się, próbowała podnieść prawą rękę, która opadła na łóżko, a te słowa wyszły z jej ust niby oddech, głos jej bowiem to już nie był głos:
— Oczekiwałam pana z niecierpliwością.
Policzki jej zarumieniły się. Mówić, to był dla niej wysiłek.
— Pani...
Dała mi znak, abym milczał. Równocześnie, podniosła się stara gospodyni i rzekła mi do ucha:
— Niech pan nie mówi, pani hrabina nie może znieść najmniejszego szmeru, a to, coby pan powiedział, mogłoby ją rozdrażnić.
Siadłem. W chwilę później pani de Merret zebrała resztki sił, aby podnieść prawą rękę, włożyła ją z trudem pod poduszkę, trzymała ją tak chwilę, poczem zrobiła ostatni wysiłek aby wyjąć rękę. Kiedy wyjęła zapieczętowany papier, krople potu spływały jej z czoła.
— Powierzam panu swój testament, rzekła. Och, mój Boże! Och!
To było wszystko. Chwyciła krucyfiks, który leżał na łóżku, przycisnęła go szybko do ust i umarła. Wyraz jej martwych oczu przejmuje mnie jeszcze dreszczem, kiedy go sobie przypomnę. Musiała bardzo cierpieć. Była radość w jej ostatniem spojrzeniu, a uczucie to utrwaliło się w jej martwych oczach. Zabrałem testament; kiedy go otwarto, okazało się, że hrabina de Merret mianuje mnie jego wykonawcą. Cały swój majątek, poza paroma legatami, zapisała na szpital w Vendôme. Ale oto, jakie wydała zlecenia co do Grande Bretèche. Nakazała mi, abym, przez okrągłe pięćdziesiąt lat, począwszy od dnia jej śmierci, zostawił ten dom w stanie, w jakim znajduje się w chwili jej zgonu; zabraniając wstępu do mieszkania komukolwiek, zabraniając podejmować najmniejszej reparacji, wyznaczając nawet rentę, gdyby było trzeba nająć stróżów, aby zapewnić ścisłe wykonanie jej woli. Po upływie tego terminu, jeśli wola testatorki będzie dochowana, dom ma należeć do moich spadkobierców (bo wiadomo panu, że rejentowi nie wolno jest przyjmować legatu); w przeciwnym razie, Grande Bretèche przypadnie temu, kogo prawo wyznaczy, ale pod warunkiem iż spełni warunki, wskazane w kodycylu, dołączonym do testamentu, który to kodycyl ma być otworzony aż po upływie rzeczonych pięćdziesięciu łat. Testamentu nie zaczepiono, zatem...
Przy tych słowach, nie kończąc zdania, chudy rejent popatrzył na mnie z tryumfem. Dopełniłem miary jego szczęścia, mówiąc mu parę komplementów.
— Panie rejencie, rzekłem wkońcu, odmalował mi to pan tak żywo, iż mam wrażenie, że widzę tę umierającą, bledszą niż prześcieradło, boję się jej błyszczących oczu, będzie mi się śniła w nocy. Ale pan musiał zapewne wysnuć jakieś domysły co do życzeń objętych tym szczególnym testamentem?
— Panie, odparł z komiczną uroczystością, nigdy nie pozwalam sobie sądzić postępowania osób, które mnie tak chlubnie obdarowały djamentem.
Rychło rozwiązałem język skrupulatnego rejenta, który, nie bez długich kołowań, udzielił mi spostrzeżeń poczynionych przez głębokich polityków obojej płci, rozstrzygających o wszystkiem w Vendôme. Ale spostrzeżenia te były tak sprzeczne, tak rozwlekłe, że omal nie usnąłem, mimo zainteresowania jakie budziła we mnie ta autentyczna historja. Ciężki i monotonny głos rejenta, nawykłego zapewne słuchać samego siebie i zniewalać do słuchania klientów lub krajanów, zwyciężył mą ciekawość. Na szczęście, poszedł sobie.
— Ha, ha, panie, wiele osób, rzekł do mnie na schodach, chciałoby jeszcze żyć czterdzieści pięć lat; ale chwileczkę! (tu zrobił chytrą minę, przyłożył wskazujący palec prawej ręki do nosa, jakby chciał powiedzieć: Niech pan dobrze uważa!) — Aby ciągnąć tak długo, tak długo, rzekł, trzeba mieć mniej niż sześćdziesiątkę.
Zamknąłem drzwi, wyrwany z apatji tą refleksją, którą rejent uważał za bardzo dowcipną. Następnie siadłem w fotelu, z nogami wspartemi o kominek. Utonąłem w powieści à la pani Radcliffe, zbudowanej na prawniczych danych pana Regnault, kiedy drzwi, pchnięte silną ręką kobiecą, otwarły się. Ujrzałem moją gospodynię, zażywną i roześmianą kobietę, która chybiła powołania: była to Flamandka, która powinna się była urodzić na obrazie Teniersa.
— I cóż, proszę pana? rzekła. Pan Regnault pewno panu odklepał swoją historję o Grande Bretèche.
— Tak, pani Lepas.
— Cóż panu powiedział?
Powtórzyłem w kilku słowach ciemną i zimną historję pani de Merret. Za każdem zdaniem, gospodyni wyciągała szyję, spoglądając na mnie z przenikliwością oberżystki, coś pośredniego między instynktem żandarma, chytrością szpiega i sprytem handlarza.
— Moja dobra pani Lepas, rzekłem wkońcu, mam wrażenie, że pani wie coś więcej o tej sprawie. Co? Inaczej, pocoby pani tu przyszła.
— Ależ słowo uczciwej kobiety, jak prawda że się nazywam Lepasowa...
— Niech się pani nie przysięga, z oczu pani wyziera tajemnica. Znała pani hrabiego de Merret. Co to był za człowiek?
— Ba, ba, hrabia Merret, to był piękny mężczyzna, wysoki, wysoki, godny szlachcic, rodem z Pikardji, raptus że niech ręka boska broni. Płacił wszystko gotówką, żeby nie mieć z nikim kłopotów. Żywy był jak iskra! Wszystkie tutejsze panie chwaliły go, że bardzo miły człowiek.
— Dlatego że taki żywy? wtrąciłem.
— Może, może, rzekła. Rozumie pan przecież, że musiał coś w sobie mieć, aby się ożenić z panią de Merret, która, nie ubliżając innym, była najpiękniejsza i najbogatsza osoba w okolicy. Miała blisko dwadzieścia tysięcy funtów renty. Całe miasto było na ślubie. Panna młoda była śliczniutka i milutka, istny cukiereczek. To była wtedy śliczna para!
— Czy byli szczęśliwi z sobą?
— Hm, hm, i tak i nie, o ile można się domyślać, bo rozumie pan, że my prości ludzie nie byliśmy z nimi w konfidencji. Pani de Merret to była dobra kobieta, bardzo milusia, która miewała nieraz ciężkie chwile z żywością swego męża, ale, choć był człek nieco dumny, lubiliśmy go. Ba! na takiego go już Pan Bóg stworzył; cóż pan chce: szlachcic...
— Ale musiała przecież zajść jakaś katastrofa, że państwo Merret tak gwałtownie się rozeszli?
— Ja nie powiedziałam, że była jakaś katastrofa. Ja nic nie powiedziałam.
— Dobrze. Teraz jestem pewien, że pani wie wszystko.
— No więc dobrze, proszę pana, powiem wszystko. Kiedym widziała, że do pana idzie rejent, zaraz zgadłam, że będzie mówił o pani Merret, niby z racji Grande Bretèche. To mi nasunęło myśl, aby się poradzić pana (niby że pan mi się wydaje człowiek z wykształceniem i niezdolny zdradzić biednej kobiety, która nigdy nie ukrzywdziła nikogo, a którą przecie dręczą wyrzuty sumienia). Dotąd nie odważyłam się zwierzyć nikomu z tutejszych, to wszystko gaduły, złe języki... A dotychczas nie było tu jeszcze podróżnego, któryby tak długo jak pan bawił w gospodzie i któremu mogłabym opowiedzieć historję piętnastu tysięcy franków...
— Moja droga pani Lepas, odparłem wstrzymując potok jej wymowy, jeśli pani zwierzenie jest tego rodzaju, że mogłoby mnie wprowadzić w fałszywe położenie, za nic w świecie nie chciałbym...
— Niech się pan nie obawia, przerwała. Zobaczy pan.
Skwapliwość ta obudziła we mnie podejrzenie, że nie mnie jednemu dobra gospodyni zwierzyła sekret, którego miałem być jedynym depozytarjuszem: pozwoliłem jej mówić.
— Proszę pana, rzekła, kiedy Cesarz przysłał tutaj Hiszpanów, jeńców wojennych i inszych, miałam, w gospodzie, na rachunek rządu, młodego Hiszpana, zesłanego do Vendôme na słowo. Mimo tego słowa, codziennie chodził meldować się w podprefekturze. To był grand hiszpański; Bagatela! Nazywał się jakoś na os i na dia, coś niby Bagos de Feredia. Mam jego nazwisko w swoich regestrach, może pan sobie przeczytać. Śliczny był chłopiec jak na Hiszpana, bo powiadają że to są wszystko wielkie brzydale. Nie był nadto wysoki, ale kształtny; małe rączki, a wypielęgnowane, to warto było widzieć! Miał tyle szczotek do samych rąk, ile kobieta do wszystkiej tualety. Miał długie czarne włosy, oko ogniste, cera śniada trochę, ale i tak niczego. Bieliznę miał taką, jakiej jeszcze u nikogo nie widziałam, mimo że mieszkały u mnie książęta, między innymi pan generał Bertrand, oboje księstwo d‘Abrantès, pan Decazes i król hiszpański. Nie wszystko chciał jeść, ale był taki grzeczny, taki milusi, że nie można się było o to gniewać. Och! bardzo go lubiłam, chociaż się prawie nic nie odzywał i niepodobna było go rozgadać. Kiedy się do niego mówiło, nie odpowiadał: to taki ich obyczaj, niby taka ich manja, wszyscy podobno są oni tacy. Czytał brewjarz jak jaki ksiądz i chodził regularnie na mszę, na wszystkie nabożeństwa. W kościele klękał o dwa kroki (zauważyliśmy to później) od kaplicy pani de Merret. Ponieważ obrał to miejsce od pierwszego razu kiedy zaszedł do kościoła, nikt nie myślał aby to było umyślnie. Zresztą, biedny chłopczyna ani nosa nie odrywał od książki do modlenia. Wieczorem, zawsze się przechadzał w górach, w ruinach zamku. To była jedyna rozrywka jaką miał: biedactwo, to mu przypominało rodzinne strony. Powiadają, że Hiszpan ja to same góry! Od pierwszych dni, zaczął wracać późno do domu. Z początku niepokoiłam się, widząc że wraca aż po północy, ale później przyzwyczailiśmy się do jego fantazji: brał klucz i nie czekaliśmy już na niego. Mieszkał w domu, który mamy przy ulicy Koszarowej. Parobek powiedział nam, że jednego wieczora, kiedy pławił konie, ujrzał zdala mego granda, pływającego w rzece jak ryba. Skoro wrócił, powiedziałam mu, żeby uważał na wodorosty; zdawał się nie rad że go widziano w wodzie. Wreszcie, proszę pana, jednego dnia, a raczej jednego rana, nie zastaliśmy go w pokoju, nie wrócił. Pótym szperała, aż ujrzałam pismo w szufladzie, gdzie było schowane pięćdziesiąt sztuk hiszpańskich dukatów, co to je nazywają portugalami i które warte były około pięciu tysięcy franków, i także djamentów na dziesięć tysięcy franków w zapieczętowanej skrzynce. W piśmie stało, że, w razie gdyby nie wrócił, zostawia nam te pieniądze i te djamenty, pod warunkiem żeby ufundować msze na podziękowanie Bogu za jego ucieczkę i też za jego zbawienie. W owym czasie żył jeszcze mój stary, pobiegł go szukać. I tu dopieroż historja! przyniósł ubranie Hiszpana, które znalazł pod wielkim kamieniem, w palisadzie nad rzeką od strony zamku, prawie nawprost Grande Bretèche. Mąż wyszedł z domu tak rano, że nikt go nie widział. Przeczytawszy list, spalił ubranie, i oznajmiliśmy, wedle życzenia hrabiego Feredia, że umknął. Podprefekt wypuścił za nim całą żandarmerję, ale ba! ani śladu. Lepas sądził, że Hiszpan się utopił. Ja, proszę pana, nie sądzę: raczej przypuszczam, że to było coś w związku z hrabiną de Merret. Rozalja mówiła mi, że krucyfiks, do którego jej pani była tak przywiązana iż się z nim kazała pochować, był hebanowy ze srebrem; otóż, w pierwszych czasach swego tu pobytu, pan Feredia miał właśnie taki krucyfiks, którego później już u niego nie widziałam. A teraz, prawda, proszę pana, że ja nie mam co mieć wyrzutów o tych piętnaście tysięcy franków i że one są sumiennie moje?
— Oczywiście. Ale czy pani nie próbowała wypytać Rozalji?
— Jakżeby nie! Ale, widzi pan, ta dziewczyna to istna skała. Coś wie, ale niepodobna z niej wyciągnąć.
Pogwarzywszy jeszcze jakiś czas, gospodyni zostawiła mnie na łup mętnych i mrocznych myśli. Ogarnęła mnie romantyczna ciekawość, zabobonny lęk, dość podobny do uczucia jakie nas chwyta w chwili gdy wchodzimy w nocy do ciemnego kościoła, w którym widzimy światło migocące pod arkadami: przesuwa się jakiś mglisty cień, słychać szelest sutanny lub sukni, dreszcz nas przeszedł. Grande Bretèche i jej wysokie trawy, jej zaryglowane okna, zardzewiałe zawiasy, zamknięte drzwi, opustoszałe pokoje, wszystko to stanęło mi nagle fantastycznie przed oczyma. Siliłem się wniknąć w tajemnicze mieszkanie, szukając węzła owego groźnego dramatu, który zabił troje osób. Rozalja stała się w mych oczach najbardziej interesującą osobą w Vendôme. Przyglądając się jej, odkryłem w niej ślady tajemnej myśli, mimo wspaniałego zdrowia jakie tryskało z pulchnej twarzy. Było w niej coś... wyrzut czy nadzieja... zachowanie się jej zwiastowało tajemnicę niby zachowanie się dewotki modlącej się bez przerwy, albo dzieciobójczyni która wciąż słyszy ostatni krzyk dziecka. Poza tem dziewczyna zdawała się gruba i pospolita, głupawy uśmiech nie miał nic zbrodniczego, każdyby ją rozgrzeszył już na sam widok wielkiej chustki w kraty, okrywający jędrny biust, wtłoczony w suknię w białe i fioletowe prążki.
Nie, pomyślałem, nie opuszczę Vendôme wprzód, aż poznam całą historję Grandę Bretèche. Aby dojść do celu, gotów jestem rozkochać Rozalję, jeśli trzeba.
— Rozaljo, rzekłem pewnego wieczora.
— Co, proszę łaski pana?
— Czy Rozalja nie jest zamężna?
Zadrżała lekko.
— Och, nie zbraknie mi chłopców, kiedy mi przyjdzie ochota szukać guza! odrzekła, śmiejąc się.
Opanowała szybko wzruszenie; wszystkie kobiety, od wielkiej damy do pomywaczki, mają ową sobie tylko właściwą zimną krew.
— Dość jest Rozalka świeża, apetyczna, aby jej nie brakło kawalerów! Ale powiedz mi, Rozalko, czemu, opuściwszy panią de Merret, zgodziłaś się do gospody? Czy pani nie zostawiła ci jakiego funduszu?
— Och, owszem! Ale widzi pan, to najlepsze miejsce w całem Vendôme.
Była to jedna z tych odpowiedzi, które, w języku sędziów i adwokatów, nazywają się uchylaniem pytania. Rozalja wydawała mi się w tej całej historji niby pionek, o którego rozgrywa się partja szachów; znajdowała się w samem centrum intrygi i prawdy; byłem pewny, że jest wpleciona w węzeł. To nie była zwykła miłostka, był w tej dziewczynie ostatni rozdział powieści; to też, od tej chwili, Rozalja stała się przedmiotem mych szczególnych starań. Przyglądając się bacznie dziewczynie, zauważyłem w niej, jak u większości kobiet którym poświęcimy szczególną uwagę, mnóstwo zalet. Była czysta, staranna, była ładna, to rozumie się samo przez się: posiadła niebawem wszystkie zalety, jakich żądza nasza użycza kobiecie, bez względu na jej stanowisko. W dwa tygodnie po wizycie rejenta, pewnego wieczora, lub raczej pewnego rana, bo było bardzo wcześnie, rzekłem do Rozalki:
— Słuchaj, opowiedz mi wszystko, co wiesz o pani de Merret.
— Och, odparła ze zgrozą, niech pan ode mnie tego nie żąda, panie Horacy!
Ładna jej twarz zachmurzyła się, kolory zbladły, oczy straciły swój niewinny połysk.
— Więc dobrze, rzekła, skoro pan obce koniecznie, opowiem, ale niech mi pan dochowa sekretu!
— Nie bój się, dobre dziecko, dochowam ci wszystkich sekretów jak złodziej: to najwyższy stopień rzetelności jaki istnieje.
— Jeżeli to panu wszystko jedno, wolę już pańską własną rzetelność.
Poprawia chusteczkę na głowie i przybrała odpowiednią pozę; istnieje bowiem niewątpliwie poza wyrażająca ufność niezbędną przy opowiadaniu. Najlepiej się opowiada o pewnej godzinie, tak jak my tu siedzimy przy stole. Nikt nigdy nie opowiadał, stojąc albo na czczo. Ale gdybym miał wiernie powtórzyć wymowę Rozalki, nie starczyłoby i tomu... Otóż, ponieważ wypadek, który mi opowiedziała dość mętnie, znajduje się między gadaniną rejenta a wersją pani Lepas, równie ściśle jak średnie człony proporcji arytmetycznej znajdują się między skrajnemi, wystarczy jeżeli to państwu streszczę w krótkich słowach. Skracam tedy.
Pokój, który pani de Merret zajmowała w Grande Bretèche, znajdował się na parterze. Alkowa, mniejwięcej na cztery stopy głęboka, wyżłobiona w murze, służyła jej za gotowalnię. Na trzy miesiące przed wieczorem którego dzieje państwu opowiem, pani de Merret zaniemogła dość poważnie, do tego stopnia że mąż zostawił ją samą i przeniósł się na pierwsze piętro. Niepodobnym do przewidzenia trafem, wrócił tego wieczora o dwie godziny później niż zwykle z klubu, gdzie chodził na dzienniki i na dysputy polityczne. Żona myślała że już dawno wrócił, że się położył, że śpi. Ale najazd na Francję był przedmiotem bardzo ożywionej dyskusji, partyjka bilardu zrobiła się gorąca, szlachcic, przegrał czterdzieści franków, sumę ogromną jak na Vendôme, gdzie wszyscy ciułają grosze i gdzie obyczaje odznaczają się chwalebną skromnością, będącą może źródłem prawdziwego szczęścia nieznanego paryżanom. Od jakiegoś czasu, pan de Merret poprzestawał na spytaniu się Rozalji czy pani śpi; otrzymawszy odpowiedź nieodmiennie twierdzącą, szedł do siebie ze spokojem, zrodzonym z ufności i przyzwyczajenia.
Tym razem przyszła mu ochota zajść do żony, aby jej opowiedzieć swoje nieszczęście, może i pocieszyć się po niem. Przy obiedzie uważał, że żona przystroiła się bardzo zalotnie; wracając z klubu, myślał sobie, że już jest zdrowa, że wypiękniała po chorobie. Spostrzegł to, jak mężowie spostrzegają wszystko, nieco późno.
Zamiast zawołać Rozalję, która w tej chwili była w kuchni i przyglądała się partyjce kucharki z woźnicą, pan de Merret skierował się do pokoju żony przy blasku latarki, którą postawił na schodach. Krok jego, nietrudny do poznania, rozległ się pod sklepieniem.
W chwili gdy szlachcic ujął klamkę, zdawało mu się, że drzwi od alkowy (o której wspomniałem) zamykają się: ale kiedy wszedł, pani de Merret była sama, stała przy kominku. Mąż pomyślał naiwnie, że to pewnie Rozalja jest w alkowie. Jednakże mgliste podejrzenie przemknęło mu przez głowę, spojrzał na żonę i ujrzał w jej oczach coś niepewnego, dzikiego.
— Późno dziś wracasz, rzekła.
Głos, zazwyczaj tak czysty i słodki, wydał mu się lekko zmieniony. Nie odpowiedział nic, bo w tej chwili weszła Rozalja. Miał uczucie, że piorun w niego strzelił. Przechadzał się po pokoju jednostajnym ruchem, chodząc z założonemi w tył rękami od jednego okna do drugiego.
— Czyś miał jaką przykrość, czyś może cierpiący? spytała nieśmiało żona, gdy ją Rozalja rozbierała.
Milczał.
— Idź, Rozalko, rzekła pani Merret, sama zakręcę papiloty.
Z twarzy męża wyczytała jakieś nieszczęście i chciała z nim zostać sama. Kiedy Rozalja poszła, lub udała że poszła (została bowiem parę chwil w kurytarzu), pan de Merret zbliżył się do żony i rzekł spokojnie:
— Jest ktoś u ciebie w alkowie?
Spojrzała na męża spokojnie i rzekła poprostu:
— Nie, mój drogi.
To, „nie“ przywiodło pana de Merret do rozpaczy, nie uwierzył; mimo to, nigdy żona nie wydawała mu się bardziej czysta i święta niż w tej chwili. Wstał aby otworzyć alkowę; pani de Merret ujęła go za rękę, spojrzała nań smutno, i rzekła głosem niezwykle wzruszonym:
— Jeśli nie znajdziesz nikogo, pomyśl, że wszystko między nami skończone!
Niewysłowiona godność, bijąca z twarzy żony, wróciły szlachcicowi głęboką cześć dla niej i natchnęła go jednem z owych postanowień, którym brak tylko szerokiej sceny, aby przejść do nieśmiertelności.
— Nie, rzekł, Józefino, nie pójdę. Tak czy owak wszystko byłoby między nami skończone. Słuchaj, ja znam czystość twojej duszy, wiem, że żyjesz jak święta, nie chciałabyś popełnić grzechu śmiertelnego ani za cenę życia.
Tu pani de Merret popatrzyła na męża błędnym wzrokiem.
— Masz, oto twój krucyfiks, dodał ten człowiek. Przysięgnij przed Bogiem, że niema tam nikogo, a uwierzę ci, nie otworzę tych drzwi nigdy.
Pani de Merret wzięła krucyfiks i rzekła: „Przysięgam“.
— Głośniej, rzekł mąż, i powtarzaj: „Przysięgam w obliczu Boga, że niema nikogo w tej alkowie“.
Powtórzyła bez zmieszania.
— Dobrze, rzekł zimno pan de Merret. Po chwili milczenia dodał: Masz widzę bardzo ładną rzecz, której nie znałem, rzekł, oglądając hebanowy krucyfiks, wykładany srebrem i rzeźbiony bardzo artystycznie.
— Kupiłam go u Duviviera. Kiedy prowadzono tędy transport jeńców, nabył go od hiszpańskiego księdza.
— A, tak, rzekł pan de Merret, wieszając krucyfiks i zadzwonił.
Rozalja zjawiła się niebawem. Pan. de Merret wyszedł naprzeciw niej, pociągnął ją do okna które wychodziło na ogród i rzekł z cicha:
— Wiem, że Gorenflot chce się z tobą żenić i że bieda tylko stoi na przeszkodzie waszym planom. Powiedziałaś mu, że nie wyjdziesz za niego, o ile nie uda mu się zostać majstrem... Idź więc po niego i powiedz mu, żeby tu przyszedł z kielnią i z narzędziami. Postaraj się aby nie budził nikogo: obsypię go dostatkiem ponad wasze marzenia. Tylko ani słowa nikomu, bo inaczej...
Tu zmarszczył brew. Rozalja pobiegła, odwołał ją.
— Weź mój klucz, rzekł. — Janie! krzyknął pan de Merret grzmiącym głosem.
Jan, który był równocześnie woźnicą i totumfackim hrabiego, rzucił partyjkę i przybiegł.
— Idźcie spać wszyscy, rzekł pan dając mu znak aby się zbliżył; poczem dodał cicho:
— Kiedy wszyscy będą spali, spali, rozumiesz mnie, przyjdziesz tu i dasz mi znać.
Wydając te rozkazy, pan de Merret ani na chwilę nie tracił z oczu żony: siadł spokojnie przy ogniu koło niej i zaczął opowiadać historję partyjki bilardu oraz dyskusje w klubie. Kiedy Rozalja wróciła, ujrzała, iż państwo rozmawiają z sobą spokojnie. Szlachcic dał właśnie świeżo tynkować wszystkie pokoje na parterze. Gips jest bardzo rzadki w Vendôme, transport podnosi jego cenę; to też pan de Merret sprowadził odrazu sporą ilość, wiedząc że zawsze znajdzie nabywców na to co zostanie. Ta okoliczność podsunęła mu pomysł, który wprowadził w czyn.
— Proszę pana, Gorenflot już jest, rzekła Rozalja cicho.
— Niech wejdzie, odparł hrabia głośno.
Widząc wchodzącego murarza, pani de Merret lekko zbladła.
— Gorenflot, rzekł mąż, idź przynieś cegieł z wozowni; weź dosyć, aby zamurować drzwi do tej alkowy; użyjesz gipsu, który mi został od tynkowania.
Następnie, przyciągnąwszy do siebie Rozalję i robotnika, szepnął:
— Słuchaj, Gorenflot, będziesz tu spał tej nocy. Jutro rano dostaniesz paszport i udasz się za granicę, do miasta, które ci wskażę. Dam ci sześć tysięcy franków na podróż. Zostaniesz w tem mieście dziesięć lat; gdyby ci się tam nie podobało, będziesz się mógł przenieść do innego, byle w tym samym kraju. Pojedziesz przez Paryż, gdzie zaczekasz na mnie. Tam zapewnię ci kontraktem drugich sześć tysięcy franków, które ci wypłacą za powrotem, w razie jeśli dopełnisz warunków naszej umowy. Za tę cenę, zachowasz głębokie milczenie o wszystkiem co będziesz tu robił tej nocy. Co się ciebie tyczy, Rozaljo, dam ci dziesięć tysięcy franków, które ci wyliczę w dzień ślubu pod warunkiem że zaślubisz Gorenflota, ale, jeśli się chcecie pobrać, musicie milczeć: inaczej kwita z posagu.
— Rozaljo, rzekła pani de Merret, chodź mnie uczesać.
Mąż przechadzał się spokojnie, pilnując drzwi, murarza i żony, ale nie zdradzając niczem nieufności. Gorenflot musiał robić hałas. Pani de Merret pochwyciła chwilę, w której murarz rzucał cegły, a mąż był na drugim końcu pokoju, aby szepnąć Rozalji:
— Masz u mnie tysiąc franków renty, drogie dziecko, jeżeli zdołasz szepnąć Gorenflotowi, aby zostawił szparę u dołu.
Poczem rzekła głośno z zupełnym spokojem: — Idźże mu pomóc!
Przez cały czas, przez który Gorenflot zamurowywał drzwi, państwo de Merret milczeli. Milczenie to było rozmyślne u męża, który nie chciał dać żonie sposobności rzucenia jakiegoś słowa, mogącego być wskazówką; u pani Merret była to ostrożność lub duma. Kiedy mur stanął do połowy, sprytny murarz skorzystał z chwili, gdy hrabia był odwrócony plecami, aby uderzyć kielnią w szybę. Postępek ten zdradził pani de Merret, że Rozalja porozumiała się z Gorenflotem. Wszyscy troje ujrzeli wówczas smagłą twarz mężczyzny o ciemnych włosach i płomiennem spojrzeniu. Zanim mąż się odwrócił, biedna kobieta zdążyła dać znak głową obcemu, dla którego gest ten znaczył: „Miej nadzieję!“
O czwartej, kiedy zaczęło świtać (było to we wrześniu), robotę skończono. Murarz został pod strażą Jana, a hrabia położył się spać w pokoju żony. Nazajutrz rano, wstając, rzekł niedbale:
— Ach, prawda, muszę iść do merostwa w sprawie tego paszportu.
Włożył kapelusz, zastanowił się chwilę, wziął krucyfiks. Żona zadrżała ze szczęścia.
— Pójdzie do Duviviera, pomyślała.
Zaledwie hrabia wyszedł, pani de Merret zadzwoniła na Rozalję, poczem krzyknęła straszliwym głosem:
— Motykę! Motykę! I do roboty! Widziałam, jak Gorenflot robił wczoraj, będziemy miały czas zrobić dziurę.
W mgnieniu oka Rozalja przyniosła swej pani narzędzie; z żywością, której nic nie zdołałoby opisać, pani de Merret zaczęła burzyć mur. Już wyważyła kilka cegieł, kiedy, biorąc rozmach aby zadać silniejszy cios, ujrzała za sobą pana de Merret: zemdlała.
— Połóżcie panią do łóżka, rzekł zimno hrabia. Przewidując co zajdzie w jego nieobecności, zastawił na żonę pułapkę: napisał poprostu de mera i posłał po Duviviera. Jubiler nadszedł w chwili, gdy naprawiono nieład w mieszkaniu.
— Duvivier, spytał hrabia, czyś pan kupował jakie krucyfiksy od Hiszpanów, których prowadzono tędy?
— Nie, panie hrabio.
— Janie, rzekł, zwracając się do swego factotum, będziesz mi przynosił jedzenie do pokoju pani hrabiny; jest słaba, nie opuszczę jej aż przyjdzie do siebie.
Nieludzki szlachcic został trzy tygodnie w pokoju żony. W pierwszych dniach, kiedy było słychać jakiś szmer w zamurowanej alkowie i pani chciała go błagać za umierającym nieznajomym, odpowiadał tylko, nie pozwalając jej rzec ani słowa:
— Przysięgłaś na krucyfiks, że niema tam nikogo.
Po tem opowiadaniu, kobiety wstały od stołu; zrobił się ruch; czar, pod jakim Bianchon je trzymał, pierzchnął. Mimo to, niektóre przebiegł dreszcz przy ostatnich słowach.

Paryż, czerwiec 1839-1842.




  1. Stracone złudzenia, Córka Ewy, Kuratela, etc.
  2. Stracone złudzenia, Córka Ewy, Gabinet starożytności, Chłopi, etc.
  3. Ojciec Goriot, Cezar Birotteau, etc.
  4. Fałszywa kochanka.
  5. Księżna de Langeais.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.