Honoryna
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Honoryna |
Pochodzenie | Honoryna; Studjum kobiety; Pani Firmiani; Zlecenie |
Wydawca | Bibljoteka Boya |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Wydawnicze M. Arct S. A. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Tytuł orygin. | Honorine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Jeżeli Francuzi w tym samym stopniu nie lubią podróży, w jakim Anglicy je lubią, może i ci i ci mają słuszność. Wszędzie znajdzie się coś lepszego niż Anglja, gdy niezmiernie trudno jest zdala od Francji odnaleźć urok Francji. Inne kraje mają wspaniałe krajobrazy, mają może więcej komfortu, niż się go znajduje we Francji, która najwolniej robi postępy w tej mierze. Inne kraje olśniewają niekiedy wspaniałością, wielkością, oszałamiają zbytkiem; nie brak im wdzięku ani szlachetności, ale życie duchowe, żywość myśli, dar rozmowy i attycyzm tak pospolity w Paryżu, ale owo szybkie zrozumienie tego co się myśli a czego się nie mówi, genjusz domyślników będący połową francuskiego języka, — tego nie spotka się nigdzie. To też Francuz, którego żart tak mało już znajduje zrozumienia, usycha na obczyźnie niby przeszczepione drzewo. Wielu Francuzów, z tych o których tutaj mowa, przyznają, iż z rozkoszą ujrzeli celników na granicy kraju rodzinnego, co może się wydać naj przesadniejszą hiperbolą patrjotyzmu.
Ten mały wstęp ma na celu przypomnieć Francuzom, którzy podróżowali, ową rozkosz, jakiej doznali, kiedy czasami zdarzyło się im odnaleźć całą ojczyznę, istną oazę w salonie jakiegoś dyplomaty; przyjemność, którą nie łatwo zrozumieją ci, co nigdy nie opuszczali asfaltu Boulevard des Italiens i dla których lewy brzeg Sekwany nie jest już Paryżem. Odnaleźć Paryż! czy wy wiecie, co to jest, o paryżanie! To znaczy odnaleźć — nie kuchnię z Rocher de Cancale, przysmaki, jakie Borel ma dla smakoszów i znawców, bo ta kuchnia istnieje tylko przy ulicy de Montorgeuil — ale podanie, które ją przypomina! To znaczy odnaleźć francuskie wina, które są mitem poza Francją: są tak rzadkie, jak kobieta o której tu będzie mowa! To znaczy odnaleźć nie modny koncept — bo koncept ulatnia się między Paryżem a granicą — ale to inteligentne, dowcipne, krytyczne środowisko, w którem żyją Francuzi, od poety do robotnika, od księżnej do ulicznika.
W r. 1836, w czasie pobytu sardyńskiego dworu w Genui, dwaj paryżanie, mniej lub więcej sławni, mogli jeszcze mniemać, że są w Paryżu, znalazłszy się w pałacu, wynajętym przez francuskiego generalnego konsula na wzgórzu, na ostatniej falistości Apeninów między bramą św. Tomasza a ową słynną latarnią, która w keepsakes zdobi wszystkie widoki Genui. Pałac ten, jest to jedna z owych wspaniałych will, w których szlachta genueńska topiła miljony w czasach potęgi tej arystokratycznej republiki. Jeżeli gdzie zmierzch jest piękny, to z pewnością w Genui, kiedy deszcz padał tak jak tam umie padać, strumieniami, przez całe rano, kiedy lazur morza idzie o lepsze z lazurem nieba, kiedy cisza panuje na wybrzeżu i w gaju. okalającym willę, w marmurach z których ust woda spływa tajemniczo, kiedy gwiazdy błyszczą, kiedy fiale Śródziemnego morza idą jedna za drugą, niby wyznanie kobiety, której wyrywasz je słowo po słowie. Powiedzmy wręcz: ta chwila, w której balsamiczne powietrze wypełnia wonią płuca i marzenia, kiedy rozkosz, widzialna i ruchliwa jak atmosfera, ogarnia cię na fotelu, wówczas gdy z łyżeczką w ręce smakujesz lody albo sorbety, mając miasto u swoich stóp, piękne kobiety przed sobą, — te godziny à la Boccacio zdarzają się tylko we Włoszech i nad brzegiem Śródziemnego morza.
Wyobraźcie sobie u stołu margrabiego di Negro, gościnnego przyjaciela wszelkiego talentu w podróży, i margrabiego Damaso Pareto, dwóch Francuzów przebranych za Genueńczyków, generalnego konsula w otoczeniu żony, pięknej jak Madonna, i dwoje dzieci milczących, ponieważ zmorzył je sen, ambasadora Francji i jego żonę, sekretarza ambasady, który sądzi że jest przeżyty i złośliwy, wreszcie dwóch paryżan, na których pożegnanie wydano ten wspaniały obiad, a będziecie mieli obraz, jaki przedstawiała terasa willi w połowie maja. Nad obrazem tym dominowała jedna osoba, sławna kobieta, na której skupiały się od czasu do czasu spojrzenia, heroina tej improwizowanej fety. Jeden as Francuzów, to był słynny pejzażysta, Leon de Lora, drugi dymmy krytyk, Klaudjusz Vignon. Obaj towarzyszyli tej kobiecie, jednej z najgłośniejszych reprezentantek płci pięknej w obecnej dobie, pannie des Touches, znanej w literaturze pod mianem Kamila Maupin. Panna des Touches wybrała się do Florencji w jakimś interesie. Wiedziona ową uroczą dobrocią, która ją cechuje, zabrała z sobą Leona de Loara, aby mu pokazać Włochy, i dotarła aż do Rzymu, aby mu pokazać Campogna romana. Przybywszy przez Simplon, wracała przez Corniche do Marsylji. Zatrzymała się, wciąż dla pejzażysty, w Genui. Oczywiście, generalny konsul chciał, przed przybyciem Dworu, godnie przywitać w Genui osobę, którą majątek, nazwisko i pozycja wyróżniają nie mniej niż talent. Panna des Touches, która znała Genuę do najmniejszej kapliczki, zostawiła pejzażystę opiece dyplomaty oraz dwóch genueńskich margrabiów, oszczędzając swój czas dla siebie. Mimo że ambasador był bardzo wytwornym pisarzem, sławna kobieta wymówiła się od jego uprzejmości, lękając się tego, co Anglicy nazywają exhibition: ale schowała pazurki samoobrony, skoro wspomniano o pożegnalnym dniu w willi konsula. Leon de Lora zwrócił uwagę towarzyszce, że jej obecność jest jedynym sposobem podziękowania ambasadorowi i jego żonie, dwom genueńskim margrabiom, konsulowi i jego małżonce. Zaczerni, panna des Touches uczyniła ofiarę z jednego z owych dni zupełnej swobody, nie łatwych do uszczknięcia w Paryżu tym, na których oczy świata są zwrócone.
A teraz, skorośmy objaśnili to zebranie, łatwo pojąć, że wszelka etykieta była zeń wygnana, zarówno jak i wiele kobiet, i to z najznamienitszych, ciekawych sprawdzać, czy męskość talentu Kamila Maupin nie szkodzi wdziękowi ładnej kobiety, czy, jednem słowem, spodenki wzięły górę nad spódnicą. Od obiadu aż do dziewiątej — do chwili gdy podano lekką wieczerzę — o ile rozmowa była na przemian wesoła i poważna, wciąż ożywiona konceptami Leonia de Łona, mającego sławę jednego z najdowcipniejszych ludzi w Paryżu, to — przez dobry smak, który nie zdziwi nikogo w takim zespole — nie wiele było mowy o literaturze; ale wreszcie motyli kaprys francuskiej werwy musiał sfrunąć na ten przedmiot, choćby poto, aby musnąć ów temat, tak bardzo narodowy. Ale, zanim dojdziemy do momentu rozmowy w którym zabrał głos generalny konsul, nie od rzeczy będzie rzec słówko o jego rodzinie i o nim.
Ten dyplomata, człowiek może trzydziestoczteroletni, żonaty od sześciu łat, był żywym portretem lorda Byrona. Sława tej fizjognomji uwalnia od opisu powierzchowności konsula. Trzeba tylko zaznaczyć, że jego marzący wyraz nie był pozą. Lord Byron był poetą, a dyplomata był poetyczny; kobiety rozumieją tę różnicę, która tłumaczy — nie usprawiedliwiając ich zresztą — niektóre ich kaprysy. Uroda ta, połączona z przemiłym charakterem, z nawykiem samotności i pracy, oczarowała pewną genueńską herytjerę. Genueńska herytjera! wyrażenie to wywoła może uśmiech w Genui, gdzie córki nie dziedziczą na równi z synami i gdzie tem samem kobieta rzadko jest bogata; ale Onorina Pedrotti, jedyne dziecię bankiera bez męskich spadkobierców, jest wyjątkiem. Mimo wszystkiego co w takiem samorzutnem uczuciu pochlebne jest dla mężczyzny, generalny konsuli nie kwapił się do małżeństwa. Jednakże, po dwóch latach, dzięki zabiegom ambasadom w czasie pobytu Dworu w Genui, małżeństwo przyszło do skutku. Młody człowiek pokonał swoje wahania nie tyle pod wpływem wzruszającego przywiązania Onoriny Pedrotti, ile wskutek tajemniczego wydarzenia, jednego z owych przeżyć, tak rychło zagrzebanych pod codziennym biegiem spraw, że później najnaturalniejsze postępki wydają się niezrozumiałe. Ten splot przyczyn oddziaływa bardzo często na najpoważniejsze wypadki historyczne. Taka była przynajmniej opinja Genui, gdzie dla wielu kobiet odludne życie i melancholjia francuskiego konsula tłumaczy się jedynie słowem miłość. Zauważmy mimochodem, że kobiety nigdy nie skarżą się, kiedy są ofiarami innej miłości, poświęcając się bardzo łatwo dla wspólnej sprawy. Onorina Pedrotti, która byłaby może znienawidziła konsula, gdyby nią był wzgardził bez przyczyny, kochała — może więcej nawet — suo sposo, wiedząc że jest zakochany. Kobiety uznają pierwszeństwo w sprawach serca. Wszystko jest wybaczone, o ile idzie o miłość. Nie można być bezkarnie dyplomatą: sposo był dyskretny jego grób; tak dyskretny, że genueńscy kupcy dopatrywali się wyrachowania w zachowaniu młodego konsula, któremu herytjera byłaby się może wymknęła, gdyby nie odgrywał tej roli chorego z urojenia na miłość. Jeżeli to była prawda, kobiety uznały tę prawdę za zbyt niską, aby w nią uwierzyć. Panna Pedrotti uczyniła tedy ze swej miłości pociechę, utuliła te nieznane cierpienia w łożu włoskich pieszczot i tkliwości. II signor Pedrotti nie miał zresztą przyczyn skarżyć się na wybór, do którego zmusiła, go ukochana córka. Potężni protektorowie czuwali z Paryża nad karjerą młodego dyplomaty. W myśl obietnicy danej ojcu przez ambasadora, zamianowano generalnego konsula baronem i komandorem Legji Honorowej. Niebawem. Il signor Pedrotti otrzymał z rąk króla Sardynji tytuł hrabiowski. Posag panny wynosił miljon. Co się tyczy dostatków casa Pedrotti, szacowanej ma dwa miljony zdobyte w handlu zbożem, te przypadły nowożeńcom w pół roku po ślubie, pierwszy bowiem i ostatni z hrabiów Pedrotti umarł w styczniu r. 1831.
Onorina Pedrotti jest to piękna Genuenka, a Genuenka to jeden z najwspanialszych typów włoskich, o ile jest piękna. Tworząc grób Juljusza, Michał Anioł znalazł swoje modele w Genui. Stąd ta obfitość, to szczególne rozmieszczenie piersi w postaciach Dnia i Nocy, które tylu krytykom wydaje się przesadne, ale które jest właściwe Liguryjkom. W Genui piękność istnieje dziś już tylko pod mezzaro[1], jak w Wenecji widuje się ją już tylko pod fazzioli. Objaw ten powtarza się u wszystkich upadłych narodów. Szlachetny typ spotyka się tam już tylko wśród ludu, jak po pożarze miasta medale kryją się w popiołach. Ale, będąc wyjątkiem pod względem majątkowym, Onorina jest też wyjątkiem a jako patrycjuszowska piękność. Przypomnijcie sobie Noc, którą Michał Anioł umieścił pod swoim Myślicielem, ubierzcie ją w dzisiejsze suknie, zwińcie te piękne długie włosy dokoła wspaniałej, nieco śniadej twarzy, ożywicie iskierką ognia te marzące oczy, otulcie bujną pierś w szal, zahaftujcie w kwiaty długą białą suknię, wyobraźcie sobie, że ten stojący posąg siedzi i że założył ręce podobne do rąk panny Georges, a będziecie mieli przed sobą panią konsulową z sześcioletnim chłopcem pięknym jak pragnienie matki, oraz z czteroletnią dziewczynką na kolanach, piękną jak typ dziecka mozolnie szukany przez rzeźbiarza Dawida na ornament grobowca. To sympatyczne stadło ściągnęło uwagę Kamila Maupin. Wydało się pannie des Touches, że konsul ma minę nieco roztargnioną jak na człowieka zupełnie szczęśliwego. Mimo iż przez cały dzień małżeństwo przedstawiało obraz doskonałego szczęścia, autorka pytała samą siebie, czemu jeden z najdystyngowańszych ludzi, jakich znała, tkwi jako konsul w Genui, posiadając z górą sto tysięcy franków renty! Ale z mnóstwa drobiazgów, które kobiety umieją łowić z inteligencją arabskiego mędrca w Zadigu, stwierdziła równocześnie najtkliwsze przywiązanie męża. Tak, te dwie piękne istoty będą się kochały wiecznie, do końca swoich dni. Pisanka powiadała sobie tedy naprzemiam: „Co w tem jest? — Niema nic!“ zależnie od poszlak, dostrzeżonych w zachowaniu się konsula, który, powiedzmy nawiasem, posiadał absolutny spokój Anglików, dzikich, mieszkańców Wschodu i wytrawnych dyplomatów.
Kiedy rozmowa zeszła na literaturę, potrącono temat, który zawsze znajduje się na składzie w tym kramie: błąd kobiety! Niebawem wyłoniły się dwie opinje: kto ponosi winę za błąd kobiety, mężczyzna czy kobieta? Trzy obecne damy, ambasadorowe, konsulowa i panna des Touches, występując w charakterze istot nieskazitelnych, były bezlitosne dla kobiet. Mężczyźni próbowali dowieść tym pięknym kwiatom płci słabej, że kobieta może zachować nawet po upadku jakieś cnoty.
— Jak długo będziemy — w ten sposób igrali w ciuciubabkę? rzekł Leon de Lora.
— Cara vita (moje drogie życie), idź połóż dzieci i przyślij mi przez Ginę czarny portfel, który leży na biurku, rzekł konsul do żony.
Konsulową wstała bez słowa sprzeciwu, co dowodzi, że bardzo kochała męża, rozumiała bowiem ma tyle po francusku, aby się domyśleć, że mąż ją wyprawia.
— Opowiem wam historję, w której odgrywam pewną rolę i po której będziemy mogli dyskutować; bo wydaje mi się dzieciństwem krajać urojonego nieboszczyka. Do sekcji trzeba trupa.
Wszyscy przybrali pozy chętnych słuchaczy, tem bardziej iż nagadali się dosyć i rozmowa zaczynała słabnąć: taki moment, to gratka, którą powinien chwytać ktoś, kto chce opowiadać. Oto, co powiedział konsul:
— Kiedy ukończyłem dwadzieścia dwa lat i złożyłem doktorat praw, wuj mój, sędziwy ksiądz Loraux, — wówczas z górą siedemdziesięcioletni, uznał, że trzeba mi znaleźć protektora i skierować mnie ma jakąś drogę. Przezacny ten człowiek, o ile to wogóle nie był święty, uważał każdy swój rok za osobliwy dar Boga. Nie potrzebuję wam mówić, jak łatwo było spowiednikowi jednej z królewskich Wysokości umieścić młodego człowieka, wychowanego przezeń, jedyne dziecko jego siostry. Jednego dnia tedy, pod koniec roku 1824, czcigodny starzec, od pięciu lat proboszcz przy Blancs-Manteaux w Paryżu, zaszedł do pokoiku, który zajmowałem na plebanji, i rzekł:
— Ubierz się, dziecko, przedstawię cię osobie, która cię bierze jako sekretarza. Jeżeli się nie mylę, osoba ta zdoła mnie zastąpić w razie gdyby Bóg powołał mnie do siebie. Odprawię mszę o dziewiątej, masz trzy kwadranse czasu, bądź gotów.
— Wuju, rzekłem, mam się więc pożegnać z tą izdebką, w której byłem od czterech lat tak szczęśliwy?...
— Nie zostawię ci żadnego majątku, odparł.
— Czyż nie zostawisz mi talizmanu swego nazwiska, pamięci swoich uczynków?...
— Nie mówmy o tem dziedzictwie, rzekł z uśmiechem. Nie znasz; jeszcze ma tyle świata, aby wiedzieć, że niełatwobyś zrealizował zapis tego rodzaju; skoro natomiast zaprowadzę cię dziś do hrabiego...
(Pozwólcie mi państwo, że nazwę mego protektora jedynie chrzestnem imieniem: hrabia Oktaw).
— Skoro cię zaprowadzę do hrabiego Oktawa, zapewnię ci rzetelną protekcję. Jeżeli — a nie wątpię o tem — spodobasz się temu zacnemu mężowi, jego poparcie będzie z pewnością tyleż warte, co majątek, jaki byłbym ci zebrał, gdyby ruina szwagra i śmierć siostry nie zaskoczyły mnie niby piorun z jasnego nieba.
— Czy jesteś, wuju, spowiednikiem hrabiego?
— Gdybym nim był, czyż mógłbym mu cię zalecać? Któryż ksiądz poważyłby się korzystać z sekretów, które posiadł przy konfesjonale? Nie, tę protekcję zawdzięczasz ministrowi sprawiedliwości. Będziesz tam, drogi Maurycy, jak u ojca. Hrabia daje ci dwa tysiące czterysta franków pensji, mieszkanie w pałacu, oraz tysiąc dwieście franków miesięcznie strawnego: nie będziesz siadał przy jego stole, a nie chce byś jadał osobno, aby cię nie skazywać na podrzędne stanowisko. Przyjąłem tę propozycję dopiero gdy uzyskałem pewność, że sekretarz hrabiego Oktawa nie będzie nigdy czemś w rodzaju służącego. Będziesz miał masę pracy, bo hrabia pracuje wiele, ale wyjdziesz stamtąd przygotowany do najwyższych stanowisk. Nie potrzebuję ci zalecać dyskrecji, pierwszej cnoty człowieka, który się chce poświęcić karjerze publicznej.
Osądźcie państwo moją ciekawości Hrabia Oktaw zajmował wówczas jedno z najwybitniejszych stanowisk w sądownictwie, posiadał zaufania następczyni tronu, która uzyskała dlań właśnie godność ministra Stanu. Wiódł egzystencję mniej więcej podobną do egzystencji hrabiego de Sérizy[2], którego znacie, zdaje mi się, wszyscy, ale mniej rozgłośną, mieszkał bowiem ma Marais, przy ulicy Payenne, i nie, przyjmował prawie nigdy. Jego ascetyczne obyczaje i wytężona praca zabezpieczały jego życie prywatne od kontroli publiczności.
Pozwólcie, bym w kilku słowach odmalował swoje położenie. Znalazłszy w poważnym prowizorze kolegjum św. Ludwika opiekuna, ma którego wuj przelał swoje prawa, ukończyłem szkoły w ośmnastym roku życia. Wyszedłem z kolegjum równie czysty, jak żarliwy seminarzysta wychodzi z Saint-Sulpice. Na łożu śmierci matka moja wzięła od wuja przyrzeczenie, że nie zostanie księdzem, ale byłem tak pobożny, jak gdybym miał oblec sukienkę zakonną. Kiedym wyszedł z kolegjum, ksiądz Loraux wziął mnie do siebie i zapisał mnie na prawo. Przez cztery lata studjów, wymaganych do uzyskania stopni, pracowałem wiele, zwłaszcza poza suchą niwą jurysprudencji. Odstawiony od literatury w kolegjum, gdzie mieszkałem u prowizora, musiałem ugasić zdławione pragnienia. Najpierw przeczytawszy kilka nowoczesnych arcydzieł, pochłonąłem z kolei dzieła minionych wieków. Oszalałem na punkcie teatru, długi czas chodziłem do teatru codzień, chociaż wuj dawał mi tylko sto franków na miesiąc. Oszczędność ta, do której zmuszała starca jego tkliwość dla biednych, miała tem skutek, iż utrzymała pragnienia młodzieńcze w godziwych granicach. W chwili gdy wstępowałem do hrabiego Oktawa, nie byłem niewiniątkiem, ale uważałem swoje rzadkie wybryki za zbrodnię. Wuj był to człowiek tak prawdziwie anielski, tak lękałem się go zmartwić, iż w ciągu tych czterech lat ani razu nie spędziłem nocy poza domem. Zacny człowiek nie kładł się nigdy przed moim powrotem. Ta macierzyńska troskliwość miała większy skutek, niż kazania i wymówka, jakiemi w purytańskich rodzinach urozmaica się życie młodych.
Żyjąc zdala od rozmaitych światów z których składa się Paryż, znałem kobiety z towarzystwa i z miasta tylko o tyle, o ile je widywałem na przechadzce albo w loży, i to na odległość, gdyż sam bywałem na parterze. Gdyby mi ktoś w owym czasie rzekł: „Zobaczysz Kamila Maupin albo Canalisa“, uczułbym istny żar w głowie i wnętrznościach. Sławni ludzie byli dla mnie niby bogowie; nie wierzyłem aby mogli mówić, chodzić, jeść jak inni ludzie. Ileż baśni z Tysiąca i jednej nocy kryje się w takiej młodej głowie!... Iluż cudownych lamp trzeba się chwytać, nim się zrozumie, że prawdziwą cudowną lampą jest albo traf, albo praca, albo talent? Dla niektórych ten sen na jawie trwa krótko, dla mnie wciąż trwa jeszcze! W owym czasie zasypiałem zawsze jako wielki książę Toskanji, — miljoner, — kochanek księżniczki, — albo sławny! Tak więc, miejsce u hrabiego Oktawa, własnych sto ludwików na rok, to znaczyło — niezależność. Widziałem nadzieję wejścia w towarzystwo, poszukiwania w niem tego, czego moje serce pragnęło najgoręcej: protektorki, któraby mnie uchroniła od niebezpiecznej drogi, jaką puszczają się niechybnie w Paryżu dwudziestoletni chłopcy, choćby najtroskliwiej wychowani. Zaciekłe studja nad prawem narodów, w których się pogrążyłem, nie zawsze wystarczały, aby zdławić me wściekłe pragnienia. Tak, czasami zanurzałem się myślą w życie teatru, zdawało mi się, że mógłbym być wielkim aktorem, marzyłem o oklaskach i miłości, nie znając zawodów ukrytych za kurtyną, jak wszędzie zresztą, bo każda scena ma swoje kulisy. Czasami wypadałem z kipiącem sercem, zapuszczając się w Paryż niby myśliwiec w knieję; postanawiałem się przyczepić do jakiej ładnej kobiety, iść za nią aż do bramy, szpiegować ją, napisać do niej, oddać się jej całkowicie i zdobyć ją siłą swej miłości. Biedny wuj, to serce trawione miłosierdziem, to siedemdziesięcioletnie dziecko, rozumny jak Bóg, naiwny jak genjusz, zgadywał zapewne rozterki mojej duszy, mawiał zawsze: „Ej, Moryś, ty jesteś też biedny, masz dwadzieścia franków, idź się zabawić, ty nie jesteś księdzem!“ ilekroć czuł, że sznurek, na którym mnie trzymał, zbyt jest napięty i może trzasnąć. Gdybyście mogli widzieć wówczas ogniki, jakie złociły jego szare oczy, uśmiech, który łagodził jego miłe usta, słowem cudowny wyraz tej dostojnej twarzy, której brzydotę uszlachetniał duch apostolski! Za całą odpowiedź, ściskałem księdza tak, jakbym uściskał matkę.
— Nie będziesz miał zwierzchnika, mówił wuj w drodze na ulicę Payenne, będziesz miał w hrabi Oktawie przyjaciela; ale on jest nieufny, lub, aby rzec trafniej, przezorny. Przyjaźń tego męża Stanu można zdobyć tylko z czasem; mimo swej bystrości i znajomości ludzi, dał się oszukać temu, którego miejsce masz zająć i omal nie stał się ofiarą nadużycia. To ci wystarczy jako wskazówka jak się masz zachować.
Kiedyśmy zapukali do olbrzymiej bramy pałacu tak wielkiego jak pałac Carnavalet, dźwięk ten rozległ się w pustce. Gdy wuj pytał starego szwajcara w liberji o hrabiego, ja tymczasem ogarnąłem żarłocznem spojrzeniem dziedziniec. Bruk zarośnięty był trawą, trawa puszczała również ze ślicznych ornamentów na ścianach, oraz z dachu stromego jak w Tuilerjach. Balustrady na wyższych piętrach były nadżarte czasem. Poprzez wspaniałą arkadę, ujrzałem drugi dziedziniec, gdzie, znajdowały się budynki gospodarskie o przegniłych bramach. Stary woźnica czyścił tam stary powóz. Z flegmy woźnicy łatwo było zgadnąć, że zamożne stajnie, w których niegdyś rżało tyle koni, obecnie mieszczą ich najwyżej parę. Wspaniała fasada zdała mi się martwa, niby front gmachu, będącego własnością państwa lub Korony i oddanego na publiczny użytek. Podczas gdy szliśmy z wujem, z loży szwajcara (był tam jeszcze nad drzwiami napis: Pukać do szwajcara) rozległ się dzwonek. Na ten znak, wyszedł z ganku lokaj w liberji takiej, jaką nosi Labranche w Komedji Francuskiej w starym repertuarze. Wizyta była czemś tak rządkiem, że służący kończył jeszcze naciągać surdut, otwierając drzwi, zaszklone małemi szybkami. Po obu stronach drzwi ściana była okopcona od dymu świeczników. Z przedsionka, którego nie powstydziłby się Wersal, widać było schody, jakich się już nie będzie we Francji budowało nigdy, schody, które zajmują tyle miejsca, co cały nowoczesny dom. Kiedyśmy szli po kamiennych stopniach, zimnych jak groby i po których osiem osób mogłaby iść rzędem, kroki nasze rozlegały się pod pustem sklepieniem. Miało się wrażenie, że się jest w katedrze. Poręcze bawiły oko cudami ślusarstwa, w których wypowiedziała się wyobraźnia jakiegoś artysty z czasów Henryka III. Spowici lodowatym płaszczem, który nam spadł na ramiona, mijaliśmy przedpokoje, salony w amfiladzie, z posadzką bez dywanów, umeblowane owemi cudnemi antykami, które z takiego salonu dostają się wprost do antykwarjusza. Wreszcie przybyliśmy do wielkiego gabinetu, pomieszczonego w bocznem skrzydle, którego wszystkie okna wychodziły na ogród.
— Ksiądz proboszcz od Blancs-Manteaux i jego siostrzeniec, pan de l‘Hostal! oznajmił drugi Labranche, którego opiece oddał nas ów teatralny lokaj w przedpokoju. Hrabia Oktaw, ubrany w spodnie ze strzemiączkami i szary flanelowy surdut, wstał od ogromnego biurka, zbliżył się do kominka i dał mi znak, abym usiadł. Ujął wuja za ręce i uściskał je.
— Mimo że sam należę do św. Pawła, nie mogłem nie słyszeć o proboszczu Blancs-Manteaux i szczęśliwy jestem, że mogę go poznać.
— Ekscelencja bardzo łaskaw, odparł wuj. — Przyprowadzam panu jedynego krewnego, jaki mi został. Daję go w podarku waszej Ekscelencji, a równocześnie mam uczucie, że daję memu chłopakowi drugiego ojca.
— Będę mógł panu odpowiedzieć w tej mierze, księże proboszczu, wówczas, kiedy się z pańskim siostrzeńcem wypróbujemy wzajem, odparł hrabia. — Jak panu na imię? rzekł zwracając się do mnie.
— Maurycy.
— Jest doktorem praw, wtrącił wuj.
— Pięknie, pięknie, rzekł hrabia, przyglądając mi się od stóp do głów.
— Księże proboszczu, mam nadzieję, że najpierw dla swego siostrzeńca, a później dla mnie, uczyni mi pan ten zaszczyt, aby stale przychodzić do mnie w poniedziałek na obiad. To będzie nasz obiad, nasz rodzinny wieczór!
Zaczęli rozmawiać o religji z punktu widzenia politycznego, o instytucjach dobroczynnych, o zmniejszeniu liczby występków, ja zaś mogłem dowoli przyjrzeć się człowiekowi, od którego zależał mój los. Hrabia był średniego wzrostu; niepodobna mi było ocenić jego budowy pod luźnem ubraniem, ale wydał mi się szczupły i chudy. Twarz była koścista i zapadła, rysy subtelne. Dość duże usta wyrażały zarazem ironję i dobroć. Czoło, może za szerokie, przerażało jak czoło szaleńca, tem bardziej iż kłóciło się z resztą twarzy, zakończonej krótkim podbródkiem, bardzo bliskim dolnej wargi. Niebieskie oczy, żywe i inteligentne, jak oczy księcia de Talleyrand, którego miałem później sposobność podziwiać, posiadały — również jak oczy księcia — zdolność milczenia, tak iż chwilami stawały się zupełnie martwe. To podkreślało jeszcze niezwykłość tej twarzy, nie bladej ale żółtej. Cera ta zwiastowała porywczy charakter i gwałtowne namiętności. Włosy już posrebrzone, starannie uczesane, mieniły się na głowie czarnemi i białemi pasmami. To staranne uczesanie osłabiało podobieństwo, jakie znajdowałem między hrabią a owym nadzwyczajnym mnichem, którego Lewis skopjował ze Schedoniego w Konfesjonale czarnych pokutników[3], utworze, mojem zdaniem, wyższym od Mnicha. Hrabia był ogolony, jak człowiek który wcześnie wybierał się do Sądu. Dwa czteroramienne świeczniki opatrzone abażurami stały po dwóch stronach biurka, a świece ich, jeszcze płonące, świadczyły wymownie, że dygnitarz ten wstaje przededniem. Ujrzałem ręce jego, kiedy pociągnął taśmę, aby zadzwonić na lokaja; były bardzo piękne, białe jak ręce kobiety...
(Opowiadając wam tę historję, wtrącił konsul, zmieniam pozycję i tytuły jej bohatera, zachowując wszakże analogję sytuacji. Stan, ranga, zbytek, majątek, sposób życia, wszystkie te szczegóły są prawdziwe: ale nie chcę uchybić ani swemu dobroczyńcy, ani obowiązkom dyskrecji).
— Zamiast się czuć tem czem byłem, ciągnął konsul po pauzie, czyli, biorąc społecznie, robakiem wobec orła, doznałem na widok hrabiego nieokreślonego uczucia, które dziś umiem sobie wytłumaczyć. Genjalni artyści...
(Skłonił z wdziękiem głowę przed ambasadorem, sławną kobietą i dwoma paryżanami).
— ...Prawdziwi mężowie Stanu, poeci, wodzowie, słowem ludzie naprawdę wielcy, są prości, a prostota ich sprawia, że czujemy się z nimi na równej stopie. Państwo wszyscy, tak górujący nad innymi myślą, zauważyliście może — rzekł zwracając się do swoich gości — jak bardzo uczucie zmniejsza odległości stworzone przez społeczeństwo. Jeżeli my jesteśmy niżsi od was inteligencją, możemy wam dorównać oddaniem w przyjaźni. Wedle temperatury (darujcie mi to słowo) naszych serc, czułem się równie blisko mego protektora, jak byłem odeń daleko stanowiskiem. Dusza ma swój dar jasnowidzenia: przeczuwa ból, zmartwienie, radość, niechęć, nienawiść drugiej osoby. Doznałem nieokreślonego uczucia, spostrzegając u hrabiego te same rysy co u mego wuja. Cnota, spokój sumienia, czystość myśli, przeobraziły wuja: z brzydkiego zrobił się bardzo piękny. Na twarzy hrabiego stwierdziłem odwrotną metamorfozę: na pierwszy rzut oka mógł mieć lat pięćdziesiąt pięć, ale po uważnem przyjrzeniu się, poznałem młodość zagrzebaną pod lodami zgryzoty, pod mozołem zaciekłych studjów, pod gorączką zdławionej namiętności. Na jakieś odezwanie się wuja, oczy hrabiego odzyskały na chwilę świeżość, na ustach wykwitł uśmiech podziwu, który mi zdradził jego prawdziwy, jak sądzę, wiek: czterdziestkę. Spostrzeżenia te zrobiłem nie wówczas, ale później, przypominając sobie szczegóły wizyty. Lokaj wniósł tacę, na której znajdowało się śniadanie hrabiego.
— Nie dzwoniłem o śniadanie, rzekł, ale możesz zostawić. Idź pokaż panu jego pokoje.
Udałem się za lokajem, który mnie zaprowadził do ładnego mieszkanka, położonego pod terasą, między dziedzińcem a oficyną, nad korytarzem łączącym kuchnię z głównemi schodami pałacu. Kiedy wróciłem do gabinetu, zanim otworzyłem drzwi, usłyszałem z ust wuja ten wyrok:
— Mógłby popełnić błąd, bo naturę ma bardzo gorącą, — a wszyscy jesteśmy ułomni, ale nie jest nic a nic zepsuty.
— No i cóż, rzekł hrabia, spoglądając na mnie z sympatją, podoba się panu, co? Tyle jest mieszkań w tych koszarach, że, gdyby panu tam nie było dobrze, pomieściłbym pana gdzieindziej.
— U wuja miałem tylko jeden pokój, odparłem.
— Zatem może się pan przeprowadzić dziś wieczór, rzeki hrabia. Na przewiezienie studenckiego mienia wystarczy zapewne dorożka? Dziś zjemy sobie obiad we trójkę, dodał spoglądając na wuja.
Wspaniała bibljoteka przylegała do gabinetu hrabiego; zaprowadził nas tam, pokazał mi małe, ozdobione obrazami ustronie, które niegdyś musiało służyć za modlitewnię.
— Oto pańska cela, rzekł. — Tu będziesz sobie siedział, kiedy będziemy pracowali razem, bo zresztą nie chcę pana więzić na łańcuchu.
Wyszczególnił mi rodzaj i czas moich zajęć. Słuchając hrabiego, poznałem w nim wielkiego męża Stanu. Miesiąc blisko zajęło mi obycie się z nowem środowiskiem, wejście w moje obowiązki, oraz oswojenie się z charakterem hrabiego. Z natury rzeczy, sekretarz obserwuje człowieka któremu służy. Upodobania, namiętności, charakter, manje tego człowieka stają się dlań przedmiotem mimowolnego studjum. Zespolenie tych dwóch inteligencji jest zarazem mniej i więcej niż małżeństwem. Przez trzy miesiące, obaj z hrabią Oktawem obserwowaliśmy się wzajem. Dowiedziałem się ze zdumieniem, że hrabia ma dopiero trzydzieści siedem lat. Czysto zewnętrzny spokój jego życia oraz stateczne (prowadzenie się wypływały nie tylko z głębokiego poczucia obowiązku i ze stoicyzmu. Obcując z tym człowiekiem, niepospolitym dla tych co go dobrze znają, uczułem rozległe głębie pod jego pracą, pod jego uprzejmością, pod maską stałej życzliwości, pod jego pozorną rezygnacją, tak podobną do spokoju że można się było omylić. Podobnie jak gdy idziemy przez las, dźwiękiem, jaki wydaje pod nogą, grunt zdradza lity kamień lub próżnię, tak samo egoizm ukryty pod kwiatami grzeczności, oraz podziemia wyżłobione nieszczęściem, dźwięczą pusto w zetknięciu z codziennem życiem. Ból, a nie zniechęcenie, mieszkał w tej naprawdę wielkiej duszy. Hrabia zrozumiał, że Czyn, że Fakt są najwyższym obowiązkiem człowieka. To też szedł swoją drogą mimo tajemnych ran, patrząc w przyszłość pogodnem okiem niby męczennik pełen wiary. Jego tajony smutek, gorzki zawód od którego cierpiał, nie zawiodły go w filozoficzne wertepy Niedowiarstwa: ten dzielny mąż Stanu był religijny, ale bez żadnego popisu; chodził na pierwszą mszę, którą się odprawiało u św. Pawła dla robotników i dla służby. Nikt z jego przyjaciół, nikt na dworze nie wiedział, że on tak wiernie przestrzega praktyk. Żył w Bogu tak, jak wielu szanownych ludzi żyje w rozpuście, w głębokiej tajemnicy. To też kiedyś miałem ujrzeć hrabiego na szczycie nieszczęścia o wiele wynioślejszym niż ten, na którym przebywają ludzie uważający się za najciężej doświadczonych, drwiący sobie z wiar i namiętności drugich, ponieważ zwyciężyli własne, i igrający na wszystkich tonach ironji i wzgardy. Nie drwił sobie wówczas ani z tych, co jeszcze biegną za Nadzieją w bagna w które ona wiedzie, ani z tych co drapią się na jakiś cypel, aby się odosobnić, ani z tych, co trwają w walce, czerwieniąc arenę swoją krwią i ścieląc ją swemi złudzeniami. Widział świat w jego całości, górował nad myślami, słuchał skarg, wątpił o przywiązaniu a zwłaszcza o poświęceniu; ale ten wielki, ten surowy sędzia współczuł z niemi, podziwiał je nie przemijającym entuzjazmem, ale milczącem skupieniem, współudziałem przejętej duszy. Był to jakgdyby jakiś Manfred katolicki i wolny od zbrodni, kryjący ciekawość w siwej wierze, topiący lody żarem wulkanu bez ujścia, rozmawiający z gwiazdą, którą on jeden widział!
Dostrzegłem wiele rzeczy ciemnych w jego życiu. Chował się moim oczom, nie jak podróżnik, który, idąc, znika chwilami w rozpadlinach i wyrwach nierównego gruntu, ale jak śledzony tyraljer, który chce się utaić i szuka kryjówki. Nie mogłem sobie wytłumaczyć jego częstych znikań w chwili gdy najbardziej pochłonięty był pracą. Nie krył się z tem przede mną, powiadał: „Niech pan kończy — za mnie“ i zostawiał mi swoją robotę. Człowiek ten tak zagrzebany w potrójnych obowiązkach męża Stanu, sędziego i mówcy, ujął mnie jednem upodobaniem, które zdradza piękną duszę i które mają prawie wszyscy ludzie subtelni: miłością do kwiatów. Jego ogród i gabinet pełne były najrzadszych roślin, — ale zawsze kupował je już zwiędłe. Może lubował się w tym obrazie swego losu?... Był — zwiędły tak, jak te kwiaty bliskie zgonu, których zgniłe niemal — zapachy wprawiały go w dziwne upojenie.
Hrabia kochał kraj, poświęcił się sprawom publicznym z furją serca, które chce oszukać inną namiętność, — ale studja, praca w której się zatopił, nie wystarczały mu: toczyły się w nim straszliwe walki, z których i mnie dosięgło kilka ułomków. Słowem, czuć było w nim rozpaczliwe parcie ku szczęściu; i miałem wrażenie, że powinien być szczęśliwy: ale gdzie była przeszkoda? — Czy kochał? Oto pytanie, które sobie zadawałem. Osądźcie, jakie kręgi cierpienia myśl moja musiała przebyć, zanim doszła do tak prostego a tak straszliwego pytania! Mimo wysiłków, zwierzchnik mój nie zdołał tedy ukryć odruchów swego serca. Pod jego surową pozą, pod milczeniem męża Stanu szamotała się namiętność powściągana z taką siłą, że nikt, z wyjątkiem mnie, towarzysza jego stołu, nie odgadł tego sekretu. Godłem jego, można rzec, było: „Cierpię i milczę“.
Szacunek i podziw, jakie szły za nim, przyjaźń pracowników równie wytrwałych jak on, hr. de Grandville i de Sérizy, wszystko to nie miało nań żadnego wpływu: albo nie zdradzał im nic, albo wiedzieli wszystko. Niewzruszony, z głową wzniesioną dumnie, kiedy był wśród ludzi, hrabia odsłaniał człowieka jedynie w rzadkich chwilach, kiedy sam w swoim ogrodzie, w gabinecie, przypuszczał że go nikt nie widzi. Wówczas stawał się dzieckiem, dawał upust łzom dławionym pod togą, wybuchom, które, źle zrozumiane, zaszkodziłyby może opinji jego jako męża Stanu. Kiedy wszystko to stało się dla mnie pewne, hrabia Oktaw zachował dla mnie cały urok zagadki, a zarazem obudził we mnie tyle przywiązania, co gdyby był moim rodzonym ojcem. Czy pojmujecie ciekawość, zdławioną szacunkiem?...
Co za nieszczęście zmiażdżyło tego mędrca, oddanego od osiemnastego roku życia, jak Pitt, naukom, których wymaga władza, a zarazem pozbawionego ambicji? tego sędziego, który znał prawo narodów, prawo polityczne, prawo cywilne i kamę, i który umiał w nich znaleźć broń przeciw wszystkim błędom; tego głębokiego prawodawcę, poważnego pisarza, pobożnego samotnika, wiodącego życie bez zmazy. Zbrodniarz nie mógłby być ciężej pokarany ręką Boga: zgryzota wydarła mu sen, sypiał nie więcej niż cztery godziny! Co za walka toczyła się w owych godzinach, które biegły na pozór spokojnie, pracowicie, bez zgiełku i szmeru, a w czasie których schodziłem go nieraz na tem, że mu pióro wypadło z ręki, głowa tonęła w dłoniach, oczy lśniły jak dwie gwiazdy, a niekiedy wilżyły się łzami? W jaki sposób woda z tego żywego źródła płynęła po błyszczącym żwirze tak, aby jej podziemny ogień nie wysuszył?... Czy było tam, jak na dnie morza, granitowe łoże między nią a centrum globu? Czy wulkan ten miał wybuchnąć wreszcie?
Czasami hrabia popatrzył na mnie szybko z bystrą i mądrą ciekawością, z jaką jeden człowiek przygląda się drugiemu, gdy szuka wspólnika; następnie unikał moich oczu, widząc iż otwierają się niby usta, które chcą odpowiedzi i które mówią niejako: „Mów pierwszy“. Czasami, w owych chwilach smutku, hrabia Oktaw stawał się chmurny i opryskliwy. Jeśli mnie zranił wtedy, umiał to naprawić, nie prosząc o przebaczenie: ale obejście jego stawało się słodkie aż do pokory chrześcijanina. Skoro się przywiązałem po synowsko do tego człowieka, tak tajemniczego dla mnie a tak zrozumiałego dla świata, któremu słowo oryginał starczy za wytłumaczenie wszelkich zagadek serca, przeobraziłem postać tego domu. Obojętność na wszelkie sprawy dochodziła u hrabiego w prowadzeniu własnych interesów aż do niedorzeczności. Posiadając blisko stosześćdziesiąt tysięcy franków renty, nie licząc płac związanych z jego urzędami, z których trzy nie podlegały prawu o kumulacji, wydawał tylko sześćdziesiąt tysięcy, z czego połowę conajmniej zagarniała służba. Z końcem pierwszego roku odprawiłem wszystkich tych hultajów, i poprosiłem Jego Ekscelencję, aby, przez swoje stosunki, pomógł mi w znalezieniu uczciwych ludzi. Z końcem drugiego roku, hrabia, lepiej żywiony, lepiej obsłużony, cieszył się nowoczesnym komfortem; miał piękne konie, należące do jednego ze służących, któremu płaciłem tyle a tyle na miesiąc od konia; obiady jego w dnie przyjęć, dostarczane przez Cheveta za umówioną cenę, przynosiły mu zaszczyt; na codzień zaś gotowała doskonała kucharka, której dostarczył wuj i której pomagały dwie dziewczyny kuchenne. Wydatki na dom nie przekraczały trzydziestu tysięcy; mieliśmy o dwóch służących więcej, a skrzętność ich wróciła pałacowi całą jego poezję: ten stary pałac, tak piękny w swej sędziwości, posiadał majestat, który niweczyło niechlujstwo.
— Nie dziwię się już, mówił patrząc na ten rezultat, majątkom, jakie robili moi ludzie. W ciągu siedmiu lat miałem dwóch kucharzy, którzy założyli wspaniałe restauracje!
— Stracił pan w siedem lat trzysta tysięcy franków, odparłem. I to pan, urzędnik, który podpisuje w trybunale oskarżenia o zbrodnie, protegował pan kradzież w swoim domu!
Z początkiem r. 1826, hrabia poznał mnie już zapewne dosyć; byliśmy z sobą tak blisko, jak mogą być dwaj ludzie, z których jeden jest podwładnym drugiego. Nie wspominał nic o mej przyszłości, ale starał się mnie uczyć jak mistrz i ojciec. Często kazał mi gromadzić materjały do swych najtrudniejszych prac, sporządzałem czasem jego raporty, a on mi je poprawiał, wskazując różnicę między swojem pojmowaniem prawa, między swemi zapatrywaniami a mojemi. Kiedy wreszcie dokonałem pracy, którą mógł podać jako swoją, radość jego starczyła mi za nagrodę, a on spostrzegł, że ja ją biorę tak jak trzeba. Ta drobna okoliczność wywarła na tej tak surowej na pozór duszy nadzwyczajne wrażenie. Hrabia osądził mnie, mówiąc językiem sądowym, w ostatniej instancji, objął mnie za głowę i ucałował w czoło:
— Maurycy, wykrzyknął, nie jesteś już moim pomocnikiem, nie wiem czem mi jeszcze będziesz; jeśli życie moje się nie zmieni, może zastąpisz mi syna!
Hrabia Oktaw wprowadził mnie do najlepszych domów, gdzie bywałem za niego, w jego powozie i z jego służbą, w owych nazbyt częstych wypadkach, gdy, mając już jechać, odmieniał zdanie i kazał wołać dorożkę aby śpieszyć... dokąd?... Oto tajemnica. Ze sposobu, w jaki mnie przyjmowano, czułem życzliwość hrabiego oraz wagę jego rekomendacji. Troskliwy jak ojciec, pokrywał wszystkie moje potrzeby tem hojniej, iż skromność moja kazała mu wciąż myśleć o mnie. Pewnego wieczora pod koniec stycznia r. 1827, w domu hrabiny de Sérizy igrałem z tak upartem niepowodzeniem, że przegrałem dwa tysiące franków, a nie chciałem ich brać z mego konta. Nazajutrz powiadałem sobie:
— Czy iść poprosić wuja, czy wyznać wszystko hrabiemu?
Zdecydowałem się.
— Wczoraj, opowiedziałem mu przy śniadaniu, grałem bardzo nieszczęśliwie, zacietrzewiłem się, stawiałem wciąż dalej, zostałem dłużny dwa tysiące franków. Czy pan hrabia pozwoli mi wziąć tę sumę na rachunek mojej pensji?
— Nie, odparł z przemiłym uśmiechem. Kiedy się grywa w towarzystwie, trzeba mieć osobny fundusz na grę. Weź sześć tysięcy franków, zapłać długi, a odtąd będziemy grali do spółki, bo jeżeli musisz mnie reprezentować od czasu do czasu, przynajmniej twoja ambicja nie powinna cierpieć z tego powodu.
Nie podziękowałem hrabiemu. Podziękowanie wydałoby mu się czemś zbytecznem. Ten odcień może objaśnić charakter naszego stosunku. Mimo to, nie mieliśmy jeszcze do siebie nieograniczonego zaufania, nie otworzył mi owych bezmiernych przestrzeni, które odgadłem w jego tajemnem życiu, ja zaś nie spytałem go: „Co panu jest? Co pana dręczy?“
Co on robił przez te długie wieczory? Często wracał pieszo lub dorożką, gdy ja wracałem powozem, ja, jego sekretarz! Więc ten człowiek tak nabożny był ofiarą ukrywanego starannie zepsucia? Czy obracał wszystkie zasoby swej inteligencji na rzecz zazdrości, przemyślniejszej niż zazdrość Otella? Czy żył z kobietą niegodną jego? Jednego rana, wracając z jakiegoś magazynu, gdzie miałem zapłacić rachunek, pomiędzy św. Pawłem a ratuszem ujrzałem hrabiego Oktawa, wiodącego z jakąś starą kobietą tak żywą rozmowę, że mnie nie spostrzegł. Fizjognomja tej starej obudziła we mnie dziwne podejrzenia, tem bardziej uzasadnione, iż nie widziałem aby hrabia robił jaki użytek ze swych oszczędności. Czyż to nie okropne? pozwalałem sobie sądzić swego chlebodawcę! W tej chwili wiedziałem, że ma do ulokowania przeszło sześćset tysięcy franków; jeśli je ulokował w papierach państwowych, zaufanie jego do mnie we wszystkiem co się tyczyło interesów było tak zupełne, że nie mogłem o tem nie wiedzieć.
Czasami hrabia przechadzał się rano po ogrodzie, chodząc w kółko jak człowiek, dla którego przechadzka jest hipogryfem, służącym za wierzchowca melancholijnej zadumie. Chodził, chodził, tarł ręce tak, jakby chciał skórę z nich zetrzeć! A kiedy go znienacka spotkałem na zakręcie alei, widziałem jego twarz rozpromienioną. Oczy jego, tracąc zwykłą turkusową oschłość, przybierały ów aksamitny ton, który mnie tak uderzył za pierwszą bytnością zdumiewającym kontrastem dwóch tak różnych spojrzeń: człowieka szczęśliwego i człowieka nieszczęśliwego. Czasami w takich chwilach chwytał mnie za ramię, szedł ze mną kilka kroków, poczem mówił: „I cóż mi powiesz?...“ zamiast wylać swą radość w moje otwierające się dlań serce. Częściej zresztą, zwłaszcza od czasu gdy ja mogłem go zastąpić i sporządzać zań raporty, nieszczęśliwy siedział godziny całe, przyglądając się złotym rybkom, które pluskały się we wspaniałym marmurowym basenie, otoczonym klombem najpiękniejszych kwiatów. Ten mąż Stanu znajdował dziwną przyjemność w tem, aby machinalnie rzucać rybkom pokruszoną bułkę.
A oto jak wyszedł na jaw dramat tej duszy, tak głęboko znękanej, tak niespokojnej, w której — niby w kręgu zapomnianym przez Danta w jego Piekle — lęgły się straszliwe rozkosze.
Generalny konsul zamilkł na chwilę.
Pewnego poniedziałku, podjął, zdarzyło się, iż prezydent Granville i pan de Sérizy, wówczas wiceprezydent Rady Stanu, przyszli do hrabiego Oktawa na jakąś naradę. Tworzyli oni we trzech komisję, której ja byłem sekretarzem. Wszystkie akta potrzebne do rozważenia kwestji politycznej, poufnie przedłożonej tym panom, znajdowały się na stole w bibljotece. Pp. de Granville i de Sérizy zdali na hrabiego Oktawa wstępne przejrzenie dokumentów, służących za podstawę ich pracy. Aby sobie oszczędzić przenoszenia tych dokumentów do pana Sérizy, prezesa komisji, postanowiono się zebrać przy ulicy Payenne. Kancelarja królewska przywiązywała wielką wagę do tej pracy, która głównie spoczywała na mnie i której miałem zawdzięczać w ciągu tego roku nominację na referendarza.
Mimo iż pp. de Granville i de Sérizy, których tryb życia bardzo podobny był do życia mego zwierzchnika, nie jadali nigdy poza domem, dyskusja przeciągnęła się do tak późna, że lokaj wywołał mnie, aby oznajmić: „Ksiądz proboszcz od św. Pawła i ks. proboszcz od Blancs-Manteaux są w salonie od dwóch godzin“. Była dziewiąta!
— Musicie panowie, rzekł śmiejąc się hrabia Oktaw, zostać na księżym obiedzie. Nie wiem, czy Granville zdoła pokonać swą niechęć do sutanny.
— To zależy od księży.
— Och, jeden to mój wuj, a drugi to ksiądz Gaudron, odrzekłem. Niech pan będzie bez obaw, ksiądz Fantanon nie jest już wikarym u św. Pawła...
— Zatem do stołu, rzekł prezydent de Granville. Dewotami się brzydzę, ale nie znam nic równie miłego jak człowiek naprawdę pobożny.
I udaliśmy się do salonu. Obiad był przemiły. Ludzie naprawdę wykształceni, politycy, którym praktyka życia daje i bogate doświadczenie i wymowę, umieją cudownie opowiadać, kiedy umieją. Nie istnieje u nich nic pośredniego, albo są ciężcy albo są wspaniali. W tej miłej zabawie książę Metternich jest takim samym mistrzem jak Karol Nodier. Dowcip wielkich polityków, oszlifowany jak djament, jest jasny, błyszczący i bystry. Wuj mój, pewien że ze strony tych trzech niepospolitych ludzi nie grozi żaden niewłaściwy wybryk, puścił wodze swemu dowcipowi, delikatnemu, miłemu i subtelnemu jak u wszystkich ludzi nawykłych kryć swą myśl pod sukienką. Możecie mi wierzyć, że nie było nic gminnego ani czczego w tej rozmowie, którą, jako wrażenie, chętniebym porównał do muzyki Rossiniego. Ksiądz Gaudron, był to, jak powiadał pan de Granville, raczej św. Piotr niż św. Paweł, wieśniak pełen wiary, cały jakby czworograniasty, ciężki. Jego nieświadomość życia i literatury ożywiła rozmowę swemi naiwnemi zdziwieniami i niespodzianemi pytaniami. Wkońcu gawęda zeszła na ranę społeczną, którą wspomnieliśmy właśnie: na wiarołomstwo! Wuj podniósł sprzeczność, jaką twórcy kodeksu, jeszcze pod wpływem burz Rewolucji, stworzyli pomiędzy prawem cywilnem a prawem kościelnem, z której-to sprzeczności, jego zdaniem, płynie wszystko zło.
— Dla Kościoła, rzekł, wiarołomstwo jest zbrodnią, gdy dla waszych trybunałów to tylko występek. Wiarołomstwo udaje się w karecie do policji poprawczej, miast zasiąść na ławie oskarżonych w Sądzie karnym. Napoleońska Rada Stanu, zdjęta pobłażaniem dla występnej kobiety, była bardzo nierozsądna. Czyż nie trzeba było w tem uzgodnić prawa cywilnego z prawem Kościoła, i wtrącić, jak niegdyś, występną kobietę na resztę dni do klasztoru?
— Do klasztoru! odparł pan de Sérizy; najpierw trzebaby stworzyć klasztory, a w owym czasie przerabiano klasztory na koszary. A przytem, księże proboszczu, jak można?... Dawać Bogu to, czego społeczeństwo nie chce!...
— Och, rzekł pan de Granville, ksiądz nie zna Francji. Trzebaż było zostawić mężowi prawo wniesienia skargi; otóż nie było ani dziesięciu skarg w ciągu roku.
— Ksiądz proboszcz ujmuje się za swoim świętym, bo to Chrystus stworzył cudzołóstwo, dodał hrabia Oktaw. Na Wschodzie, w tej kolebce ludzkości, kobieta była tylko przyjemnością, i wówczas była tylko rzeczą, nie żądano od niej innych cnót prócz posłuszeństwa i piękności. Stawiając duszę ponad ciałem, nowoczesna rodzina europejska, córka Jezusa, wymyśliła nierozerwalne małżeństwo, uczyniła zeń sakrament.
— Och! Kościół zdawał sobie sprawę ze wszystkich trudności, wykrzyknął pan de Granville.
— Ta instytucja wydała nowy świat, podjął hrabia z uśmiechem; ale obyczaje naszego świata nigdy nie pójdą torem owych krajów, gdzie kobieta dojrzała jest do małżeństwa w siódmym roku, a bardzo zgrzybiała w dwudziestym piątym. Kościół katolicki zapomniał o potrzebach połowy kuli ziemskiej. Mówmy tedy wyłącznie o Europie. Czy kobieta jest wyższa od nas, czy niższa? Oto jądro kwestji w stosunku do nas. Jeżeli kobieta jest niższa od nas, wówczas, wznosząc ją tak wysoko jak to uczynił Kościół, trzeba było równocześnie straszliwych kar na wiarołomstwo. To też niegdyś postępowano w ten sposób. Klasztor albo śmierć, oto całe dawne prawodawstwo. Ale od tego czasu, obyczaje zmieniły prawo, jak zawsze. Tron posłużył za łoże cudzołóstwu, a postępy tej miluchnej zbrodni znaczyły upadek dogmatów. Dziś, kiedy Kościół wymaga od występnej kobiety jedynie szczerej skruchy, społeczeństwo zadowala się piętnem zamiast kaźni. Prawo skazuje jeszcze winnych, ale ich już nie przestrasza. Słowem, istnieją dwie moralności: moralność świata i moralność kodeksu. Tam gdzie kodeks jest słaby, uznaję to wraz z drogim proboszczem, świat jest zuchwały i szyderczy. Mało jest sędziów, nie mających ochoty popełnić występku, który gromią dosyć łagodnym zresztą piorunem swoich „zważywszy“. świat, który przeczy prawu i w swoich zabawach i w swoich obyczajach i w swoich 'przyjemnościach, surowszy jest od kodeksu i od Kościoła: świat karze niezręczność, popierając obłudę. Wedle mnie, ustawy małżeńskie należałoby przebudować od podstaw. Może prawo francuskie byłoby doskonałe, gdyby córki wyłączono od dziedzictwa.
— Znamy wszyscy kwestję do gruntu, rzeki śmiejąc się hrabia de Granville. Ja mam żonę, z którą nie mogę żyć. Sérizy ma żonę, która z nim nie chce żyć. Ciebie, Oktawie, twoja porzuciła. Streszczamy tedy we trzech wszystkie wypadki małżeńskiego sumienia, to też będziemy składali bezwątpienia komisję, jeżeli kiedy wróci się do rozwodów.
Widelec hrabiego Oktawa padł na szklankę, zbił ją, zbił talerz. Hrabia, blady jak śmierć, skierował na prezydenta de Granville piorunujące spojrzenie, pokazując oczami mnie: podchwyciłem to spojrzenie.
— Daruj mi, przyjacielu, nie widziałem Maurycego, rzekł prezydent de Granville. Sérizy i ja byliśmy twymi powiernikami, jak poprzednio byliśmy twymi świadkami, nie sądziłem tedy, iżbym popełnił niedyskrecję, mówiąc o tem w obecności tych dwóch czcigodnych kapłanów.
Pan de Sérizy zmienił rozmowę, opowiadając wszystko, co uczynił, aby pozyskać serce swojej żony, nie mogąc tego osiągnąć. Starzec ten zakończył wnioskiem, iż niepodobna ująć w reguły ludzkich sympatyj i antypatyj i stwierdził, iż prawo tem jest doskonalsze, im bardziej zbliża się do praw naturalnych. Otóż natura nie troszczy się zupełnie o związki dusz, jej celem jest utrwalenie gatunku. Zatem obecny kodeks postąpił bardzo roztropnie zostawiając ogromne pole przypadkowi. Wydziedziczenie córek, o ile istnieją męscy spadkobiercy, byłoby wyborne, czy jako ochrona przed zwyrodnieniem rasy, czy jako gwarancja szczęścia w małżeństwie przez usunięcie potwornych związków, a przesunięcie punktu ciężkości na zalety duszy i ciała.
— Ale, dodał machając ze zniechęceniem ręką, jak można ulepszyć prawo tam, gdzie kraj ma pretensję zwołać siedmiuset czy ośmiuset prawodawców!... Ostatecznie, dodał, jeśli ja padłem ofiarą, mam dziecko, które zostanie po mnie...
— Zostawiając zupełnie na boku religję, odparł wuj, pozwolę sobie zwrócić uwagę Waszej Ekscelencji, że natura winna jest nam tylko życie, a społeczeństwo winno jest nam szczęście. Czy pan jest ojcem? spytał.
— A ja, czy mam dzieci? rzekł głucho hrabia Oktaw, którego akcent sprawił takie wrażenie, że poniechano rozmowy o kobietach i o małżeństwie.
Wypiwszy kawę, dwaj mężowie i dwaj księża wysunęli się, widząc biednego Oktawa pogrążonego w melancholji, która nie pozwoliła mu zauważyć tego zniknięcia. Protektor mój siedział w berżerce przy kominku w pozycji człowieka zrozpaczonego.
— Znasz tajemnicę mego żyda, rzekł, widząc żeśmy zostali sami. Po trzech latach małżeństwa, pewnego wieczora kiedy wróciłem do domu, wręczono mi list, w którym hrabina oznajmiła mi swoją ucieczkę. List ten nie był pozbawiony szlachetności; kobiety umieją zachować pewną godność, nawet popełniając ten straszliwy występek... Dziś o żonie mojej mówi się, że zginęła na morzu, uchodzi za umarłą. Żyję samotnie od siedmiu lat!... Dość na dziś wieczór, Maurycy. Pomówimy o mojem położeniu, skoro się oswoję z myślą, że mogę z tobą mówić o tem. Kiedy się cierpi na chroniczną chorobę, czyż nie trzeba przyzwyczaić się do polepszenia? Często polepszenie wydaje się odmianą choroby.
Udałem się na spoczynek mocno wzruszony; tajemnica nie tylko nie była wyjaśniona, ale wydawała mi się tem ciemniejsza. Przeczuwałem jakiś niezwykły dramat, w przeświadczeniu że nic pospolitego nie mogło zajść między kobietą którą hrabia wybrał, a charakterem takim jak on. Okoliczności wreszcie, które popchnęły hrabinę do porzucenia człowieka tak szlachetnego, tak miłego, tak wybornego, tak kochającego, tak godnego kochania, musiały być conajmniej szczególne. Słowa pana de Granville były niby pochodnia rzucona w podziemia nad któremi kroczyłem tak długo, a mimo że ten płomień oświecał je bardzo słabo, oko moje mogło zmierzyć ich rozmiary. Tłumaczyłem sobie cierpienia hrabiego, nie znając ani ich głębi ani goryczy. Ta zżółkła twarz, te wyschnięte skronie, ta nadludzka praca, te chwile zadumy; najmniejsze szczegóły życia żonatego samotnika wystąpiły w pełnem świetle tej godziny dumania, które jest niby zmierzchem snu i w którem pogrążyłby się, tak jak ja, każdy czujący człowiek. Och, jak bardzo kochałem mego biednego zwierzchnika; wydawał mi się wzniosły! Wyczytałem poemat melancholji, wyczułem nieustanne bicie tego serca, które posądziłem o martwotę. Czyż bezmierny ból nie dochodzi zawsze do bezwładu? Czy ten dygnitarz, rozporządzający taką władzą, zemścił się? Czy sycił się wolną agonją? Czyż w Paryżu nie jest istnym cudem gniew, wrzący przez dziesięć lat? Co czynił Oktaw od czasu tego wielkiego nieszczęścia, bo rozstanie się małżonków jest wielkiem nieszczęściem w naszej epoce, w której życie domowe stało się — czem nie było dawniej — kwestją społeczną? Parę dni trzymaliśmy się w rezerwie — wielkie bóle bowiem mają swą wstydliwość — ale wreszcie, jednego wieczora, hrabia rzekł poważnym głosem: „Zostań“.
Oto jak brzmiało mniej więcej jego opowiadanie:
„W chwili gdy wróciłem z kolegjum do tego starego pałacu, ojciec mój miał pupilkę, bogatą, ładną, liczącą szesnaście lat. Wychowana przez moją matkę, Honoryna budziła się właśnie do życia. Pełna dziecinnego wdzięku, marzyła o szczęściu tak, jakby marzyła o nowym stroju; a może szczęście było dla niej strojem duszy? Pobożność jej miała w sobie jakąś młodzieńczą radość; wszystko bowiem, nawet religja, była poezją w tem naiwnem sercu. Przyszłość ukazywała się jej jako ustawiczne święto. Była niewinna i czysta, żadne pragnienie nie zmąciło jej snu. Wstyd i zgryzota nie skaziły jeszcze jej lica ani nie zwilżyły spojrzenia. Nie szukała nawet tajemnicy swoich mimowolnych wzruszeń w piękny dzień wiosenny. Poza tem czuła się słaba, stworzona do posłuszeństwa, i czekała małżeństwa, mimo iż go nie pragnęła. Jej pogodna wyobraźnia nie znała zepsucia — może potrzebnego — jakie sączy literatura kreśląc obrazy namiętności: nie znała świata, ani żadnych jego niebezpieczeństw. Drogie dziecko tak dalece nie cierpiało w życiu, że nawet nie miało sposobności wyrobić sobie charakteru. W niewinności swojej byłaby szła bez obawy pośród wężów, jak owa idealna postać, w której malarz pewien upostaciował niewinność. Nigdy czoło nie było bardziej pogodne i uśmiechnięte zarazem. Nigdy usta z taką naiwnością nie zadawały pytań, których zupełnie nie rozumiały znaczenia. Żyliśmy jak brat z siostrą. Po roku, raz w ogrodzie, kiedyśmy stali przy tym basenie z rybkami i rzucali im bułkę, rzekłem:
— Czy chcesz, abyśmy się pobrali? Ze mną będziesz robiła co będziesz chciała, gdy inny mężczyzna uczyniłby cię nieszczęśliwą.
— Mamo, rzekła do mojej matki, która wyszła naprzeciw nas, ułożyliśmy z Oktawem, że się pobierzemy...
— W siedemnastym roku?... odparła moja matka. Nie, zaczekajcie jeszcze półtora roku, a jeżeli po tym upływie czasu będziecie się sobie podobać, ha, jesteście równi majątkiem, urodzeniem, będzie to wraz małżeństwo z rozsądku i ze skłonności.
„Kiedy miałem dwadzieścia sześć lat, a Honoryna dziewiętnaście, pobraliśmy się. Szacunek dla ojca i matki, starców z dawnego Dworu, bronił nam urządzić modniej ten pałac, zmienić jego umeblowanie; zostaliśmy tu tak jak wprzôdy jako dzieci. Jednakże bywałem w świecie, wtajemniczałem żonę w życie, uważałem sobie za obowiązek kształcić ją. Zrozumiałem później, że małżeństwo zawarte w tych okolicznościach co nasze, kryje rafę, o którą rozbija się wiele uczuć, wiele rozumów, wiele istnień. Mąż staje się pedagogiem, profesorem, i miłość ginie pod linją, która wcześniej czy później ją drażni: kobieta młoda i ładna, cnotliwa i wesoła, nie uznaje innych, wyższości prócz tych któremi obdarzyła ją natura. Może w czem zawiniłem? Może w trudnych początkach małżeństwa przybrałem ton bakalarski? Może, przeciwnie, popełniłem ten błąd, że zawierzyłem bezwzględnie jej czystej naturze i nie pilnowałem żony, w której wszelki bunt zdawał mi się niepodobieństwem? Niestety! nie wiemy jeszcze, ani w polityce ani w pożyciu domowem, czy mocarstwa i rodziny giną przez zbytek zaufania czy przez nadmiar surowości. Może jako mąż nie ziściłem dziewczęcych marzeń Honoryny? Czyż człowiek wie w dniach szczęścia, w czem błądzi?
(Przypominam sobie tylko z grubsza zarzuty, jakie sobie stawiał hrabia ze szczerością anatoma, szukającego przyczyn choroby, które uszły oka jego kolegów: ale jego pobłażliwość zdała mi się wówczas godna dobroci Chrystusa, rozgrzeszającego cudzołożnicę).
„W półtora roku po śmierci ojca, który zmarł na kilka miesięcy przed matką (podjął po pauzie), przyszła straszliwa noc, w której zaskoczył mnie pożegnalny list Honoryny. Jaka poezja uwiodła tę kobietę? Czy to były zmysły, czy magnetyczna siła nieszczęścia lub genjuszu: która z tych sił omotała ją i porwała? Nic nie chciałem wiedzieć. Cios był tak straszny, że przez miesiąc byłem jak ogłuszony. Później, rozsądek radził mi zostać w mej nieświadomości, a nieszczęścia Honoryny zanadto mnie pouczyły w tej mierze. Dotąd, Maurycy, wszystko jest bardzo pospolite, ale wszystko się zmieni od jednego słowa: ja kocham Honorynę! nie przestałem jej ubóstwiać. Od dnia jej ucieczki, żyję wspomnieniami, przechodzę myślą słodycze, na które Honoryna była z pewnością obojętna.
— Och, dodał widząc zdumienie w moich oczach, nie rób ze mnie bohatera, nie uważaj minie za takiego głupca — jakby powiedział pułkownik napoleoński — abym nie szukał rozrywek! Niestety, moje dziecko, byłem albo zbyt młody albo zbyt zakochany: nie mogłem znaleźć innej kobiety w całym świecie. Po straszliwem zmaganiu się z sobą, obciąłem się oszołomić: szedłem z mojem złotem w dłoni aż do progu Niewierności: ale tu wznosiło się przede mną, niby biały posąg, wspomnienie Honoryny. Kiedy sobie przypomniałem nieskończoną delikatność tej miękkiej skóry, przez którą widać było obieg krwi i drżenie nerwów, kiedy widziałem tę niewinną główkę, równie naiwną w wilję mego nieszczęścia co w dniu kiedy jej rzekłem: „Czy chcesz, abyśmy się pobrali?“... kiedy sobie przypomniałem jej zapach niebiański jak zapach cnoty; kiedy ujrzałem myślą blask jej spojrzenia, ładność jej ruchów, uciekałem jak człowiek, który chciał sprofanować grób i który widzi wstającą zeń duszę zmarłego.
„Na Radzie Stanu, w trybunale, w nocy, marzyłem o Honorynie tak nieustannie, że trzeba mi nadzwyczajnej siły duszy, aby mieć świadomość tego co robię, co mówię. Oto tajemnica moich prac. I przytem nie więcej czułem gniewu na nią, niż ojciec na ukochane dziecko, widząc je w niebezpieczeństwie, w którem znalazło się przez nieostrożność. Zrozumiałem, że uczyniłem ze swojej żony poemat, którym syciłem się z takiem upojeniem, iż wierzyłem że ona dzieli to upojenie. Och, Maurycy, miłość bez rozumu to u męża błąd, który może sprowadzić wszystkie zbrodnie żony! Zostawiłem prawdopodobnie odłogiem siły tego dziecka, kochanego jak dziecko: zmęczyłem ją może swoją miłością, zanim wybiła dla niej godzina kochania! Zbyt młoda aby przeczuć poświęcenie matki w wierności żony, wzięła tę pierwszą próbę małżeństwa za samo życie, i nadąsane dziecko przeklinało bez mej wiedzy życie, nie śmiejąc się skarżyć przede mną, może przez wstyd! W tem okrutnem położeniu znalazła się bez obrony wobec człowieka zdolnego trafić do jej serca. A ja, ten mądry sędzia — jak mówią o mnie — ja, który mam dobre serce, ale który miałem zajętą głowę, zrozumiałem zbyt późno zdeptane prawa niewieściego kodeksu, przeczytałem je w blaskach pożaru, który pochłaniał mój dom. Stworzyłem wówczas w mem sercu trybunał, w imieniu prawa: bo prawo czyni męża sędzią; rozgrzeszyłem żonę, a potem siebie. Ale wówczas miłość przybrała u mnie postać namiętności, owej nikczemnej i bezwzględnej namiętności, jaka czasem ogarnia starców. Dziś, kocham straconą Honorynę tak, jak się kocha w sześćdziesiątym roku kobietę, której się chce za każdą cenę, i czuję w sobie siły młodzieńca. Mam odwagę starca, a nieśmiałość młodego chłopca. Mój drogi, świat ma tylko szyderstwo dla tego okropnego położenia. W sytuacji, w której świat rozczula się nad kochankiem, w mężu widzi tylko niedołęstwo: drwi sobie z tych, co nie umieli zachować żony nabytej pod baldachimem kościoła i w obliczu szarfy mera. I trzeba mi było milczeć. Sérizy jest szczęśliwy. Pobłażliwości swojej zawdzięcza rozkosz widzenia swej żony, opiekuje się nią, broni jej, że zaś ją ubóstwia, kosztuje szczęścia dobroczyńcy, który nie troszczy się o nic, nawet o śmieszność, którą roztapia w swoich ojcowskich słodyczach. „Nie rozwodzę się tylko przez wzgląd na moją żonę!“ mówił mi raz, kiedyśmy wychodzili z Rady ministrów. Ale ja!... ja nie mam nic, nawet śmieszności, której bym stawił czoło, ja, który istnieję jedynie przez miłość bez pokarmu! ja, który nie umiem rzec dwóch słów do kobiety z towarzystwa! ja, którego prostytucja brzydzi! ja, wiemy przez urzeczenie! Gdyby nie religja, zabiłbym się. Wyzwałem do walki otchłań pracy, rzuciłem się w nią, i wyszedłem z niej żywy, płonący, gorejący, postradawszy sen!...
(Nie mogę sobie przypomnieć słów tego tak wymownego człowieka; ale namiętność dawała mu poryw o tyle jeszcze wyższy od krasomówstwa, że gdy mówił, czułem, że i mnie, jak jemu, łzy spływają po twarzy! Osądźcie moje wrażenie, kiedy, po pauzie w czasie której ocieraliśmy łzy, hrabia zakończył tem wyznaniem:) „To jest dramat mojej duszy, ale to nie jest dramat rozgrywający się w tej chwili w Paryżu! Dramat wewnętrzny nie obchodzi nikogo. Wiem o tem, i ty uznasz to kiedyś, ty który plączesz ze mną w tej chwili: nikt nie sprawdza swojem sercem ani swemi nerwami cudzej boleści. Miara naszych bólów jest w nas. Ty sam, rozumiesz moje cierpienia jedynie przez daleką analogję. Czy możesz mnie sobie wyobrazić, jak koję ataki rozpaczy patrząc na minjaturę, na której mój wzrok ogląda i całuje jej czoło, jej uśmiech, owal jej twarzy, na której wdecham białość jej cery i która mi pozwala niemal czuć, dotykać, czarne pukle włosów? Czy widziałeś mnie, kiedy się zrywam z nadzieją, kiedy się wiję pod tysiącem grotów rozpaczy, kiedy brnę w błocie Paryża, aby zmęczeniem zabić swą niecierpliwość? Miewam ataki nerwów, jak ludzie ginący z wycieńczenia; napady szaleńczej wesołości, wstrząsy mordercy gdy spotka brygadjera żandarmów. Słowem, życie moje jest nieustannym paroksyzmem lęku, radości, rozpaczy. Co się tyczy dramatu, oto dramat. Ty myślisz, że ja jestem zajęty radą Stanu, Izbą, trybunałem, polityką! Och, Boże, siedem godzin nocy starczy na wszystko, tak bardzo życie które wiodę wyostrzyło moje zdolności. Honoryna, to moja wielka sprawa. Odzyskać żonę, to moja jedyna praca; strzec jej w klatce w której się znajduje, tak aby nie wiedziała że jest w mojej mocy; zaspakajać jej potrzeby, czuwać nad odrobiną przyjemności na jakie sobie pozwała, być bezustanku koło niej, jak sylf, nie pokazując się ani nie zdradzając niczem, gdyż cała moja przyszłość byłaby stracona, oto moje życie, moje prawdziwe życie.
„Od siedmiu lat nie położyłem się ni razu, nie poszedłszy popatrzeć na światło jej lampy, lub na jej cień na firankach. Opuściła mój dom, nie chcąc wziąć nic, prócz sukni którą miała na sobie. Biedne dziecko posunęło szlachetność do głupoty. To też, w półtora roku po jej ucieczce, kochanek, przerażany ostrem, zimnem, posępnem i cuchnącem obliczem nędzy, porzucił ją jak nikczemnik! Ten człowiek liczył zapewne na szczęśliwą i wygodną egzystencję w Szwajcarji i we Włoszech, jaką fundują sobie wielkie damy, gdy rzucą mężów. Nędznik zostawił to drogie stworzenie w ciąży, bez grosza! W r. 1820 w listopadzie, uprosiłem najlepszego położnika w Paryżu, aby odegrał rolę przedmiejskiego chirurga. Uprosiłem proboszcza parafji w której ona mieszkała, aby dbał o jej potrzeby, tak jakby szło o dzieło miłosierdzia. Utaić nazwisko żony, zapewnić jej incognito, znaleźć jej gospodynię, któraby mi była oddania i któraby była inteligentną powiernicą, ba!... to była praca godna Figara. Pojmujesz, iż odkryć schronienie żony było dla mnie drobnostką. Po trzech miesiącach odrętwienia raczej niż rozpaczy, myśl aby się poświęcić szczęściu Honoryny, biorąc Boga na świadka mojej roli, stała się jednym z owych poematów, które się lęgną jedynie w sercu kochanka mimo wszystko. Wszelka absolutna miłość żąda pokarmu. Czyż nie miałem obowiązku chronić tego dziecka — winnego jedynie wskutek mej nierozwagi — od nowych nieszczęść, słowem, pełnić rolę anioła-stróża? Po siedmiu miesiącach karmienia, niemowlę umarło, szczęściem dla niej i dla mnie. Honoryna była przez dziewięć miesięcy między życiem a śmiercią, opuszczona w chwili w której najbardziej potrzebowała ramienia mężczyzny, ale to ramię, rzekł, wyciągając rękę gestem anielskiej energji, rozpostarło się nad jej głową.
„Pielęgnowano Honorynę tak, jakgdyby była w swoim pałacu. Kiedy, odzyskawszy zdrowie, pytała kto i jak ją ratował, odpowiadano: — Miejscowe siostry miłosierdzia. — Towarzystwo ochrony matek, — proboszcz, wzruszony jej losem. — Ta kobieta, której duma staje się aż wadą, rozwinęła w swojem nieszczęściu siłę oporu, którą niekiedy nazywam uporem muła. Honoryna postanowiła zarabiać na życie! moja żona pracuje!... Od pięciu lat mam ją na oku przy ulicy Saint-Maur, w ślicznem mieszkanku, gdzie wyrabia kwiaty i modele. Myśli, że sprzedaje wytwory swej wykwintnej pracy kupcowi, który jej płaci tyle, iż dzień pracy przynosi jej dwadzieścia franków; i nigdy, od sześciu lat, nie postało jej w głowie najlżejsze podejrzenie. Pokrywa wszystkie swoje potrzeby mniej więcej po trzeciej części kosztu, tak iż, przy sześciu tysiącach franków, żyje jakby miała piętnaście tysięcy. Lubi kwiaty i płaci sto talarów ogrodnikowi, który bierze ode mnie tysiąc dwieście franków rocznej pensji i który mi przedstawia co kwartał rachunki po dwa tysiące franków. Przyrzekłem temu człowiekowi ogród i domek, przylegający do domku odźwiernego przy ulicy Saint-Maur. Nabyłem tę posiadłość pod nazwiskiem pisarza trybunału. Jedna niedyskrecja pozbawiłaby ogrodnika wszystkiego. Honoryna ma swoją willę, ogród, wspaniałą cieplarnię, wszystko za pięćset franków rocznie. Żyje pod nazwiskiem swojej służącej, pani Gobain, owej dyskretnej jak grób staruszki, którą wynalazłem i która się do niej przywiązała. Ale tę wierność, tak jak wierność ogrodnika, podsycam obietnicą nagrody w dniu tryumfu. Odźwierny i jego żona kosztują mnie straszliwie drogo, dla tych samych przyczyn. Słowem, od trzech lat, Honoryna jest szczęśliwa, sądzi, że własnej pracy zawdzięcza swoje wspaniałe kwiaty, tualety, dobrobyt. — Och, wiem, co mi powiesz, wykrzyknął hrabia, widząc pytanie w moich oczach i na moich ustach. Tak, próbowałem. Żona moja mieszkała przedtem na przedmieściu św. Antoniego. Jednego dnia, kiedy, na słowo tej Gobain, uwierzyłem w widoki pojednania, wysłałem list, w którym starałem się ją zmiękczyć, list zaczynany dwadzieścia razy! Nie będę ci opisywał swoich wzruszeń. Chodziłem z ulicy Payenne na ulicę de Reuilly, i jak skazaniec, którego wiodą z pałacu Sprawiedliwości do ratusza, ale on jedzie na wózku a ja szedłem pieszo!... Była noc, mgła, a ja szedłem naprzeciw pani Gobain, która miała mi powiedzieć, co zrobiła żona. Poznawszy moje pismo, Honoryna rzuciła list w ogień, nie czytając.
— Pani Gobain, rzekła, nie chcę tu być od jutra!...
„Te słowa, nie byłoż to pchnięcie sztyletu dla człowieka, znajdującego niewysłowione rozkosze w oszukaństwie, zapomocą którego dostarcza jej najpiękniejszego ljońskiego aksamitu po dwanaście franków łokieć, bażantów, ryb, owoców za dziesiątą część ceny, jej, kobiecie dość nieświadomej życia, aby myśleć, że dwieście pięćdziesiąt franków to jest wystarczająca suma, aby opłacić panią Gobain, kucharkę godną biskupia!...
„Zeszedłeś mnie czasami, jak zacierałem ręce, jakgdyby w przystępie szczęścia. To wówczas, kiedy mi się udał jakiś podstęp iście teatralny. Oszukałem właśnie żonę, posłałem jej przez modniarkę indyjski szal, dany do odprzedaży jakoby przez aktorkę, która go ledwie miała na sobie: otóż w tym szalu, ja, ten poważny dygnitarz, którego masz oto przed sobą, przespałem jedną noc! Słowem, dzisiaj życie moje streszcza się w dwóch słowach, któremi można wyrazić najgwałtowniejsze cierpienie: kocham i czekam! Posiadam w pani Gobain wiernego szpiega tego ubóstwianego serca. Chodzę co noc rozmawiać ze starą, dowiedzieć się od niej wszystkiego co Honoryna robiła w ciągu dnia; usłyszeć najmniejsze słowo które wyrzekła, jeden okrzyk bowiem może mi wydać tajemnice tej duszy, która stała się głucha i niema.
„Honoryna jest pobożna, chodzi na mszę, modli się, ale nigdy nie chodzi do spowiedzi i do komunji; przeczuwa, co by jej ksiądz powiedział. Nie chce usłyszeć rady, rozkazu wrócenia do mnie. Ten wstręt do mnie przeraża mnie i zdumiewa, bo nigdy nie wyrządziłem Honorynie najmniejszej krzywdy: byłem zawsze dla niej dobry. Przypuśćmy, że byłem nieco niecierpliwy kształcąc ją, że moja męska ironja zraniła słuszną dumę młodej dziewczyny? Czy to jest powód, aby trwać w postanowieniu, które może natchnąć jedynie najokrutniejsza nienawiść?
„Honoryna nie powiedziała nigdy pani Gobain kim jest; zachowuje bezwarunkowe milczenie w kwestji swego małżeństwa, tak że ta zacna i godna kobieta nie może rzec ani słowa w mojej obronie, bo ona jedna w całym domu zna moją tajemnicę. Inni nie wiedzą nic; żyją pod grozą prefekta policji, oraz we czci dla ministra. Niepodobna mi tedy wniknąć w to serce: cytadela jest moja, ale nie mogę do niej wejść. Gwałt zgubiłby mnie na zawsze! Jak zwalczać racje, których się nie zna? Napisać list, dać go do skopjowania publicznemu pisarzowi i przesłać Honorynie? Myślałem o tem. Ale ożyłby to nie znaczyło dać powód do trzeciej zmiany mieszkania? Ostatnie kosztuje mnie stopięćdziesiąt tysięcy. Nabyłem je zrazu na nazwisko sekretarza, którego ty zająłeś miejsce. Nieszczęśliwy nie wiedział, jaki ja mam lekki sen: zaskoczyłem go, jak otwierał fałszywym kluczem kasę, w której schowałem jego deklarację: zakaszlałem, przeraził się; nazajutrz zmusiłem go, aby sprzedał dom wskazanemu przeze mnie człowiekowi, i wyrzuciłem go za drzwi. Och! gdybym nie czuł w sobie wszystkich szlachetnych przymiotów, zadowolonych, szczęśliwych, kwitnących, gdyby rola moja nie miała czegoś z boskiego ojcostwa, gdybym nie rozkoszował się pełnią swego oddania, bywają chwile, w których uwierzyłbym w jakąś monomanję. Są noce, w których słyszę sygnały szaleństwa; lękam się owych przejść od słabej nadziei, która niekiedy błyszczy i wyciąga ręce, do zupełnej rozpaczy, która spada tak nisko, jak tylko człowiek spaść może. Przemyślałem przed kilku dniami okrutną historję Lowelasa i Klarysy, powiadając sobie: „Gdyby Honoryna miała ze mną dziecko, czyż nie musiałaby wrócić do mego domu? “ Słowem, tak dalece wierzę w szczęśliwą przyszłość, że przed niespełna rokiem kupiłem jeden z najpiękniejszych pałaców w dzielnicy Saint-Honoré. Jeśli zdobędę z powrotem Honorynę, nie chcę aby wracała do tego pałacu, ani do tego pokoju z którego uciekła. Chcę pomieścić swoje bóstwo w nowej świątyni, w której-by mogła uwierzyć w życie zupełnie nowe. Pracuję nad tem, aby zrobić z tego pałacu cud wykwintu i smaku. Opowiadano mi o poecie, który, oszalawszy prawie z miłości do pewnej śpiewaczki, kupił w zaraniu swej miłości najpiękniejsze łóżko w Paryżu, nie wiedząc jak aktorka przyjmie jego miłość. Otóż istnieje najzimniejszy z sędziów, prawników, człowiek który uchodzi za najpoważniejszego doradcę Korony a w którym ta historja poruszyła wszystkie fibry serca. Mąż Stanu rozumie tego poetę, który swój ideał karmił materialną możliwością. Na trzy dni przed przybyciem Marji Ludwiki, Napoleon tarzał się w łożu małżeńskiem w Compiègne... Wszystkie potężne namiętności mają jednakże objawy. Ja kocham jak poeta i jak cesarz...!“
Słysząc te słowa, kląkłem się, czy obawy hrabiego Oktawa nie ziściły się: wstał, chodził, gestykulował, ale zatrzymał się nagle, jakgdyby przerażony swym wybuchem. „Jestem bardzo śmieszny, dodał po długiej pauzie, żebrząc spojrzeniem współczucia.
— Nie, panie, jest pan bardzo nieszczęśliwy...
— Och, tak, rzekł ciągnąc dalej, bardziej niż przypuszczasz! Sądząc z gwałtowności moich słów, możesz i powinieneś wierzyć w najsilniejszą namiętność fizyczną, skoro od dziewięciu lat paraliżuje ona całą mą naturę; ale to jest nic w porównaniu z ubóstwieniem, jakie we mnie budzi dusza, dowcip, wzięcie, serce, wszystko co w kobiecie nie jest kobietą; słowem, te urocze bóstwa stanowiące orszak Miłości, z któremi spędza się życie i które są codzienną poezją ulotnej rozkoszy. Widzę, mocą jakiegoś spojrzenia wstecz, owe wdzięki serca i umysłu, na które mało zwracałem uwagi w dniach swego szczęścia, jak wszyscy ludzie szczęśliwi! Dzień po dniu poznawałem rozmiar mojej straty, poznając boskie przymioty tego kapryśnego i samowolnego dziecka, które stało się tak silne i dumne pod ciężką ręką nędzy, pod ciosem najnikczemniejszej zdrady. I ten niebiański kwiat usycha samotnie i w ukryciu! Och, prawo, o którem mówiliśmy, podjął z gorzką ironją, prawo, to oddział żandarmerji, to żona moja ujęta i doprowadzona tu siłą!... Czy to nie znaczy odzyskać trupa? Religja nie ma na nią wpływu; bierze z niej jedynie poezję, modli się, nie słuchając nakazów Kościoła. Ja wyczerpałem całą łagodność, całą dobroć, całą miłość... Już nie mam sił. Istnieje już tylko jeden środek: chytrość i cierpliwość, jaką ptasznicy łapią wkońcu najbardziej nieufne, najpłochliwsze, najtrudniejsze i najrzadsze ptaki. To też, Maurycy, kiedy niewinna niedyskrecja hrabiego de Granville odsłoniła ci tajemnicę mego żyda, ujrzałem wkońcu w tem wydarzeniu wskazówkę losu, ów wyrok, którego słuchają i którego żebrzą gracze w chwili gdy waży się ich fortuna... Czy masz dla mnie dość serca, aby się zdobyć na najromantyczniejsze poświęcenie?...
— Widzę, do czego pan zmierza, panie hrabio, przerwałem, zgaduję pańskie intencje. Poprzedni pański sekretarz chciał naruszyć pańską kasę; znam serce obecnego; mógłby się zakochać w pańskiej żonie. Czy zechce go pan pchać w nieszczęście, wysyłając go w ogień? Kłaść rękę w żar i nie sparzyć się, czy to możliwe?
Po chwili którą przetrwałem w zdumieniu, rozległ się dzwon, powóz zajechał przed ganek. Niebawem lokaj oznajmił panią de Courteville z córką. Hrabia Oktaw miał bardzo liczną rodzinę po kądzieli. Pani de Courteville, jego krewniaczka, była wdową po sędzi trybunału Sekwany, który zostawił ją z córką a bez majątku. Czem mogła być dwudziestodziewięcioletnia kobieta przy dwudziestoletniej dziewczynie, pięknej tak, jak możnaby sobie wymarzyć idealną kochankę?
— Będąc baronem, referendarzem i sekretarzem kanclerskim, w oczekiwaniu czegoś więcej, i otrzymując ten stary pałac jako wiano, czy będziesz miał dość powodów laby się nie zakochać w hrabinie? szepnął biorąc mnie za rękę i przedstawiając mnie paniom.
Byłem olśniony, nie dobrodziejstwami, o których nie śmiałbym marzyć, ale Amelją de Courteville, której piękność uwydatniła jeszcze owa wyszukana tualeta, jaką matki nakładają córkom, kiedy chodzi o zdobycie męża. Nie mówmy zresztą o mnie, rzekł konsul po pauzie.
W trzy tygodnie później, zamieszkałem w domku ogrodnika, odświeżonym, urządzonym i umeblowanym z ową szybkością, która wyraża się w trzech słowach: Paryż! robotnik francuski! pieniądze! Byłem tak zachwycony, jak tylko hrabia mógł tego pragnąć dla swego bezpieczeństwa. Czy spryt dwudziestopięcioletniego chłopca starczy na rzecz, którą podejmowałem i w której chodziło o szczęście przyjaciela? Wyznaję, iż wiele w tem liczyłem na wuja; hrabia pozwolił mi go przypuścić do sekretu, w razie gdybym uznał, że pomoc jest potrzebna. Przyjąłem ogrodnika, zrobiłem się manjakiem kwiatów, z istną furją monomana zająłem się osuszaniem bagna i przygotowywaniem go do hodowli kwiatów. Jak zwarjowani Holendrzy lub Anglicy, i ja podawałem się za monoflorystę. Hodowałem specjalnie dalję, gromadząc wszystkie jej odmiany. Domyślacie się państwo, że linję mego postępowania, do najdrobniejszych szczegółów, wytyczył mi hrabia, który całą inteligencję skopił na najmniejszych okolicznościach tragikomedji, mającej się rozegrać przy ulicy Saint-Maur. Skoro tylko hrabina udała się na spoczynek, prawie co wieczór, między jedenastą a dwunastą, Oktaw, pani Gobain i ja odbywaliśmy naradę. Słyszałem, jak stara zdawała Oktawowi sprawę z najdrobniejszych postępków żony; wywiadywał się o wszystko, o posiłki, o zajęcia, o humor, o jutrzejszy obiad, o kwiaty które ma na warsztacie. Zrozumiałem, co to jest miłość w rozpaczy, kiedy się składa z potrójnej miłości, zrodzonej z głowy, z serca i ze zmysłów. Oktaw żył tylko tę godzinę. Przez dwa miesiące, które zajęły mi moje prace, nie spojrzałem na willę, gdzie mieszkała sąsiadka. Nie spytałem nawet czy mam sąsiadkę, mimo że ogrody nasze dzielił prosty parkan, pod którym hrabina kazała posadzić cyprysy już wysokie na cztery stopy.
Pewnego ranka, pani Gobain oznajmiła hrabinie katastrofę: oryginał, zamieszkały od niedawna w sąsiedztwie, postanowił wznieść pod koniec roku mur między dwoma ogrodami. Nie będę wam malował ciekawości, jaka mnie pożerała. Ujrzeć hrabinę!... Przy tem pragnieniu bladła rodząca się miłość do Amelji. Mój zamiar wzniesienia muru był straszliwą groźbą. Ogródek Honoryny, pozbawiony przestrzeni, stawał się niby korytarzem, wciśniętym między jej willę a mój mur. Willa ta, niegdyś przeznaczona na świątynię rozkoszy, podobna była do pałacu z kart: miała nie więcej niż trzydzieści stóp na sto. Fasada, pomalowana z niemiecka w pnące kwiaty aż do pierwszego piętra, przedstawiała uroczy okaz owego stylu Pompadour, tak dobrze nazwanego rococo. Do domu wiodła długa aleja lipowa. Ogródek hrabiny i mój ogród tworzyły jakby siekierę, której rączkę stanowiła ta aleja. Mój mur miał odciąć trzy czwarte siekiery.
Hrabina była w rozpaczy, w zakłopotaniu swojem rzekła:
— Moja dobra Gobain, co to za człowiek ten amator?
— Hm, odparła, nie wiem czyby się go dało ułagodzić, bo robi wrażenie człowieka, który niecierpi kobiet. To siostrzeniec pewnego paryskiego księdza. Wuja jego widziałam tylko raz, godny starzec, bardzo brzydki, ale dziwnie miły. Możliwe (tak przynajmniej gadają), że to proboszcz podsyca w siostrzeńcu tę pasję do kwiatów, z obawy aby nie wpadł w co gorsze...
— Jakto?
— Ano tak, nasz sąsiad jest trochę tego... rzekła Gobain pokazując na głowę.
Spokojni warjaci są to jedyni ludzie, co do których kobiety nie żywią żadnych obaw sercowych. Zobaczycie w dalszym ciągu, jak trafnie postąpił hrabia, przeznaczając mi tę rolę.
— Ale cóż mu jest? spytała hrabina.
— Za wiele studjował, odparła Gobain, i zdziwaczał. Wreszcie — jeżeli już pani chce wszystko wiedzieć, co o tem gadają w sąsiedztwie — ma powody aby nie lubić kobiet...
— Ba, rzekła Honoryna, warjatów mniej się boję niż rozsądnych ludzi, pogadam z nim. Powiedz mu, że proszę aby przyszedł. Jeśli mi się nie uda, pomówię z tym księdzem.
Nazajutrz po tej rozmowie, przechadzając się po wytyczonych ścieżkach, ujrzałem, iż na pięterku firanki są odsunięte i kobieca twarz wygląda ciekawie. Pani Gobain podeszła do mnie. Spojrzałem w stronę willi i uczyniłem brutalny gest, jakgdybym mówił:
— Et! ja sobie drwię z waszej pani!
— Proszę pani, rzekła Gobain, która wróciła aby zdać sprawę z poselstwa, warjat prosił mnie, żebym go zostawiła w spokoju, utrzymując że każdy jest panem w swoim domu, zwłaszcza o ile nie jest żonaty.
— Ma słuszność, rzekła hrabina.
— Talk, ale powiedział wkońcu: „Przyjdę”, kiedym mu przedstawiła, że robi wielką przykrość osobie, żyjącej zupełnie samotnie i znajdującej rozrywkę w hodowaniu ulubionych kwiatów.
Nazajutrz, gest pani Gobain oznajmił mi, że jestem oczekiwany. W chwili gdy hrabina przechadzała się po śniadaniu, wyłamałem płot i podszedłem do niej. Byłem ubrany z wiejska: stare flanelowe spodnie ze strzemiączkami, grube saboty, stara kurtka myśliwska, kaszkiet na głowie, licha chustka na szyi, ręce ubabrane ziemią i motyka w ręku.
— Proszę pani, to właśnie pani sąsiad, krzyknęła Gobain.
Hrabina nie przestraszyła się. Ujrzałem wreszcie kobietę, którą postępowanie jej oraz zwierzenia hrabiego uczyniły mi tak interesującą. Było to w pierwszych dniach maja. Czyste powietrze, błękitne niebo, zieloność pierwszych liści, zapach wiosny, tworzyły ramę dla tej wcielonej boleści. Skorom ujrzał Honorynę, zrozumiałem miłość Oktawa oraz prawdę tego wyrażenia: „Niebiański kwiat!” Białość jej uderzyła mnie od pierwszej chwili swym osobliwym odcieniem bieli, jest bowiem tyleż kolorów białych, co czerwonych i niebieskich. Kiedy się patrzało na hrabinę, oko dotykało niemal tej delikatnej skóry, pod którą płynęła krew błękitnemi żyłkami. Za najmniejezem wzruszeniem, krew ta rozlewała się pod skórą niby lekka i różana fala. Kiedyśmy się spotkali, promienie słońca, przedzierające się przez wiotkie liście akacji, okalały Honorynę ową żółtą i płynną aureolą, jaką Rafael i Tycjan, jedyni z malarzy, umieli otoczyć głowę Madonny. Ciemne oczy wyrażały tkliwość i wesołość, ogień ich rzucał blask aż na twarz, poprzez długie spuszczone rzęsy. Ruchem miękkich powiek Honoryna siała jakiś czar, tyle było uczucia, godności, lęku, wzgardy, w sposobie podnoszenia lub opuszczania tych firanek duszy. Mogła człowieka zmrozić lub ożywić jednem spojrzeniem. Jej popielate włosy, niedbale związane, obejmowały czoło godne poety, szerokie, silnie sklepione, marzycielskie. Usta oddychały rozkoszą. Wreszcie — przywilej rzadki we Francji, ale pospolity we Włoszech — zarysy tej głowy miały coś szlachetnego, zdolnego oprzeć się działaniu czasu.
Mimo iż szczupła, Honoryna nie była chuda, a kształty jej zdały mi się z tych, które zdolne są obudzić jeszcze małość, wówczas gdy pozornie jest wyczerpana. Zasługiwała na przydomek „malutkiej“, należała bowiem do rodzaju drobnych kobiet, które można brać, pieścić, porzucać i brać na nowo jak kotkę. Jej małe nóżki czyniły na piasku im tylko właściwy szelest, harmonizujący z szumem jej sukni; tworzyło to jakąś muzykę kobiecą, która wnikała w serce i sprawiała iż poznałoby się jej chód wśród tysiąca kobiet. Postawa jej wyrażała jej szlachecki rodowód tak majestatycznie, że na ulicy najzuchwalsi proletarjusze ustępowali jej z drogi. Wesoła, tkliwa, dumna, imponująca, — nie można było wyobrazić jej sobie inaczej niż z temi przymiotami, które wykluczały się na pozór, a mimo których pozostała dzieckiem. Ale dziecko mogło się stać silne jak anioł: i jak anioł, raz draśnięta w swojej istocie, musiała być nieubłagana. Chłód jej twarzy musiał być śmiercią dla tych, do których te oczy wprzód się uśmiechały, dla których te wargi rozchyliły się, których dusza chłonęła melodje tego głosu, dającego, osobliwym swoim akcentem, słowom całą poezję śpiewu. Wdechając zapach fiołków który ją spowijał, zrozumiałem, w jaki sposób wspomnienie tej kobiety przygwoździło hrabiego na progu Rozpusty, i jak nie można było nigdy zapomnieć tej, która była w istocie kwiatem dla dotyku, kwiatem dla spojrzenia, kwiatem dla powonienia, kwiatem niebiańskim dla duszy... Honoryna rodziła poświęcenie, poświęcenie rycerskie i bez nagrody. Na jej widok mówiło się sobie: „Pomyśl a odgadnę, powiedz a usłucham. Jeśli moje życie, ofiarowane w męce, może ci dać jeden dzień szczęścia, weź moje życie, będę się uśmiechał jak męczennicy na stosie, przyniosę bowiem ten dzień Bogu, jako zakład, który uzna ten Ojciec, poznając ucztę zastawioną swemu dziecięciu“.
Wiele kobiet stwarza sobie sztucznie fizjognomję i zdoła osiągnąć wrażenie podobne temu, które ogarnia na widok hrabiny: ale u niej wszystko płynęło z rozkosznej naturalności, i ta naturalność, niepodobna do naśladowania, szła wprost do serca. Jeśli mówię o niej w ten sposób, to dlatego, że chodzi wyłącznie o jej duszę, o jej myśli, o subtelności jej serca, i mielibyście mi za złe, gdybym jej nie naszkicował.
Omal nie zapomniałem swojej roli człowieka wpół szalonego, brutalnego i wyzutego z rycerskości.
— Mówiono mi, że pani lubi kwiaty.
— Jestem kwiaciarką, proszę pana, odparła. Wyhodowawszy kwiaty, kopjuję je, niby matka, któraby była na tyle artystką, aby móc malować swoje dzieci... Czyż to nie mówi panu dostatecznie, że jestem biedna i niezdolna opłacić ustępstw, które chcę zyskać u pana?
— I czem się dzieje, odparłem z powagą sędziego, że osoba tak dystyngowana uprawia podobne rzemiosło? Czy, jak ja, stara się pani zatrudnić palce, aby dać spoczynek głowie?
— Zostańmy przy kwestji muru, odparła z uśmiechem.
— Właśnie jesteśmy przy fundamentach, rzekłem. — Czyż nie muszę wprzód wiedzieć, która z naszych dwóch zgryzot, lub, jeśli pani woli, z naszych dwóch manji, winna ustąpić drugiej?... Och, jaki ładny bukiet narcyzów; są tak świeże jak dzisiejszy ranek!
Trzeba wam wiedzieć, że hrabina stworzyła tam sobie istne muzeum kwiatów i krzewów, do którego wnikało jedynie słońce. Urządzenie tego sanktuarjum podyktował genjusz artysty a uszanowałby je najnieczulszy z kamieniczników. Klomby kwiatów, obmyślone z całą sztuką ogrodniczą i tworzące istne bukiety, działały kojąco na duszę. Ten ogród zamknięty, samotny, wydzielał kojące balsamy, budził same słodkie myśli, wdzięczne, rozkoszne nawet obrazy. Czuło się tam owo niezatarte piętno jakie nasz prawdziwy charakter wyciska na wszystkich rzeczach kiedy nas nie zmusza do posłuszeństwa rozmaitym potrzebnym zresztą obłudom, których wymaga społeczeństwo.
Spoglądałem kolejno na pęk narcyzów i na hrabinę, zdając się bardziej rozkochany w kwiatach <niż w niej, aby nie wypaść z roli.
— Kocha pan tedy kwiaty? spytała.
— To są, rzekłem, jedyne istoty, które nie zawodzą naszych starań i naszej tkliwości.
Wypaliłem tak gwałtowną tyradę, kreśląc paralelę między botaniką a światem, że znaleźliśmy się o tysiąc mil od muru granicznego. Hrabina musiała mnie wziąć za istotę cierpiącą, zranioną, godną współczucia. Mimo to, po pół godzinie, sąsiadka sprowadziła mnie do pierwotnej kwestji: kobiety bowiem, o ile nie kochają, posiadają zimną krew starego adwokata.
— Gdybym zostawił parkan, rzekłem, poznałaby pani wszystkie sekrety hodowli, które pragnę ukryć: szukam niebieskiej dalji, niebieskiej róży, szaleję za niebieskiemi kwiatami. Czyż kolor niebieski nie jest ulubioną barwą szlachetnych dusz? Żadne z nas nie jest u siebie: równie dobrze możnaby zrobić furtkę ze sztachet, któraby łączyła nasze dwa ogrody... Pani lubi kwiaty, będzie pani oglądała moje, ja będę oglądał piani kwiaty. U pani nie bywa nikt, u mnie bywa jedynie mój wuj, proboszcz Blancs-Manteaux.
— Nie, orzekła, nie chcę nikomu dać prawa wchodzenia o każdej porze do mego ogrodu, do mnie. Niech pan przychodzi, pana zawsze przyjmę, jak sąsiada z którym chcę utrzymywać dobre stosunki: ale zbyt kocham swą samotność, aby ją ograniczać w jakiejkolwiek mierze.
— Jak pani chce! rzekłem. To mówiąc, przesadziłem jednym susem parkan. — Naco furtka? wykrzyknąłem znalazłszy się na swoim gruncie, podchodząc do hrabiny i szydząc z niej gestem oraz minami szaleńca.
Dwa tygodnie nie dałem znaku życia. Pod koniec maja, pewnego pięknego wieczora, zdarzyło się, iż, przechadzając się wolno, znaleźliśmy się oboje po dwóch stronach parkanu. Skorośmy się zbliżyli, trzeba było wymienić jakieś uprzejme słowa: wydałem się hrabinie tak przygnębiony, utopiony w tak bolesnej zadumie, że jęła mnie pocieszać sławami, podobnemi do śpiewu, którym piastunki usypiają dzieci. Wreszcie przesadziłem płot, i drugi raz znalazłem się przy niej. Hrabina zaprosiła mnie do domu, chcąc obłaskawić mój smutek. Wszedłem tedy do tego sanktuarjum, gdzie wszystko było w harmonji z kobietą, którą starałem się wam odmalować. Panowała tam urocza prostota. Wewnątrz była to bombonierka, wymyślona przez sztukę osiemnastego wieku na pełną wdzięku rozpustę wielkiego pana. Jadalnia, położona na parterze, pokryta była freskami, cudownie przedstawiającemi pnące się kwiaty. Salonik naprzeciwko jadalni był dziwnie zniszczony, ale hrabina przybrała ściany obiciami z dawnych parawanów. Do saloniku przylegała łazienka. Na piętrze był tylko jeden pokój z gotowalnią oraz bibljoteka zmieniona na pracownię. Kuchnia znajdowała się w piwnicy; do willi wchodziło się przez ganek po kilku stopniach. Galeryjka oraz girlandy kwiatów w stylu Pompadour zasłaniały dach z którego widać było jedynie ołowiane ornamenty. Miało się uczucie, że się jest o sto mil od Paryża. Gdyby nie gorzki uśmiech, który igrał chwilami na pięknych czerwonych wargach tej bladej kobiety, możnaby wierzyć w szczęście tego fijołka, zagrzebanego w lesie kwiatów.
W kilka dni doszliśmy do zażyłości, jaką zrodziło sąsiedztwo oraz pewność hrabiny co do mej obojętności na punkcie kobiet. Jedno spojrzenie zniweczyłoby wszystko, to też nigdy w moich oczach nie postała myśl o niej! Honoryna chciała widzieć we mnie starego przyjaciela. Jej obejście płynęło ze współczucia. Spojrzenia, głos, słowa, wszystko mówiło, że jest o tysiąc mil od zalotności, na jaką najcnotliwsza kobieta pozwoliłaby sobie może w podobnym wypadku. Niebawem dozwoliła mi wstępu do uroczej pracowni, w której robiła swoje kwiaty. Było to schronienie pełne książek i osobliwości, strojne jak buduarek, gdzie zbytek podnosił pospolitość narzędzi służących do rzemiosła. Hrabina zdołała z czasem przystroić poezją to, co jest niejako na antypodach poezji, — fabrykę. Ze wszystkich rzeczy, jakie mogą wyrabiać kobiety, sztuczne kwiaty są może pracą, której szczegóły pozwalają rozwinąć najwięcej wdzięku. Przy kolorowaniu kobieta musi siedzieć schylona przy stole i oddawać się z pewną uwagą temu niby-malarstwu. Haft, uprawiany tak jak go uprawia robotnica, która chce nim zarobić na życie, jest przyczyną suchot albo skrzywienia kręgosłupa. Rytowanie nut jest jedną z najbardziej wyczerpujących prac, wskutek dokładności, uwagi, inteligencji, jakich wymaga. Szycie, haft, dają ledwie półtora franka dziennie. Natomiast wyrób kwiatów i modniarstwo wymagają mnóstwa ruchów, gestów, pomysłów nawet, które sprawiają, iż ładna kobieta zostaje w swojej sferze: jest jeszcze sobą, może rozmawiać, śmiać się, śpiewać lub myśleć.
To pewna, że było poczucie sztuki w sposobie, w jaki hrabina rozkładała na długim sosnowym stole mirjady kolorowych płatków, przeznaczonych do kwiatów które obmyśliła. Kubki do kolorowania były z białej porcelany, zawsze czyste, ustawione tak, aby oko mogło natychmiast znaleźć potrzebny odcień w gamie tonów. Szlachetna artystka oszczędzała w ten sposób swój czas. Ładny hebanowy sekretarzyk, inkrustowany kością słoniową, ze stoma weneckiemi szufladkami, zawierał stalowe matryce, któremi wycinała listki i płatki. Wspaniała waza japońska zawierała klajster, któremu nigdy nie dała kwaśnieć, a do wazy tej przymocowana była pokrywka tak lekka i sprawna, że hrabina podnosiła ją końcem palca. Drut mosiężny schowany był w stoliczku do pracy, pod ręką. Przed jej oczami stał, w wazoniku z weneckiego szkła, rozkwitły niby kielich na łodydze, żywy model kwiatu, z którym próbowała walczyć. Zapalała się do arcydzieł, podejmowała prace najtrudniejsze, najdrobniejsze grona, korony, paprocie, słupki o najkapryśniejszych kształtach. Ręce jej, zwinne jak myśl, biegły od stołu do kwiatu niby ręce artysty po klawiszach. Palce jej były niby palce wróżki, tyle, pod wdziękiem gestu, było w nich siły, z jaką skręcały, ściskały, wyciągały materjały potrzebne do tej pracy, odmierzając z nieomylnym instynktem każdy ruch. Mogłem ją podziwiać bez końca jak buduje kwiat, którego składniki znajdowały się przed nią, jak owija, udoskonala łodygę, jak przymocowuje do niej Ustki. Objawiała prawdziwy talent malarski w swoich śmiałych przedsięwzięciach, kopjowała liście zwiędłe, liście pożółkłe, mocowała się z kwiatami polnemi, najprostszemi ze wszystkich a najbardziej skomplikowanemi w swej prostocie.
— Ta sztuka, mówiła, jest dopiero w dziecięctwie. Gdyby paryżanki miały nieco owego genjuszu, który harem rozwija w kobietach Wschodu, dałyby wymowę kwiatom, które kładą na głowę. Zrobiłam, dla swojej artystycznej przyjemności, zwiędłe kwiaty z liśćmi koloru florentyńskiego bronzu, takie jak się widuje przed zimą albo po zimie... Czy taki wianek, włożony na głowę młodej kobiety, której życie jest chybione, albo którą pożera tajemna zgryzota, nie miałby swojej poezji? Ile rzeczy mogłaby wyrazić kobieta strojem głowy? Czyż niema kwiatów dla pijanych bachantek, kwiatów dla sztywnych dewotek, kwiatów zachmurzonych dla znudzonych kobiet? Tak, botanika wyraża wszystkie wrażenia i wszystkie myśli duszy, nawet najdelikatniejsze!
Używała mnie do wyciskania kwiatów, do wycinania, do przygotowywania drutu na łodygi. Moja rzekoma potrzeba rozrywki uczyniła mnie rychło bardzo zręcznym. Rozmawialiśmy pracując. Kiedy nie miała nic do roboty, czytywałem jej nowe książki; nie wolno mi było wypaść z roli, odgrywałem zaś człowieka zmęczonego żydem, chmurnego, sceptycznego, cierpkiego. Powierzchowność moja ściągała na mnie przemiłe żarciki z powodu mego podobieństwa, czysto zewnętrznego zresztą — z wyjątkiem ułomnej nogi — do lorda Byrona. Uchodziło za rzecz ustaloną, że jej nieszczęścia, co do których chciała zachować najgłębsze milczenie, zasunęłyby w cień moje, mimo że już przyczyny mojej mizantropji mogłyby zadowolić Younga i Hjoba. Nie będę się rozwodził nad wstydem, jaki mnie dręczył, kiedy wystawiałem na pokaz, niby żebrak uliczny, fałszywe rany serca, aby obudzić współczucie tej czarującej kobiety. Zrozumiałem rychło rozmiar mego poświęcenia, pojmując całą nikczemność szpiegostwa. Dowody sympatji, jakie otrzymałem wówczas, byłyby pocieszyły największe niedole. Ta urocza istota wyrwana ze świata, samotna od tylu lat, posiadająca poza sferą miłości skarby serca do rozdania, ofiarowała mi je z dziecięcem wylaniem. To jej współczucie byłoby pewnie bardzo gorzkie doświadczonemu człowiekowi któryby ją kochał, gdyż, niestety! było ono samą litością, samem miłosierdziem. Jej zaparcie się miłości, lęk przed wszystkiem co się nazywa szczęściem kobiety, buchały z równą siłą co naiwnością. Te szczęśliwe dni przekonały mnie, że przyjaźń kobiet o wiele wyższa jest od ich miłości.
Dawałem sobie wydzierać zwierzenia swoich zgryzot ze wszystkiemu ceregielami, na jakie pozwalają sobie młode panny, nim usiądą do fortepianu, tak bardzo świadome są nudy jaką to grozi. Jak się państwo domyślacie, konieczność zwyciężenia mej niechęci do zwierzeń zmusiła hrabinę do zacieśnienia naszego stosunku; ale widziała we mnie tak żywy obraz własnej swej antypatji do miłości, że zdawała się rada z przypadku, który zesłał na jej bezludną wyspę rodzaj Piętaszka. Może samotność zaczynała jej ciążyć. Ale nie było w tem żadnej kokieterji, nie miała już nic z kobiety, nie czuła w sobie serca, chyba w idealnym świecie, w który się chroniła. Mimowoli porównywałem z sobą te dwie egzystencje, życie hrabiego będące całe czynem, ruchem, wzburzeniem, i życie hrabiny bierne, bezczynne, nieruchome. Mężczyzna i kobieta pozostali cudownie wierni swej naturze.
Mizantropja moja pozwalała, mi na cyniczne wycieczki przeciw mężczyznom i kobietom; folgowałem w nich sobie w nadziei, iż ściągnę tem Honorynę na grunt zwierzeń, ale nie dała się chwycić w żadną pułapkę. Zaczynałem rozumieć ten upór muła, częstszy niż się myśli u kobiety. „Mieszkańcy Wschodu mają słuszność, rzekłem jednego wieczora, że zamykają kobiety, uważając je tylko za narzędzie rozkoszy. Europa ciężko pokutuje za to, że wam pozwoliła stać się cząstką społeczeństwa i że was dopuściła do niego na stopie równości. Według mnie, kobieta jest to najnieuczciwsze i najpodlejsze ze stworzeń. Stąd zresztą jej uroki. Ładna przyjemność polować na zwierzę domowe! Kiedy kobieta obudziła w mężczyźnie miłość, jest dlań na zawsze święta, jest w jego oczach obleczona tajemniczym przywilejem. U mężczyzny, wdzięczność za minione rozkosze jest wieczna. Skoro spotka swoją kochankę, postarzałą albo niegodną jego, kobieta ta zawsze ma prawa do jego serca. Ale dla was, kobiet, mężczyzna któregoście kochały jest niczem; co więcej, popełnia zbrodnię nie do darowania; tę, że żyje!... Nie śmiecie tego wyznać, ale wszystkie macie w sercu myśl, którą popularna potwarz, nazwana tradycją, przypisuje damie z wieży w Nesle: co za szkoda, że nie można się karmić miłością tak, jak się karmi owocami! I że, po skończonym posiłku, nie może kobiecie zostać jedynie poczucie rozkoszy!...
— Bóg, rzekła, zachował pewnie to doskonałe szczęście dla Raju. Ale, dodała, jeżeli pańskie rozumowanie wydaje się panu bardzo dowcipne, ma ono dla mnie tę wadę, że jest fałszywe. Co to są kobiety, które zdolne są odmieniać miłość? rzekła, patrząc na mnie tak, jak Madonna Ingres‘a patrzy na Ludwika XIII, ofiarującego jej swoje królestwo.
— Jest pani bezwiedną komedjantką, rzekłem, gdyż samo to spojrzenie, które pani na mnie rzuciła w tej chwili, zapewniłoby sławę aktorce. Ale pani, tak piękna, musiałaś wszak kochać; zatem zapominasz.
— Ja, odparła, uchylając moje pytanie, ja nie jestem kobietą: ja jestem zakonnicą, która ma siedemdziesiąt dwa lata.
— W jaki sposób tedy może pani twierdzić stanowczo, że pani czuje silniej ode mnie? Niedole kobiet mają tylko jedną postać, za nieszczęścia uważają jedynie zawody serca.
Spojrzała na mnie łagodnie i zrobiła jak wszystkie kobiety, które, wciśnięte między dwoje drzwi dylematu, lub pochwycone w szpony prawdy, upierają się mimo to przy swojem. Rzekła:
— Jestem zakonnicą, a pan mi mówi o świecie, w którym nie mogę już stąpić nogą.
— Nawet w myśli? rzekłem.
— Czy świat jest tak godny zazdrości? odparła. — Och, kiedy moja myśl zacznie błądzić, idzie wyżej... Anioł doskonałości, piękny Gabrjel, często śpiewa w mojem sercu, rzekła. Gdybym była bogata, i tak pracowałabym, aby nie siadać zbyt często na barwne Skrzydła Anioła, lecąc w krainę fantazji! Są zadumy, które dla nas kobiet są zgubą! Zawdzięczam swoim kwiatom wiele spokoju, mimo że nie zawsze zdolne są mnie zająć. Są dnie, w których duszę moją ogrania jakieś oczekiwanie; nie mogę odpędzić myśli, która mnie oblega i paraliżuje mi palce. Mam uczucie wówczas, że się zbliża jakieś wielkie wydarzenie, że życie moje ulegnie zmianie, wsłuchuję się w pustkę, wpatruję się w ciemność, nie bawi mnie praca i, po tysiącznych udrękach, wracam do życia... Do zwykłego życia. Czy to jest przeczucie nieba? Nie wiem.
Po trzech miesiącach walki dwóch dyplomatów, ukrytych pod maską młodzieńczej melancholji, z kobietą, którą jej wstręt do żyda czynił niezwyciężoną, oświadczyłem hrabiemu, że niepodobna wywabić tego żółwia ze skorupy i że trzeba strzaskać szyldkret. Poprzedniego dnia, w przyjacielskiej dyskusji, hrabina wykrzyknęła:
— Lukrecja wypisała sztyletem i krwią pierwsze prawo kobiety: Wolność!
Z tą chwilą, hrabia zostawił mi wolną rękę.
— Sprzedałam za sto franków kwiaty i czepeczki, które zrobiłam w tym tygodniu! rzekła z radością Honoryna pewnej soboty, kiedym ją odwiedził w saloniku na parterze, gdzie rzekomy właściel dał odnowić wszystkie złocenia. Była dziesiąta. Lipcowy zmierzch oraz wspaniały księżyc rozlewały mgliste blaski. Smugi woni pieściły duszę, hrabina dzwoniła w dłoni pięcioma sztukami złota, otrzymanemi od rzekomego komisanta mód, też będącego narzędziem Oktawa. Znalazł mu go sędzia Popinot.
— Zarabiać na życie bawiąc się, rzekła, być wolną, gdy mężczyźni, zbrojni w swoje prawa, chcieli nas zrobić niewolnicami! Och, co sobotę ogarnia mnie przypływ dumy. Słowem, kocham złoto pana Gaudissart, jak lord Byron, pański sobowtór, kochał złoto księgarza Murray.
— To nie jest rola kobiety, odparłem.
— Ba! czyż ja jestem kobietą? Ja jestem chłopiec obdarzony tkliwą duszą, oto wszystko; chłopiec, którego żadna kobieta nie może udręczyć...
— Pani życie jest zaprzeczeniem całej pani istoty, rzekłem. Jakto, pani, którą Bóg obdarzył skarbami czucia i piękności, nie pragnie czasem...
— Czego? spytała, zaniepokojona odezwaniem, które pierwszy raz kłóciło się z mą rolą.
— Ładnego dziecka z kręcącemi się włosami, biegającego wśród tych kwiatów, niby kwiat życia i miłości, i wołającego: „Mamo!...“
Czekałem odpowiedzi. Przeciągająca się cisza dała mi odgadnąć straszliwe wrażenie moich słów, wrażenie, którego nie dostrzegłem w ciemności. Hrabina osunęła się na kanapę: nie zemdlała, ale zastygła w ataku nerwowym którego pierwszy dreszcz, łagodny jak wszystko w niej, podobny był (mówiła mi później) do działania najsubtelniejszej trucizny. Zawołałem panią Gobain: przyszła, zaniosła swą panią na łóżko, rozsznurowała, wróciła ją nie do żyda, ale do świadomości okropnego bólu. Przechadzałem się płacząc w alei pod domem, wątpiąc o pomyślnym obrocie. Chciałem się zrzec tej roli ptasznika, roli tak niebacznie przyjętej. Pani Gobain, która zeszedłszy ujrzała moją twarz we łzach, pobiegła szybiku na górę i rzekła:
— Co się stało, proszę pani? Pan Maurycy płacze rzewnemi łzami, zupełnie jak dziecko!
Lękając się, że nasze zachowanie mogłoby być fałszywie tłumaczone, hrabina zdobyła się na nadludzką siłę, narzuciła peniuar, zeszła i rzekła do mnie:
— To nie pan jest przyczyną ataku; miewam od czasu do czasu takie spazmy, rodzaj skurczu serca!...
— I pani chce kryć przede raną swoje zgryzoty?... rzekłem ocierając łzy, głosem którego niepodobna udać. Czyż mi pani nie wyznała przed chwilą, że byłaś matką i że miałaś nieszczęście stracić dziecko?
— Marjo! krzyknęła nagle dzwoniąc.
Zjawiła się pani Gobain.
— Światła i herbaty, rzekła z zimną krwią urodzonej lady, opancerzonej dumą przez owe nieludzkie wychowanie angielskie, które znacie.
Kiedy Gobain zapaliła świece i zamknęła żaluzje, twarz hrabiny stała się niema: jej niezwalczona duma, jej indjańska powaga odzyskały swoją władzę. Rzekła:
— Czy pan wie, czemu ja tak lubię lorda Byrona?... Bo cierpiał tak, jak cierpią zwierzęta. Naco skarga, kiedy nie jest elegją jak skarga Manfreda, gorzkiem szyderstwem jak don Juan, marzeniem jak Child Harold? Nikt nie dowie się nic o mnie!... Moje serce jest poematem, który niosę Bogu!
— Gdybym zechciał... rzekłem.
— Gdyby? — powtórzyła.
— Nie obchodzi mnie nic, odparłem, nie jestem zdolny do ciekawości, ale gdybym chciał, znałbym jutro pani tajemnice.
— Niech pan spróbuje! rzekła ze źle ukrywanym niepokojem.
— Serjo?
— Oczywiście, rzekła potrząsając głową; chcę wiedzieć, czy ta zbrodnia jest możliwa.
— Po pierwsze, pani, odparłem pokazując jej ręce, czy te piękne paluszki, które dostatecznie świadczą że pani nie jest młodą dziewczyną, były stworzone do pracy? A potem, pani nazywa się pani Gobain! pani, która przy mnie kiedyś, otrzymując list, powiedziała do Marji: „Masz, to dla ciebie“. Marja jest prawdziwą panią Gobain. Zatem kryje pani swoje nazwisko pod nazwiskiem gospodyni. Och, pani, z mojej strony niech się pani niczego nie obawia. Ma pani we mnie najoddańszego przyjaciela, jakiego pani będzie miała kiedy... Przyjaciela, rozumie pani? Biorę to słowo w jego świętem i szlachetnem znaczeniu, tak sponiewieranem we Francji, gdzie wołamy niem naszych wrogów. Ten przyjaciel, któryby panią bronił przeciw wszystkiemu, pragnie, abyś była tak szczęśliwa, jak powinna być kobieta taka jak pani. Kto wie, czy ból, który pani zadałem, nie był rozmyślny?
— Owszem, odparła z zuchwałą groźbą, chcę tego; niech pan będzie ciekawy i niech mi pan powie, czego pan zdołał dowiedzieć się o mnie; ale, dodała wznosząc palec, powie mi pan także, jakiemi sposobami zdobył pan te wiadomości. Trwałość wątłego szczęścia, jakiego tu zażywam, zależy od pańskich informacyj.
— To znaczy, że pani ucieknie...
— Natychmiast, wykrzyknęła, i do Nowego świata...
— Gdzie pani będzie, przerwałem, wydana na łup namiętności, jakie pani będzie budzić. Czyż nie jest właściwością genjuszu i urody błyszczeć, ściągać spojrzenia, budzić żądze i złe namiętności? Paryż jest pustynią bez beduinów: Paryż jest jedynem miejscem, gdzie można ukryć swoje życie, kiedy się ma żyć z pracy. Na co się pani skarży? Czerń ja jestem? Jednym służącym więcej: jestem panem Gobain, oto wszystko. Jeżeli panią czeka jaki pojedynek, świadek może być pani potrzebny.
— Mniejsza, niech się pan dowie, kim jestem. Powiedziałam już: chcę! Obecnie proszę o to, dodała z wdziękiem (który panie macie na zawołanie, rzekł konsul, spoglądając na kobiety).
— A więc, jutro o tej samej godzinie, powiem pani czego się dowiedziałem, odparłem. Ale czy mnie pani nie znienawidzi? Czyżby pani miała uczynić tak jak inne kobiety?
— Cóż robią inne?...
— Narzucają nam olbrzymie poświęcenia, a kiedyśmy je spełnili, wymawiają je nam w jakiś czas później jako zniewagę.
— Mają słuszność, jeżeli to, czego od was żądały, wydało się wam poświęceniem... odrzekła filuternie..
— Niech pani zastąpi słowo poświęcenie słowem wysiłek, i...
— To będzie impertynecja.
— Niech mi pani wybaczy, rzekłem; zapomniałem, że kobieta i papież są nieomylni.
— Mój Boże, rzekła po pauzie, dwa słowa wystarczą, aby zmącić ten tak drogo kupiony spokój, którego zażywam ukradkiem...
Wstała, nie zwracała już na mnie uwagi.
— Dokąd iść? rzekła. Co począć?... Czy będzie mi trzeba opuścić to gniazdko, usłane z takiem staraniem poto, aby w niem dokończyć moich dni?
— Dokończyć dni? rzekłem z widocznem przerażeniem. Czy pani nigdy nie pomyślała, że przyjdzie chwila, gdy pani nie będzie mogła pracować, gdy cena kwiatów i modeli obniży się przez konkurencję?...
— Mam już tysiąc talarów oszczędności, rzekła.
— Mój Boże, ileż wyrzeczeń zawiera ta suma? wykrzyknąłem.
— Do jutra, niech mnie pan zostawi teraz, rzekła. Dziś wieczór nie czuję się już sobą, chcę zostać sama. Czyż nie trzeba mi skupić sił na wypadek nieszczęścia, bo gdyby pan się czego dowiedział, to znaczy że i inni wiedzą, a wówczas... Żegnam pana, rzekła krótko, z rozkazującym gestem.
— Jutro bitwa, rzekłem z uśmiechem, aby nie wyjść z żartobliwego tonu, jaki nadałem tej scenie. Ale, oddalając się aleją, powtarzałem: „Jutro bitwa!“ I hrabia, którego, jak co wieczór, spotkałem na bulwarze, powtórzył: „Jutro bitwa!“
Niepokój Oktawa równy był niepokojowi Honoryny. Przechadzaliśmy się z hrabią do drugiej w nocy wzdłuż rowów Bastylji, jak dwaj generałowie, którzy w wilję bitwy obliczają wszystkie szanse, badają teren, i pojmują, iż w pełni walki zwycięstwo zależy od szczęśliwie pochwyconego przypadku. Obie istoty, rozłączone tak gwałtownie, miały spędzić tę noc bezsennie: jedno w nadziei, drugie w obawie spotkania. Dramaty życia leżą nie w wydarzeniach ale w uczuciach; rozgrywają się w sercu, lub jeśli wolicie, w tym olbrzymim świecie, który należałoby nazwać światem duchów. Oktaw i Honoryna żyli, działali, wyłącznie w tym świecie wielkich duchów.
Byłem punktualny. O dziesiątej wieczór wpuszczono mnie pierwszy raz do ślicznego pokoiku, białego z niebieskiem, do gniazdka tej zranionej gołąbki. Hrabina spojrzała na mnie, chciała przemówić i przestraszyła się uszanowania, jakie odbijało się na mej twarzy.
— Pani hrabino... rzekłem uśmiechając się poważnie.
Biedna kobieta wstała, osunęła się na fotel w boleści, godnej pendzla wielkiego malarza.
— Jest pani, rzekłem, żoną najszlachetniejszego i najbardziej poważanego z ludzi: człowieka, który uchodzi za wielkiego, ale który większym jest wobec pani niż w oczach wszystkich. Pani i on, to dwa wielkie charaktery. Jak pani sądzi, gdzie pani się znajduje? spytałem.
— U siebie, odparła, otwierając oczy zmartwiałe od zdumienia.
— U hrabiego Oktawa! odparłem. Wywiedziono panią w pole. Pan Lenormand, pisarz trybunalski, nie jest właścicielem, ale człowiekiem podstawionym przez męża pani. Cudowny spokój, którym się pani cieszy, jest dziełem hrabiego, którego opieka wnika w najdrobniejsze szczegóły pani życia. On panią ocalił w oczach świata, podał prawdopodobne powody pani zniknięcia; objawia nadzieję, że pani nie zginęła w rozbiciu Cecylji; na okręcie tym puściła się pani na Hawanę, aby czuwać nad spadkiem po sędziwej krewnej, która mogłaby o pani zapomnieć. Udała się tam pani rzekomo w towarzystwie jego dwóch krewniaczek i starego intendenta! Hrabia opowiada, że wysłał tam swoich agentów i że otrzymał listy, które dają wiele nadziei... Aby panią ukryć oczom świata, rozwija tyle ostrożności co pani sama... Słowem, jest pani posłuszny...
— Dosyć, odparła. Chcę wiedzieć już tylko jedno. Od kogo pan ma wszystkie te szczegóły?
— Och, pani... poprostu wuj mój umieścił u komisarza policji naszego okręgu pewnego ubogiego chłopca jako sekretarza. Ten młody człowiek powiedział mi wszystko. Gdyby pani dziś wieczór opuściła potajemnie willę, mąż dowiedziałby się, dokąd się pani udała; opieka jego poszłaby za panią wszędzie. W jaki sposób inteligentna kobieta mogła uwierzyć, że kupcy kupują kwiaty i czepeczki po cenie w jakiej je sprzedają? Niech pani zażąda tysiąca talarów za bukiet, a dostanie je pani! Nigdy czułość matki nie była przemyślniejsza niż czułość męża pani. Dowiedziałem się od stróża, że często hrabia przystaje za tym żywopłotem kiedy wszyscy śpią, aby się wpatrywać w światło twej nocnej lampki! Pani kaszmirowy szal wart jest sześć tysięcy franków... Pani modniarka sprzedaje pani niby-to starzyznę, która w istocie pochodzi z najlepszych fabryk... Słowem, jest pani tu ucieleśnieniem Wenery w sieci Wulkana, ale uwięziłaś się sama, i to dzięki zabiegom wzniosłej szlachetności, wzniosłej od siedmiu lat i o każdej porze...
Hrabina drżała tak, jak drży schwytana jaskółka, kiedy, uwięziona w dłoni, wyciąga szyję i rozgląda się błędnem okiem. Wstrząsały nią nerwowe dreszcze, patrzyła na mnie nieufnie. Suche jej oczy rzucały światło niemal gorące: ale była kobietą!... przyszła chwila, że łzy znalazły sobie drogę; zapłakała nie dla tego aby była wzruszona, ale zapłakała nad swą niemocą, płakała z rozpaczy. Sądziła, że jest niezależna i wolna, a małżeństwo ciążyło na niej jak więzienie.
— Pójdę, mówiła przez łzy, on mnie do tego zmusza, pójdę tam, dokąd już nikt, to pewna, za mną nie pójdzie!
— Och, rzekłem, pani chce się zabić... Musi mieć pani chyba bardzo ważne powody, aby nie chcieć wrócić do hrabiego Oktawa.
— Och, tak!
— Zatem niech mi je pani powie, niech je pani powie mojemu wujowi, znajdzie pani w nas dwóch oddanych doradców. O ile mój wuj jest księdzem w konfesjonale, nie jest nim nigdy w salonie. Wysłuchamy pani, spróbujemy znaleźć jakieś rozwiązanie problemów, które pana postawi: jeśli pani jest ofiarą jakiegoś nieporozumienia, zdołamy mu może położyć koniec. Dusza pani zdaje mi się czysta; jeśli pani popełniła jakiś błąd, odpokutowała go pani... Słowem, pomyśl pani, że masz we mnie najszczerszego przyjaciela. Jeśli chcesz uciec przed tyranją hrabiego, podam pani sposoby takie, aby nie znalazł pani nigdy.
— Jest przecie klasztor, rzekła.
— Tak, ale hrabia, który tymczasem został ministrem Stanu, postarałby się, by pani nie przyjęto do żadnego klasztoru w święcie. Mimo że jest bardzo potężny, ja panią ocalę od niego, ale kiedy mi pani udowodni, że nie możesz, że nie powinnaś doń wrócić. Och, niech pani nie myśli, że, uchodząc przed jego władzą, popadnie pani w moją, dodałem widząc jej spojrzenie nieufne i pełne bezgranicznej dumy. Będzie pani miała spokój, samotność i niezależność, słowem będzie pani równie swobodna i szanowana, co gdybyś była złą i brzydką starą panną. Ja sam nie będę mógł pani widywać bez jej zezwolenia.
— Jak? jakim sposobem?
— To mój sekret. Nie zwodzę pani, może pani być pewna. Niech mi pani udowodni, że to życie jest jedyne, jakie pani może prowadzić, że jest lepsze niż życie hrabiny Oktawowej, bogatej, świetnej, w jednym z najpiękniejszych pałaców w Paryżu, ukochanej przez męża, szczęśliwej matki... a daję za wygraną...
— Ależ, rzekła, czyż który mężczyzna potrafi mnie zrozumieć!...
— Nie, odparłem. To też wezwałem Religję, aby nas rozsądziła. Wuj mój jest to święty, liczący siedemdziesiąt pięć lat. To nie jest wielki Inkwizytor, to święty Jan; ale dla pani stanie się Fenelonem; Fenelonem, który mówił do księcia burgundzkiego: „Jedz Wasza Wysokość cielęcinę w piątek, ale bądź chrześcijaninem“.
— Nie, klasztor jest moją jedyną ucieczką i jedynem schronieniem. Żaden człowiek, nawet św. Augustyn, najtkliwszy z Ojców Kościoła, nie zdołałby wniknąć w Skrupuły mego sumienia, które są dla mnie nieprzebytym kręgiem dantejskiego piekła. Kto inny niż mój mąż, inny, mimo że najniegodniejszy tej ofiary, posiadł całą mą miłość! Nie miał jej bo jej nie wziął: dałam mu ją, jak matka daje dziecku cudowną zabawkę, którą dziecko łamie. Nie było dla mnie dwóch miłości. Dla niektórych dusz, miłości się nie da próbować: albo jest, albo jej niema. Kiedy się pojawi, kiedy zakwitnie, jest całkowita. Więc tak, tych osiemnaście miesięcy to było dla mnie osiemnaście lat, włożyłam w nie całą swą duszę; nie zubożyła się swoim wylewem, wyczerpała się w tem zwodnem pożyciu, w którem ja tylko byłam szczera. Dla mnie, czara szczęścia nie jest ani wypróżniona ani próżna, nic już nie może jej napełnić, bo jest strzaskania. Opuściłam pole bitwy, nie mam już broni... Wydawszy się tak na łup, czem jestem? resztką uczty. Dano mi tylko jedno imię, Honoryna; — jak miałam jedno tylko serce. Mąż mój miał młodą dziewczynę, niegodny kochanek miał kobietę, niema już nic! Pozwolić się kochać?... oto wielkie słowo, które pan powie. Och, jestem jeszcze czemś i buntuję się na myśl abym miała być prostytutką! Tak, widziałam jasno w łunie pożaru: i, wie pan... mogłabym może ulec miłości innego, ale Oktaw... och! nigdy.
— Och, pani go kocha, rzekłem.
— Szanuję go, czczę, poważam, nie uczynił mi najmniejszej krzywdy, jest dobry, tkliwy, ale nie mogę go już kochać... Zresztą, rzekła, nie mówmy o tem. Dyskusja spłaszcza wszystko. Wytłumaczę panu na piśmie swoje pojęcia w tym przedmiocie: w tej chwili dławią mnie, mam gorączkę. Wszystko co widzę, te rzeczy o których myślałam że zdobyte są moją pracą, przypominają mi teraz to, o czem chciałam zapomnieć. Och! chciałabym uciec stąd, jak uciekłam z domu.
— Aby się udać dokąd? rzekłem. Czy kobieta może istnieć bez opiekuna? W trzydziestym roku, w całej krasie piękności, z bogactwem sił których pani nie podejrzewa, z pełnią tkliwości w sercu, chce pani iść na pustynię, w której mogę panią ukryć?... Żyj bez obawy. Hrabia, który przez pięć lat ani razu się tu nie pokazał, nie wejdzie tu nigdy inaczej jak za pani zgodą. Dziewięć lat jego szczytnego życia są rękojmią twego bezpieczeństwa. Może pani tedy rozważyć z całym spokojem, ze mną i z moim wujem swoją przyszłość. Mój wuj jest równie potężny jak minister Stanu. Niech się pani tedy uspokoi, niech pani nie przesadza swego nieszczęścia. Kapłan, którego głowa pobielała w kapłaństwie, nie jest dzieckiem; on panią zrozumie, on, który od pięćdziesięciu lat jest powiernikiem wszystkich namiętności i który waży w swych dłoniach tak ciężkie serca królów i książąt. Jeśli jest surowy w swojej stule, wobec pani kwiatów będzie równie słodki jak one i pobłażliwy jak jego boski pan.
Opuściłem hrabinę o północy i zostawiłem ją spokojną na pozór ale posępną, ważącą tajemne zamiary, niepodobne do przeniknięcia. Spotkałem hrabiego o kilka kroków, na ulicy Saint-Maur; opuścił umówione miejsce na bulwarach, party niezwyciężoną siłą.
— Cóż za noc spędzi to biedne dziecko? wykrzyknął, skorom mu opowiedział całą scenę. — Gdybym ja tam poszedł, gdyby mnie nagle ujrzała!
— W tej chwili byłaby zdolna wyskoczyć oknem, odrzekłem. Hrabina jest z owych Lukrecyj, które nie przeżyją gwałtu, nawet ze strony człowieka któremuby się oddały.
— Jesteś młody, odparł. Nie wiesz, że w duszy nękanej tak okrutną rozterką, wola jest jak fala jeziora na którem szaleje burza; wiatr zmienia się co chwila, a fale biją to o jeden brzeg, to o drugi. Dziś w nocy tyleż jest widoków, że Honoryna rzuciłaby się w moje ramiona, co żeby wyskoczyła oknem.
— I pan by przyjął tę alternatywę? rzekłem.
— Chodźmy, odparł. By doczekać jutrzejszego wieczora, mam w domu dawkę opjum, którą mi przygotował Desplein abym mógł spać.
Nazajutrz w południe stara Gobain przyniosła mi list, powiadając że hrabina, wyczerpana, położyła się o szóstej i, dzięki miksturze sporządzonej przez aptekarza, śpi.
— Oto ów list, zachowałem jego kopję. Pani, rzekł konsul zwracając się do Kamila Maupin, znasz wszystkie zasoby sztuki, wszystkie sztuczki stylu i wysiłki wielu pisarzy nie pozbawionych zręczności, ale uzna pani, że literatura nie umiałaby znaleźć takich kart w swojem sztucznem łonie! Nic nie jest równie straszliwe, jak prawda. Oto, co pisała ta kobieta, a raczej ta boleść:
—„Wiem wszystko, co mógłby mi powiedzieć pański wuj, nie widzi on jaśniej od mego sumienia. Sumienie jest w człowieku tłumaczem Boga. Wiem, że, jeśli się nie pojednam z Oktawem, będę potępiona: taki jest wyrok religji. Prawo nakazuje mi bezwarunkowe posłuszeństwo. Jeśli mąż mnie nie odtrąci, wszystko jest w porządku, świat uważa że jestem bez zmazy cobądźbym uczyniła. Tak, w małżeństwie to jest wzniosłe, że społeczeństwo uświęca przebaczenie męża; ale zapomniało, że trzeba aby to przebaczenie było przyjęte. Z punktu widzenia religji, prawa, świata, powinnam wrócić do Oktawa. Biorąc po ludzku, czyż nie jest okrucieństwem odmawiać mu szczęścia, pozbawiać go dzieci, wykreślać jego rodzinę ze złotej księgi Parów? Mój ból, mój wstręt, moje uczucia, cały mój egoizm (bo wiem, że jestem egoistką), wszystko należy poświęcić dla rodziny. Będę bardzo szczęśliwa, będę z pewnością szanowana, będę przejeżdżała dumna, bogata w błyszczącym powozie! Będę miała służbę, pałac, dom, będę królową tylu zabaw ile tygodni w roku. Świat przyjmie mnie dobrze. Słowem, nie tylko wrócę w niebiosa patrycjatu, ale nawet z nich nie zstąpiłam. Tak więc, Bóg, prawo, społeczeństwo, wszystko w porządku. „Przeciw komu się upierasz?“ powiadają mi z wysokości nieba, kazalnicy, trybunału i tronu, do którego dostojnego pośrednictwa uciekł-by się w potrzebie hrabia. Pański wuj opowie mi nawet o specjalnej łasce niebios, która spłynie w serce moje wówczas, gdy zaznam słodyczy spełnionego obowiązku. Bóg, prawo, świat, Oktaw, pragną abym żyła, nieprawdaż? Otóż, jeżeli niema innych przeszkód, moja odpowiedź przecina wszystko: Nie będę żyła! Wrócę bardzo biała, bardzo niewinna, gdyż będę spowita w całun, strojna nieskalaną bielą śmierci. Niema w tem najmniejszego uporu muła. Ten upór, o który mnie pan winił żartem, to u kobiety pewność, wizja przyszłości. Jeśli mój mąż pod wpływem miłości jest na tyle wzniosły, że chce o wszystkiem zapomnieć, ja niezapomnę! Czy zapomnienie zależy od nas? Kiedy wdowa wychodzi za mąż, miłość czyni z niej dziewicę; zaślubiła człowieka, którego kocha; ale ja nie mogę kochać hrabiego. Wszystko tkwi w tem, rozumie pan? Za każdym razem kiedy moje oczy spotkają jego oczy, będę w nich widziała swój błąd, nawet kiedy oczy męża będą pełne miłości. Wielkość jego przebaczenia będzie mi świadczyła o wielkości mej zbrodni. Spojrzenia moje, wciąż niespokojne, będą czytały niewidzialny wyrok. Będę miała w sercu wspomnienia, które będą walczyć z sobą. Nigdy małżeństwo nie zbudzi we mnie okrutnych rozkoszy, śmiertelnego szału namiętności: zabiję męża chłodem, porównaniami które będzie odgadywał, mimo że będą ukryte na dnie mego serca. Och, w dniu, w którym, w zmarszczce na czole, w osmuconem spojrzeniu, w niedostrzegalnym geście, dojrzę jakąś mimowolną, zdławioną nawet wymówkę, nic mnie nie wstrzyma, legnę ze strzaskaną głową na bruku, który wyda mi się łaskawszy od mego męża. Podejrzliwość moja może się stać przyczyną tej okrutnej i słodkiej śmierci. Umrę może jako ofiara jakiegoś zniecierpliwienia Oktawa spowodowanego innemi sprawami, zmylona fałszywem podejrzeniem. Gorzej! objaw miłości wezmę może za objaw pogardy! Cóż za podwójna męczarnia! Oktaw będzie wciąż wątpił o mnie, ja o nim. Będę mu przeciwstawiała, zupełnie mimowoli, niegodnego rywala, człowieka którym gardzę, ale który dał mi poznać rozkosze wyryte we mnie ognistemi rysami, rozkosze których się wstydzę i o których pamiętam na wieki. Czyż dosyć odsłoniłam serce swoje przed panem? Nikt nie zdoła mi dowieść, że miłość da się rozpocząć na nowo, bo ja nie chcę i nie mogę przyjąć niczyjej miłości. Młoda dziewczyna jest jak kwiat, który zerwano: ale kobieta występna jest jak kwiat, który zdeptano nogami. Pan kocha kwiaty, pan powinien wiedzieć, czy podobna jest naprostować tę łodygę, ożywić te zwiędłe kolory, wprowadzić soki w te delikatne kanaliki, których cała siła żywotna płynie z ich linji doskonale prostej... Gdyby jakiś botanik podjął tę operację, czy ów genjusz wygładziłby fałdy tej zmiętej sukienki? gdyby odbudował kwiat, byłby Bogiem! Jeden Bóg może mnie odnowić! Piję gorzki kielich ekspjacji: ale pijąc go, straszliwie zgłębiłam tę prawdę: „Odpokutować, nie znaczy wymazać“. W mojem ustroniu, sama, jadłam chleb zwilżony łzami: ale nikt nie widzi mnie jak go jem, jak płaczę. Wrócić do Oktawa, znaczyłoby się wyrzec swoich łez, łzy moje byłyby dlań obrazą. Och, ileż cnót trzeba zdeptać; nie aby się oddać, ale aby się wrócić mężowi, którego się zdradziło! Któż je policzy? Jeden Bóg, bo on jeden jest powiernikiem i twórcą owych straszliwych skrupułów, od których pobledliby anieli. Pójdę dalej. Kobieta ma odwagę wobec męża, który nie wie nic: wkłada wówczas dziką siłę w swoje udanie; oszukuje, aby dać podwójne szczęście. Ale czy zobopólna świadomość nie jest upadlająca? Ja miałabym zmienić upokorzenia na szały? Czyż moja powolność nie wydałaby się wkońcu Oktawowi rozpustą? Małżeństwo oparte jest na szacunku, na poświęceniach z jednej i z drugiej strony; ale ani Oktaw ani ja nie będziemy się mogli szanować nazajutrz po naszem pojednaniu: on mnie pokala miłością starca do kurtyzany, ja będę cierpiała wiekuisty wstyd, że jestem rzeczą zamiast być damą. Nie będę w jego domu cnotą, ale rozkoszą. Oto gorzkie owoce błędu. Zaścieliłam sobie łoże małżeńskie, w którem tarzałabym się po żarzących węglach, łoże bez snu. Tutaj mam godziny spokoju, godziny w których zapominam, ale w jego pałacu wszystko mi będzie przypominało plamę, która hańbi mą ślubną szatę. Kiedy tu cierpię, błogosławię swoje cierpienia, powiadam Bogu: „Dzięki“! Ale u niego będę pełna lęku, kosztując uciech które mi się nie należą. Wszystko to, niech mi pan wierzy, to nie jest rozumowanie, to poczucie duszy bardzo przestronnej, bo od siedmiu lat żłobi ją boleść. Czy mam wreszcie panu uczynić to straszliwe wyznanie? Wciąż czuję, jak mi kąsa łono dziecię poczęte w szale i rozkoszy, w wierze W szczęście, dziecko, które karmiłam siedem miesięcy, którem będę brzemienna całe życie. Gdyby nowe dzieci czerpały w mem łonie pokarm, piłyby łzy, które, zmieszane z mlekiem, zatrułyby je... Mam pozory lekkomyślności, wydaję się panu dzieckiem... Och, tak: mam pamięć dziecka, tę pamięć, którą odnajduje się na krawędzi grobu. Tak więc, widzi pan, w tem pięknem życiu, któremu świat i miłość męża chcą mnie wrócić, niema ani jednej sytuacji, któraby nie była fałszywa, któraby nie kryła zasadzek, któraby nie otwierała przepaści, dokąd stoczyłabym się szarpana nielitościwemi głazami. Oto pięć lat wędruję po stepach swej przyszłości, nie znajdując dogodnego miejsca dla swego żalu; bo duszę mą wypełnia szczery żal. Na wszystko to religjia ma swoją odpowiedź, umiem ją na pamięć. Te cierpienia, te trudności, są moją karą, a Bóg da mi siłę zniesienia ich. To, widzi pan, jest argument dla pewnych dusz, pobożnych, obdarzonych siłą, której mnie brak. Między piekłem, w którem Bóg nie przeszkodzi mi błogosławić Mu, a piekłem u hrabiego Oktawa, już wybrałam.
„Jeszcze jedno słowo. Gdybym była młodą panną i miała dzisiejsze doświadczenie, mój mąż byłby tym, któregobym wybrała: ale to jest właśnie przyczyna mej odmowy: nie chcę się rumienić wobec tego człowieka. Jakto, ja będę wciąż na kolanach, a on będzie stał dumny! A jeśli zmienimy postawę, on wyda mi się godzien wzgardy. Nie chcę, aby się lepiej obchodził ze mną dla mego błędu. Anioł, który ośmieliłby się na pewne swobody, na które ludzie odważają się kiedy są wobec siebie bez skazy, ten anioł nie istnieje na ziemi, jest w niebie! Oktaw jest pełen delikatności, wiem: ale niema w tej duszy (choćby była największa, to jest dusza człowieka) rękojmi nowego życia, którebym wiodła w jego domu. Niech pan tedy przyjdzie powiedzieć mi, gdzie znajdę tę samotność, ten spokój, to milczenie przyjazne nieszczęściom bez ratunku: wszak mi pan przyrzekł“.
Skopjowawszy list, aby zachować ten pomnik w całości, poszedłem na ulicę Payenne. Niepokój zwyciężył siłę narkotyku. Oktaw chodził jak szalony po ogrodzie.
— Niech pan na to odpowie, rzekłem podając list. Niech pan się stara uspokoić świadomą Wstydliwość. To trochę trudniej, niż podejść wstydliwość nieświadomą samej siebie, wydaną na łup przez ciekawość.
— Moja jest!... wykrzyknął hrabia, którego twarz promieniała w miarę jak czytał. Czując że jego radość ma świadka, dał mi mak abym go zostawił samego. Zrozumiałem, że nadmiar szczęścia, jak nadmiar bólu, podlegają jednakim prawom: wyszedłem aby przyjąć panią de Courteville i Amelję, które miały być tego dnia na obiedzie. Mimo całej urody panny de Courteville, uczułem na jej widok, że miłość ma trzy oblicza, i że kobiety, które budzą w nas miłość pełną, są bardzo rzadkie. Porównując mimowoli Amelję z Honoryną, widziałem więcej uroku w kobiecie występnej, niż w czystej dziewicy. Dla Honoryny wierność nie była obowiązkiem ale koniecznością serca, gdy Amelja miała wyrzec z pogodną twarzą uroczyste przysięgi, nie znając ani ich doniosłości, ani zobowiązań. Kobieta wyczerpana, wpół umarła, grzesznica którą trzebaby odkupić, zdawała mi się wzniosła, drażniła wrodzoną szlachetność mężczyzny, żądała od serca wszystkich jego skarbów, od siły wszystkich jej zasobów; wypełniała życie, wnosiła w szczęście pierwiastek walki; gdy Amelja, czysta i pełnia ufności, miała się zamknąć w sferze spokojnego macierzyństwa, gdzie przyziemność miała być poezją, gdzie duszy nie czekała walka ani zwycięstwo. Pomiędzy równinami Szampanji a śniegami Alp, pełnemi burz ale wspaniałemi, któryż młody człowiek wybrałby wapienną i spokojną płaszczyznę? Nie, takie porównania są fatalne i niebezpieczne na progu kościoła. Niestety, trzeba poznać życie, aby wiedzieć, że małżeństwo wyklucza namiętność, że rodzina nie może się wspierać na burzach namiętności. Namarzywszy się o romantycznej miłości z jej niezliczonemi fantazjami, nasyciwszy się okrutnemi rozkoszami ideału, miałem przed oczyma skromną rzeczywistość. Cóż chcecie, użalcie się nade mną! Miałem dwadzieścia pięć lat, zwątpiłem o sobie, ale powziąłem męskie postanowienie. Wszedłem do pokoju hrabiego pod pozorem uprzedzenia go o przybyciu kuzynek, ujrzałem go odmłodzonego blaskiem nadziei.
— Co tobie, Maurycy? spytał uderzony zmianą mojej twarzy.
— Panie hrabio...
— Nie nazywasz mnie już Oktawem! ty, któremu będę winien życie, szczęście.
— Drogi Oktawie, jeśli zdołasz wrócić hrabinę jej obowiązkom, wystudjowałem ją dobrze... (Popatrzył na mnie tak, jak Otello musiał popatrzeć na Jagona, kiedy Jagonowi udało się wsączyć w głowę murzyna pierwsze podejrzenie). Nie powinna nigdy mnie ujrzeć, nie powinna wiedzieć, że Maurycy był twoim sekretarzem, nie wymawiaj nigdy mego imienia, niech go jej nikt nie przypomina, inaczej wszystko byłoby stracone... Zamianowałeś mnie referendarzem, uzyskaj tedy dla mnie jakieś stanowisko zagranicą, jakiś konsulat, i nie chciej1 już swatać mnie z Amelją... Och, bądź bez obawy, dodałem widząc że się wzdrygnął, dogram do końca swoją rolę...
— Biedne dziecko!... rzekł ujmując mnie za rękę, ściskając ją i wstrzymując łzy, które zwilżyły mu oczy.
— Dałeś mi rękawiczki, odrzekłem śmiejąc się, ja ich nie włożyłem, oto wszystko.
Ułożyliśmy się wówczas, co mam robić wieczór w willi, dokąd udałem się niebawem. Było to w sierpniu, dzień był gorący, burzliwy, ale burza zawisła w powietrzu. Niebo podobne było do mosiądzu, zapachy kwiatów snuły się ciężko, czułem się jak w łaźni. Złapałem się na tem, że pragnąłem, aby hrabina wyjechała do Indyj. Była w białej muślinowej sukience z niebieskiemu kokardami, z gołą głową, w spadających na twarz puklach. Siedziała na drewnianej ławeczce pod drzewem. Nogi, wsparte na drewnianym tabureciku, wystawiały odrobinę z pod sukienki. Nie wstała, wskazała mi miejsce obok, mówiąc:
— Nieprawdaż, życie jest dla mnie bez wyjścia?
— Życie, które pani sobie stworzyła, rzekłem; ale nie to, które ja chcę pani stworzyć; bo, jeżeli pani zechce, może pani być szczęśliwa...
— W jaki sposób? rzekła. Cała jej osoba wyrażała pytanie.
— Pani list jest w rękach hrabiego.
Honoryna wyprężyła się jak spłoszona łania, uskoczyła o sześć kroków, uszła kawałek, przystanęła chwilę i wkońcu usiadła sama w salonie, dokąd udałem się za nią, zostawiwszy jej czas na oswojenie się z tem pchnięciem sztyletu.
— Pan, przyjaciel! Powiedz pan zdrajca, może szpieg mojego męża? (Instynkt kobiet dorównywa przenikliwości wielkich ludzi!)
— Trzeba było odpowiedzi na pani list, nieprawdaż? a tylko jeden człowiek mógł ją napisać... Odczyta pani tedy odpowiedź, droga hrabino, a jeśli pani nie znajdzie wyjścia po tej lekturze, szpieg dowiedzie pani, że jest przyjacielem; umieszczę panią w klasztorze, skąd władza hrabiego cię nie wydrze: ale, nim do tego przyjdzie, wysłuchajmy przeciwnej strony. Istnieje prawo boskie i ludzkie, któremu nawet nienawiść winna być posłuszna, a które nakazuje nie potępiać nie wysłuchawszy. Dotąd sądziła pani rzecz jak dzieci, zatykając sobie uszy. Siedmioletnie poświęcenie ma swoje prawa. Odczyta pani tedy odpowiedź, jaką pani prześle mąż. Doręczyłem mu przez wuja kopję pani listu, a wuj zapytał go, jaką byłaby jego odpowiedź, gdyby żona napisała doń taki list. Tak więc nie zdradziła się pani. Poczciwiec sam przyniesie list hrabiego. Przy tym świętym człowieku i przy mnie, przez poczucie godności wobec samej siebie, powinna pani przeczytać; inaczej będzie pani kapryśnem i rozzłoszczonem dzieckiem. Uczyni pani to poświęcenie światu, prawu, Bogu.
Nie widząc w tem ustępstwie zamachu na swą wolność, Honoryna zgodziła się cała praca kilku miesięcy zbudowana była dla tej minuty. Ale czyż piramidy nie kończą się ostrzem, na którem siada ptak?... Hrabia pokładał wszystkie nadzieje w tej rozstrzygającej godzinie; i doczekał się jej. We wspomnieniach całego mego żyda, nie znam nic straszliwszego, niż wejście mego wuja o dziewiątej wieczór do tego saloniku Pompadour. Ta głowa, której srebrne włosy odbijały od czarnego stroju, ta twarz promieniejąca niebiańskim spokojem, wywarły czarodziejski wpływ na Honorynę: uczuła niby chłodzący balsam na swoich ranach, oświecił ją odblask tej bezwiednie błyszczącej cnoty.
— Ksiądz proboszcz od Blanc-Manteaux, rzekła Gobain.
— Czy przychodzisz, drogi wuju, z posłannictwem pokoju i szczęścia? spytałem.
— Zawsze znajduje się spokój i szczęście, słuchając przykazań Kościoła, odparł wuj, podając hrabinie następujący list:
„Droga moja Honoryno!
„Gdybyś była raczyła nie wątpić o mnie, byłabyś przeczytała list, który ci przesłałem przed pięciu laty, byłabyś sobie oszczędziła pięciu lat daremnej pracy i wyrzeczeń, które mnie przyprawiały o rozpacz. Proponowałem ci tam układ, którego punkty niweczą wszystkie twoje obawy i czynią możebnem nasze pożycie. Wiele rzeczy sobie wyrzucam: przez tych siedem lat zgryzoty, zrozumiałem wszystkie swoje błędy. Źle pojmowałem małżeństwo. Nie umiałem odgadnąć niebezpieczeństwa wówczas gdy ci groziło. Anioł był w moim domu, Pan powiedział mi: „Strzeż go dobrze!“ i Pan skarał moje płoche zadufanie w sobie. Nie możesz sobie zadać najlżejszego ciosu, aby nie ugodzić i mnie. Łaski dla mnie, droga Honoryno. Tak dobrze zrozumiałem twoje skrupuły, że nie chciałem cię sprowadzać do starego pałacu przy ulicy Payenne, gdzie mogę mieszkać sam, ale na który nie mógłbym patrzeć z tobą. Z przyjemnością stroję inny dom w dzielnicy St.-Honoré dokąd w nadziejach swoich prowadzę nie kobietę zdobytą dzięki jej nieświadomości życia, nabytą mocą prawa, ale siostrę, która pozwoli mi złożyć na swem czole pocałunek, jaki ojciec daje codzień ukochanej córce. Czy wyzujesz mnie z prawa, które umiałem zdobyć w dniach twojej rozpaczy, prawa czuwania zbliska nad twemi potrzebami, przyjemnościami, nad całem twem życiem? Kobiety mają swoje własne serce, zawsze pełne przebaczenia, serce matki; ty nie znałaś innej matki prócz mojej, która byłaby cię sprowadziła do mnie: ale w jaki sposób nie odgadłaś, że ja mam dla ciebie i serce mojej matki i serce twojej! Tak, droga, moje przywiązanie nie jest ani małostkowe, ani zrzędne, ono jest z tych, które zgryzocie nie zostawiają czasu na osmucenie twarzy ubóstwianego dziecka. Za kogo ty bierzesz towarzysza swego dziecięctwa; Honoryno, skoro sądzisz, że byłby zdolny przyjąć pocałunki dawane ze drżeniem, żyć między radością i niepokojem? Nie lękaj się, że będziesz musiała znosić lamenty pełzającej namiętności; zapragnąłem cię mieć przy sobie dopiero wtedy, gdym się upewnił że potrafię ci zostawić pełną wolność. Duma twoja przecenia trudności; będziesz mogła brać udział w życiu brata albo ojca, bez cierpień i bez radości, jeśli zechcesz, ale nie spotkasz koło siebie ani szyderstwa ani obojętności, ani niewiary w twoje intencje. Ciepło, w którem będziesz żyła, będzie zawsze łagodne i równe, bez burz i bez nawałnic. Jeżeli później, zyskawszy pewność że jesteś u siebie, jak byłaś w swojej willi, zechcesz wnieść w mój dom inne czynniki szczęścia, radości, rozrywek, rozszerzysz ich krąg wedle upodobania. Tkliwość matki nie zna ani pogardy, ani litości: czem-że ona jest? miłością bez pragnienia: otóż, u mnie, podziw skryje wszystkie uczucia, w których chciałabyś widzieć obrazę. W ten sposób będziemy mogli oboje zachować poczucie godności. Z twojej strony życzliwość siostry, serdeczność przyjaciółki, zdołają nasycić ambicję człowieka, który chce być twoim towarzyszem, a tkliwość jego będziesz mogła mierzyć miarą wysiłków czynionych dla jej ukrycia. Żadne z nas nie będzie zazdrosne o przeszłość; mamy wszak oboje tyle rozsądku, aby patrzyć tylko przed siebie. Jesteś tedy u siebie, w swoim pałacu, jak byłaś przy ulicy Saint-Maur; nietykalna, samotna, zajęta czem zechcesz, rządząca się własną wolą; ale będziesz miała w dodatku naturalną ochronę, którą zmuszasz w tej chwili do najszlachetniejszych wysiłków miłości; będziesz miała szacunek, który tyle przydaje blasku kobiecie, i majątek który ci pozwoli czynić tyle dobrego. Honoryno, kiedy zapragniesz niepotrzebnego rozgrzeszenia, poprosisz o nie: nie narzuci ci go ani Kościół ani prawo; będzie ono zależało od twojej dumy, od twego własnego popędu. Moja żona mogłaby się obawiać tego co ciebie przeraża, ale nie moja przyjaciółka i siostra; wobec której jestem obowiązany do najwyszukańszych względów. Ach, Honoryno, rękojmią mego słowa są wszystkie te kwiaty które robiłaś, troskliwie przechowane, podlewane memi łzami. Te kwiaty są, niby qui po Peruwiańczyków, historją naszej męki. Gdyby ten tajemny pakt nie odpowiadał ci, drogie dziecko, prosiłem świętego człowieka, który się podjął doręczyć ten list, aby nie dodał ani słowa na mą korzyść. Nie chcę zawdzięczać twego powrotu ani grozie, jaką obudziłaby w tobie religja, ani nakazom prawa. Chcę otrzymać jedynie od ciebie samej to skromne i proste szczęście, o które cię proszę. Jeśli zechcesz upierać się przy tem aby mnie skazywać na smutne i wyzute z wszelkiego braterskiego uśmiechu życie, jakie wiodę od dziewięciu lat, jeśli zostaniesz w swej pustyni sama i niewzruszona, wola moja ugnie się przed twoją. Bądź przekonana: tak samo nie zakłócę twego spokoju, jak nie zakłóciłem go dotąd. Postaram się, aby wypowiedziano mieszkanie półgłówkowi, który się wmięszał do twoich spraw i który może sprawił ci przykrość“...
— Księże proboszczu, rzekła Honoryna kończąc list który schowała za gors i zwracając się do mego wuja, dziękuję i skorzystam z upoważnienia hrabiego, aby zostać tutaj...
— Och! wykrzyknąłem. Wykrzyknik ten ściągnął na mnie niespokojne spojrzenie wuja, oraz bystre spojrzenie hrabiny, które objaśniło mnie co do jej pobudek. Honoryna chciała się przekonać, czy byłem komedjantem i szpiegiem: miałem tę smutną satysfakcję, że oszukałem ją swoim wykrzyknikiem, jednym z owych krzyków serca, na których kobiety znają się tak dobrze.
— Och, Maurycy, rzekła, pan umiesz kochać!
Błyskawica zalśniła w moich oczach, stanowiła ona nową odpowiedź, która byłaby rozprószyła niepokój hrabiny, gdyby go jeszcze zachowała. W ten sposób hrabia posługiwał się mną do ostatniej chwili. Honoryna wzięła list hrabiego aby go dokończyć. Wuj dał mi znak, wstałem.
— Zostawmy panią, rzekł.
— Idzie już pan, panie Maurycy? rzekła nie patrząc na mnie. Wstała, udała się za nami czytając ciągle, na progu ujęła mnie za rękę, uścisnęła ją bardzo serdecznie i rzekła:
— Zobaczymy się...
— Nie, odparłem ściskając jej rękę tak, że omal nie krzyknęła. Pani kocha męża. Jutro jadę.
I odszedłem spiesznie, zostawiając wuja, do którego rzekła:
— Co panu Maurycemu jest?
Biedny ksiądz dopełnił mego dzieła, pokazując na głowę i serce, jakgdyby mówiąc:
— Ma źle w głowie, niech mu pani wybaczy!
Mówił większą prawdę, niż sam przypuszczał!
W tydzień potem wyjechałem z nominacją na wicekonsula w Hiszpanji do wielkiego handlowego miasta, gdzie mogłem w krótkim czasie przebyć szczeble karjery konsularnej, do której ograniczyłem swoje ambicje. Skoro się tam zagospodarowałem, otrzymałem list hrabiego:
„Drogi Maurycy, gdybym był szczęśliwy, nie pisałbym do ciebie, ale zacząłem nowe życie męczarni, stałem się zpowrotem młody pragnieniem, z całą niecierpliwością człowieka który przekroczył czterdziestkę, z całym rozsądkiem dyplomaty który umie miarkować swą namiętność. Kiedy ty odjeżdżałeś, nie dopuszczono mnie jeszcze na ulicę Saint-Maur, ale list od niej przyrzekł mi rychłe pozwolenie. Był to melancholijny i łagodny list kobiety, która lęka się wzruszeń spotkania. Odczekawszy więcej niż miesiąc, ośmieliłem się pojawić, spytawszy przez panią Gobain, czy Honoryna zechce mnie przyjąć.
— Pani chce się przebrać, rzekła Gobain, pragnąc ukryć niezdecydowanie Honoryny pod pozorami zaszczytnej dla mnie kokieterji. Przez dobry kwadrans wstrząsało nas nerwowe drżenie, równie silne jak to które chwyta mówców na trybunie; wymieniliśmy tylko urywane zdania, jak ludzie zaskoczeni, którzy udają rozmowę.
— Widzisz, Honoryno, pierwsze lody pękły, i tak drżę ze szczęścia, że powinnaś mi przebaczyć bezład moich słów. To będzie trwało długo!
— Niema w tem zbrodni, aby się kochać w swojej żonie, odrzekła uśmiechając się z przymusem.
— Użycz mi tej łaski, abyś już nie pracowała jak wprzódy. Wiem od pani Gobain, że żyjesz od trzech tygodni ze swoich oszczędności. Masz własnych sześćdziesiąt tysięcy franków renty; jeśli mi nie zwrócisz serca, nie zostawiaj mi przynajmniej swego majątku!
— Oddawna już, odrzekła, znam twoją dobroć...
— Gdybyś miała ochotę zostać tutaj, odparłem, i zachować niezależność, jeżeli najgorętsza miłość nie znajdzie łaski w twoich oczach, nie pracuj przynajmniej...
„Podałem jej trzy obligi, każdy na dwanaście tysięcy franków renty, wzięła je, rozwinęła obojętnie, a przeczytawszy, rzuciła mi tylko spojrzenie za całą odpowiedź. Zrozumiała, że ja nie pieniądze jej daję, ale wolność.
— Jestem zwyciężona, rzekła podając mi rękę którą ucałowałem; odwiedzaj mnie tak często, jak będziesz miał ochotę.
„Tak więc, przyjęła mnie jedynie przez gwałt zadany sobie. Nazajutrz zastałem ją opancerzoną w sztuczną wesołość; trzeba było dwóch miesięcy, nim pokazała prawdziwy charakter. Ale wówczas nastał rozkoszny maj, wiosna miłości, która dała mi niewymowne rozkosze; nie bała się już, obserwowała mnie. Niestety! kiedy jej zaproponowałem aby się udać do Anglji, zacząć w oczach świata wspólne życie, aby wróciła do swego stanowiska, zamieszkała w swoim pałacu, chwycił ją lęk.
— Czemu nie zostać zawsze w ten sposób? rzekła.
„Poddałem się, nie mówiąc słowa. — Czy to doświadczenie? pytałem sam siebie, rozstając się z nią. Idąc od siebie na ulicę Saint-Maur, ożywiałem się, miłość wzdymała mi serce, powiadałem sobie jak mówią młodzi ludzie: „Dziś wieczór może ulegnie...“ Cała ta sztuczna lub prawdziwa siła pierzchała za jednym uśmiechem, za jednym rozkazem tych dumnych i spokojnych oczu, których nie mąciła namiętność. To straszne słowo, któreś mi powtórzył: „Lukrecja napisała swoją krwią i sztyletem pierwsze prawo kobiety: wolność!“ przychodziło mi na pamięć, mroziło mnie. Czułem bezwzględnie, jak bardzo zezwolenie Honoryny było nieodzowne i jakiem niepodobieństwem było wydrzeć je. Czy ona odgadywała burze, które mną miotały, zarówno kiedym wracał od niej, jak kiedy do niej szedłem? Przedstawiłem jej wreszcie swoje połażenie w liście, nie mając odwagi o niem mówić. Honoryna nie odpowiedziała, zrobiła się tak smutna, że udałem jakgdybym nie napisał był tego listu. Było mi strasznie przykro, że ją mogłem zmartwić; przeczytała w mojem sercu i przebaczyła mi. Dowiesz się jak. Trzy dni temu przyjęła mnie pierwszy raz w swojej sypialni, owej białej z niebieskiem. Pokój był pełen kwiatów, strojny, rzęsiście oświetlony, Honoryna przywdziała tualetę, w której było jej cudownie do twarzy. Włosy okalały lekkiemi puklami te lica które znasz; paproć stroiła głowę, miała białą muślinową suknię, białą szarfę z długiemi bujającemi końcami. Wiesz, jak jej jest uroczo w takim prostym stroju; ale tego dnia, to była panna. młoda, to była Honoryna z pierwszych dni. Radość moja ostygła natychmiast, bo ta fizjognomja miała wyraz straszliwej powagi, ogień żarzył się pod tym lodem.
— Oktawie, rzekła, kiedy zechcesz, będę twoją żoną; ale wiedz że to poddanie się ma swoje niebezpieczeństwa; mogę się zdobyć na rezygnację...
„Uczyniłem gest.
— Tak, rzekła, rozumiem cię, rezygnacja cię obraża, ty chcesz tego, czego ja dać nie mogę: miłości! Religja, współczucie, sprawiły, żem odstąpiła od swych ślubów samotności, jesteś tutaj!
„Przerwała chwilę.
— Zrazu, ciągnęła, nie żądałeś więcej, obecnie chcesz swojej żony. A więc oddaję ci Honorynę, taką jaką jest i nie łudząc cię co do tego czem będzie. Co się ze mną stanie? Zostanę matką! pragnę tego. Och, wierzaj mi, pragnę gorąco. Próbuj mnie przeobrazić, zgadzam się, ale, jeśli umrę, mój drogi, nie przeklinaj mej pamięci i nie mień uporem tego, co jabym nazwała kultem ideału, gdyby nie było prostsze nazwać owo nieokreślone uczucie, które mnie żabi je, kultem boskości! Przyszłość mnie już nie obchodzi, ty bierzesz ją na siebie, zastanów się...?
„Usiadła w owej pogodnej pozie, którą się tak zachwycałeś, i patrzała na mnie pobladłego z bólu który mi sprawiła: krew mi zastygła w żyłach. Widząc skutek swoich słów, wzięła moje ręce, zatrzymała je w swoich i rzekła:
— Oktawie, ja cię kocham, ale inaczej niż ty pragniesz być kochany: ja kocham twoją duszę... Ale wiedz o tem, kocham cię na tyle, aby umrzeć w twojej służbie, jak niewolnica wschodnia, i bez żalu. To będzie moja pokuta.
„Zrobiła więcej, uklękła na poduszce przede mną, i w przystępie szczytnego miłosierdzia rzekła:
— Ostatecznie, może i nie umrę?
„Oto od dwóch miesięcy walczę. Co czynić? Serce mam zanadto przepełnione, potrzebuję serca przyjaciela, aby w nie rzucić ten krzyk: — Co czynić?“
Nie odpowiedziałem nic. W dwa miesiące później, dzienniki oznajmiły przybycie na angielskim okręcie hrabiny Oktawowej, wróconej rodzinie po wydarzeniach podróży, opowiedzianych dość naturalnie aby ich nikt nie podawał w wątpliwość. Kiedy przybyłem do Genui, dostałem kartę, zawiadamiającą o szczęśliwym połogu hrabiny, która dała mężowi syna. Trzymałem list w rękach przez dwie godziny, na tej terasie, siedząc na tej ławce. W dwa lata później, nękany przez Oktawa, przez pp. de Granville i de Sérizy, moich protektorów, przygnębiony stratą wuja, zgodziłem się pojąć żonę.
W pół roku po rewolucji lipcowej, otrzymałem następujący list, który oto macie i który kończy historję tego małżeństwa:
„Panie Maurycy, umieram, mimo iż będąc matką, a może dlatego że jestem matką. Dobrze odegrałam swą rolę kobiety: szczęście moje było równie szczere, jak łzy wylewane w teatrze przez aktorki. Umieram za Społeczeństwo, za Rodzinę, za Małżeństwo, jak pierwsi chrześcijanie umierali za Boga. Nie wiem z czego umieram, szukam przyczyny z dobrą wiarą, bo nie jestem uparta, ale pragnę panu odmalować swoją chorobę, panu coś mi sprowadził niebiańskiego chirurga, swego wuja. Poddałam się jego słowom, był moim spowiednikiem, pielęgnowałam go w ostatniej chorobie, ukazał mi niebo, nakazując dalej pełnić obowiązek. I pełniłam obowiązek. Nie potępiam tych, które zapominają; podziwiam je jako natury silne, potrzebne, ale ja mam kalectwo pamiętania! Tej miłości serca, która nas zespala z ukochaną istotą, tej miłości nie mogłam czuć dwa razy. Do ostatniej chwili, wie pan o tem, krzyczałam panu, krzyczałam w konfesjonale, memu mężowi: — Miejcie litość nade mną!... Wszyscy byli bez litości. I ot, umieram; Umieram, rozwijając niesłychane męstwo. Nigdy żadna kurtyzana nie była weselsza ode mnie. Mój dobry Oktaw jest szczęśliwy, pozwalam jego miłości karmić się mirażami mego serca. W tej straszliwej grze zużywam swoje siły; aktorka zbiera oklaski, zachwyty, obsypywana jest kwiatami, ale niewidzialny rywal przychodzi co dnia po swoją ofiarę, po strzęp mojego życia. Rozdarta, uśmiecham się! Uśmiecham się do dwojga dzieci, ale starsze, umarłe, tryumfuje! Mówiłam już panu: umarłe dziecko zawoła mnie i ja idę do niego. Pożycie bez miłości, to rola, w której dusza moja bezcześci się w każdej godzinie. Płakać albo oddać się swym marzeniom mogę tylko wówczas, kiedy jestem sama. Obowiązki światowe, dom, dziecko, szczęście Oktawa, nie zostawiają mi ani chwili na to aby się skrzepić, aby zaczerpnąć siły, jak to czyniłam w swej pustelni. Ustawiczna czujność sprawia, iż serce moje zawsze jest zaskoczone, nie umiałam wzwyczaić duszy do tej czujności z nastawionemi uszami, z kłamliwem słowem, z bacznem wciąż okiem. To nie ukochane usta piją moje łzy i błogosławią moje powieki, to chustka je zbiera; to woda, a nie ukochane wargi, chłodzą moje rozpalane oczy. Gram komedję moją duszą i może dla tego umieram! Kryję zgryzotę tak troskliwie, że nie znać jej na zewnątrz; musi wszak coś toczyć, toczy więc moje życie. Powiedziałam lekarzom, którzy odkryli moją tajemnicę:
— Zróbcie, abym umarła z jakiejś prawdopodobnej choroby, inaczej pociągnęłabym do grobu męża.
„Ułożyliśmy tedy wspólnie z pp. Bianchon i Desplein, że umieram z rozmiękczenia jakiejś tam kości, którą nauka dokładnie opisała. Oktaw myśli, że ja go ubóstwiam! Czy pan mnie dobrze rozumie? To też lękam się, aby nie poszedł za mną. Piszę do pana z prośbą, abyś był w potrzebie opiekunem młodego hrabiego. Dołączam tu kodycyl, w którym wyrażam tę prośbę; zrobi pan z niego użytek aż w chwili gdy będzie potrzebny, bo może ja sobie pochlebiam. Moje tajemne poświęcenie zostawi może Oktawa w rozpaczy, ale żywym! Biedny Oktaw! życzę mu żony lepszej niż ja, bo zasługuje na to, aby go kochać. Skoro mój duchowy szpieg się ożenił, niech pamięta to, co mu kwiaciarka z ulicy Saint-Maur przekazuje jako naukę: „Niech pańska żona rychło zostanie matką! Wtrąć ją w najpospolitsze troski gospodarskie: nie pozwól jej hodować w sercu tajemniczego kwiatu ideału, niebiańskiej doskonałości w którą ja wierzyłem, zaczarowanego kwiatu o płomiennych kolorach, którego wonie budzą wstręt do rzeczywistości. Ja jestem święta Teresa, której nie było dane karmić się ekstazą w mrokach klasztoru z boskim Jezusem, z aniołem nieskazitelnym, skrzydlatym, iżby mógł przybywać i uciekać w porę. Widział mnie pan szczęśliwą pośród moich ukochanych kwiatów. Nie powiedziałam panu wszystkiego; widziałam miłość kwitnącą pod pańskiem udanem szaleństwem, kryłam panu swoje myśli, swoje poezje, nie wpuściłam pana do mego pięknego królestwa. A więc, będzie pan kochał moje dziecko dla mojej miłości, gdyby miało kiedy znaleźć się bez ojca. Niech pan zachowa moje sekrety, tak jak grób je zachowa. Niech pan nie płacze po mnie: oddawna już umarłam, jeżeli św. Bernard prawdę mówi, że niema życia tam, gdzie niema miłości“.
— I, rzekł konsul chowając listy i zamykając portfel na kluczyk, hrabina umarła.
— Czy hrabia żyje jeszcze? spytał ambasador, bo od rewolucji lipcowej znikł z areny.
— Czy przypomina pan sobie, panie de Lora, rzekł generalny konsul, że widział mnie pan, jak odprowadzałem do statku...
— Człowieka o siwych włosach, starca? rzekł malarz.
— Starca czterdziestopięcioletniego, jadącego szukać zdrowia, wrażeń, do południowych Włoch. Ten starzec, to był mój biedny przyjaciel, mój protektor, który przejeżdżał przez Genuę, aby się ze mną pożegnać, aby mi powierzyć swój testament... Mianuje mnie opiekunem swego syna. Nie potrzebowałem mu zwierzać życzenia Honoryny.
— Czy wiedział, że jest mordercą? spytała panna de Touches.
— Domyśla się prawdy, odparł konsul, i to go zabija. Zostałem parę chwil na statku, który go wiózł do Neapolu; barka miała mnie odwieźć z powrotem. Długo zatrzymały nas pożegnania, które, obawiam się, są ostatnie. Bóg wie, jak człowiek kocha powiernika swej miłości, kiedy tej, która ją budziła, już niema. — Taki człowiek posiada, mówił mi Oktaw, czar, strojny jest jakby w aureolę. Skorośmy zeszli na dziób okrętu, hrabia popatrzył na morze Śródziemne, przypadkowo było ładnie; zapewne wzruszony tym widokiem, rzekł mi te ostatnie słowa:
— W interesie natury ludzkiej, czyż nie powinnoby się dociec, co za nieprzeparta potęga każę nam poświęcać niebiańską istotę, wbrew naszemu rozumowi, dla najbardziej przelotnej rozkoszy?... Słyszałem w sumieniu swojem krzyki: Honoryna nie krzyczała sama. I chciałem tego!... Pożerają mnie zgryzoty! Umierałem przy ulicy Payenne z rozkoszy, których kosztowałem!... Skąd bierze się ten dysonans między dwiema naturami, śmiem powiedzieć, jednako szlachetnemi?
Głębokie milczenie zaległo na tarasie.
— Czy ona była cnotliwa? spytał konsul dwóch kobiet.
Panna des Touches wstała, ujęła konsula za ramię, odciągnęła go o kilka kroków i rzekła:
— Czy mężczyźni też nie są winni, że zbliżają się do nas, że biorą młodą dziewczynę za żonę, zachowując w sercu anielskie obrazy, porównując nas z nieznanemi rywalkami, z doskonałościami zaczerpniętemi często nie z jednego wspomnienia, i znajdując nas wciąż niższemi od ideału?
— Miałaby pani duszność, gdyby małżeństwo wspierało się na miłości; i to był błąd dwojga istot, których niebawem już nie będzie. Małżeństwo z miłością, pełną miłością u obojga małżonków, to byłby raj.
Panna des Touches opuściła konsula i podeszła do Klaudjusza Vignon, który jej rzekł do ucha:
— Troszkę jest zarozumiały ten pan de l’Hostal.
— Nie, odszepnęła: nie domyślił się jeszcze, że Honoryna byłaby go kochała. Och! rzekła, widząc nadchodzącą konsulową, żona słyszała wszystko, biedny człowiek!...
Wybiła jedenasta, goście wracali pieszo brzegiem morza.
— Wszystko to, to nie jest życie, rzekła panna des Touches. Ta kobieta to jeden z najrzadszych wyjątków, a może najpotworniejszy wyjątek inteligencji, perła! Życie składa się z rozmaitych wydarzeń, z przeplatających się bólów i rozkoszy. Raj Dantego, ten wyniosły wyraz ideału, ten nieustający błękit, znajduje się tylko w duszy, a żądać go od życia, to rozkosz, przeciw której protestuje wciąż cała natura. Dla takich dusz, wystarczy sześć stóp klasztornej celi i klęcznik.
— Ma pani słuszność, rzekł Leon de Lora. Ale, mimo iż jestem ladaco, niepodobna mi nie podziwiać istoty, zdolnej, jak ta kobieta, żyć tuż obok pracowni malarskiej na poddaszu, nie wyszedłszy ani razu, nie widząc żywej duszy, nie dotknąwszy stopą ulicznego błota.
— Widywało się to przez kilka miesięcy, rzekł Klaudjusz Vignon z głęboką ironją.
— Hrabina Oktawowa nie jest jedyną, odrzekł ambasador pannie des Touches. Pewien człowiek, nawet człowiek polityczny, jadowity pisarz, był przedmiotem podobnej miłości, a kula pistoletowa, która go zabiła, dosięgła nie tylko jego: ta, którą kochał, zamknęła się w klasztorze.
— Zdarzają się jeszcze wielkie dusze w naszej epoce! rzekła panna des Touches, która stała przez kilka chwil oparta w zadumie o balustradę.