Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom VI/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani de Monsoreau |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1892-1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame de Monsoreau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Skończywszy podwieczorek, król z Chicotem wszedł do swojego pokoju, aby przywdziać odzież pokutną.
Wyszedł ztamtąd za chwilę boso, przepasany sznurem i z zapuszczonym na twarz kapturem.
Dworzanie takież same przywdziali stroje.
Czas był bardzo piękny, a ulice posypane kwiatami.
Rozmawiano o tem gdzie ołtarz przenośny najpiękniejszy i podziwiano ozdoby ołtarzy u Dominikanów.
Lud napełniał drogę, prowadzącą do czterech stacyj, które znajdowały się: u Jakobinów, Karmelitów, Kapucynów i u Dominikanów.
Duchowieństwo od Ś-go Germana l’Auxerrois rozpoczynało pochód.
Arcybiskup Paryzki niósł monstrancyę.
Pomiędzy duchowieństwem i arcybiskupem szli tyłem chłopcy z kadzidłami, dziewczęta z różanemi liśćmi.
Książę Andegaweński szedł za procesyą, lecz w zwyczajnym stroju; cały dwór Andegaweński, pomięszany z dygnitarzami państwa, szedł za nim. stosownie do stopni swoich.
Za niemi następowali mieszczanie i lud.
Było po pierwszej godzinie, gdy król wyszedł z Luwru.
Crillon i gwardye chcieli iść za królem, lecz król dał znak by wszyscy pozostali w pałacu.
O szóstej wieczór, po obejściu stacyi, ukazała się brama opactwa i dominikanie z przeorom na czele, mający króla przyjmować.
Przez ciąg pochodu od ostatniej stacyi, która była u Kapucynów, książę Andegaweński od rana będący na nogach, uczuł się strudzonym i prosił króla, aby mu pozwolił udać się do swojego pałacu, na co król zezwolił.
Dworzanie jego oddzielili się od orszaku i poszli za nim, jakby dla pokazania, że idą, za księciem, a nie za królem.
Ponieważ trzech z nich miało się jutro pojedynkować, potrzebowali więc spoczynku.
Przy bramie opactwa, król ze względu, że Quelus, Maugiron, Schomberg i Epernon tyle potrzebowali sił, co Livarot, Ribeirac i Entraguet odprawił ich od siebie.
Arcybiskup wyposzczony od rana, upada z utrudzenia; król litując się nad wszystkiemi uwolnił ich przy bramie opactwa.
Następnie, odwróciwszy się do przeora Józefa Foulon:
— Otóż, mój ojcze — rzekł przez nos — jako grzesznik, przychodzę u was szukać spoczynku.
Przeor ukłonił się, Później, odwróciwszy się do tych, którzy wytrwali w trudach i szli za nim, rzekł:
— Dziękuję wam, panowie, idźcie w pokoju, Każdy ukłonił się z uszanowaniem, a ukoronowany pokutnik wchodził na schody opactwa bijąc się w piersi.
Zaledwie próg opactwa przestąpił, aliści drzwi się za nim zamknęły.
Król, zatopiony w myślach, nie zważał na to.
— Najpierw — rzekł przeor do króla — zaprowadzimy Waszą królewską mość do podziemnej świątyni, którąśmy na chwałę niebieskiego Pana, jak mogli przyozdobili.
Król dał znak, że zezwala i poszedł za przeorem.
Ale skoro tylko wszedł pod ciemną arkadę, gdzie nieruchomo stały dwa rzędy mnichów, skoro tylko spostrzeżono, że zwraca się w głąb podziemia, dwadzieścia na raz opadło kapturów i czterdzieści ócz zaświeciło błyszczących radością i dumą tryumfu.
Zapewnie nie byli to zniewieścieli mnichy, albowiem ogorzałe lica i potężne wąsy zapowiadały w nich siłę i odwagę.
Wiele twarzy ukazało się z bliznami, a przy jednej, którą najznakomitsza, ozdabiała blizna, pojawiła się kobieta w habit ubrana.
Ta kobieta trzymała w ręku złote nożyczki i mówiła.
— Bracia! mamy przecież Walezyusza!
— I ja tak sądzę, moja siostro — odpowiedział Gwizyusz Balafré.
— Jeszcze nie — pomruknął kardynał.
— Jakto?...
— Alboż mamy dosyć siły, aby się oprzeć Crillonowi i gwardyom?
— Aż nadto — odpowiedział książę Mayenne — wierzajcie mi, ani razu nie wystrzelą.
— Szkoda! — rzekła księżna Montpensier — chciałabym troszkę huku posłyszeć.
— Żal mi cię, moja siostro, ale go słyszeć nie będziesz. Król może sobie krzyczeć, a nikt go słyszeć nie będzie. Tak, czy owak, namową, albo gwałtem, skłonimy go do złożenia korony. Jak tylko wiadomość ta rozejdzie się po mieście, mieszczanie i żołnierze pójdą za nami.
— Plan wyborny i upaść nie może — mówiła księżna.
— Cokolwiek niegrzeczny — dodał kardynał, kiwając głową.
— Król odmówi abdykacyi — zakończył Balafré — on jest waleczny i woli umierać.
— Niech więc umiera! — zawołał Mayenne i księżna.
— Nie — odparł stale książę Gwizyusz. — Chcę panować po monarsze, który złoży koronę i którym będą gardzili, a nie po zamordowanym królu, którego będą żałowali. Prócz tego, czy zapominacie, ze książę Andegaweński prawnie upomni się o koronę?
— Niech się upomina!... — zawołał Mayenne — oto nasz brat, kardynał, który to przewidział. Książę Andegaweński razem z bratem się zrzecze. Książę Andegaweński ma stosunki z hugonotami i nie jest godzien tronu.
— Z hugonotami!... czyś tego pewny?...
— Ociekł przecież z pomocą króla Nawarry.
— Więc dobrze.
— Jeden warunek sprzyja naszemu domowi, warunkiem zaś tym, mój bracie, jest to, że tobie należy się regencya. Od regencyi do korony krok tylko.
— Tak, tak — rzekł kardynał — wszystko to przewidziałem; ale być może, że gwardye, dla przekonania się o prawdziwości abdykacyi, zechcą napaść opactwo. Crillon nie rozumie żartów i może powiedzieć królowi: Najjaśniejszy panie, życie twoje w niebezpieczeństwie, ale przedewszystkiem honor ocalemy.
— I to przewidziane — rzekł Mayenne. — Mamy dla wytrzymania oblężenia osiemdziesięciu szlachty a pomiędzy stu mnichów broń rozdzieliłem. Możemy się miesiąc utrzymać; wrazie niebezpieczeństwa, podziemnem wyjściem, możemy ze zdobyczą uciekać.
— A co w tej chwili robi książę Andegaweński!
— Zasłabł, jak zawsze, w chwili niebezpieczeństwa; powrócił do siebie i zapewnie czeka wiadomości o Bussym i Monsoreau.
— Lepiejby było, żeby tutaj się znajdował.
— Mylisz się, mój bracie — rzekł kardynał. — Lud i szlachta widzieliby zasadzkę w tem połączeniu. Jak powiedziałem przed chwilą, przedewszystkiem strzedz nam się potrzeba tytułu uzurpatorów. Mamy tron odziedziczyć, takie jest nasze położenie. Pozostawiwszy wolnymi księcia Andegaweńskiego i królowę matkę, zyskamy przychylność wszystkich i nikt przeciw nam słowa nie powie. W przeciwnym razie, mielibyśmy przeciwko sobie Bussego i sto mieczy równie niebezpiecznych.
— Bah!... Bussy jutro się potyka z ulubieńcami króla.
— Tem lepiej; pobije ich i do nas się przyłączy — mówił książę Gwizyusz.
— Co do mnie, zrobię go dowódzcą wojsk we Włoszech, gdzie zapewne wojna wybuchnie. Jest to człowiek z wyższemi poglądami i bardzo go szanuję.
— A ja na dowód uwielbienia — rzekła księżna Montpensier — skoro owdowieję — zaraz pójdę za niego.
— Za niego! — zawołał Mayenne.
— Większe panie odemnie — odparła księżna — więcej dla niego czyniły, choć wówczas nie był dowódzcą wojska.
— Później o tem — rzekł Mayenne — a teraz do dzieła!
— Kto jest przy królu?... — zapytał księże Gwizyusz.
— Przeor i brat Gorenflot — odpowiedział kardynał. — Z początku, tylko znajome twarze pokazywać mu trzeba.
— Tak, my zjemy owoce, jak oni je zerwą.
— Czy już jest w celi?... — zapytała pani Montpensier, pragnąca Henrykowi trzecią dać koronę, którą mu oddawna przyrzekła.
— O, nie, ogląda podziemia i będzie się modlił przy relikwiach świętych.
— A potem?...
— Potem, przeor przemówi do niego o znikomości rzeczy ludzkich; następnie brat Gorenflot, ten sam, który to miał ową pyszną mowę w czasie wieczoru Ligi...
— I cóź?
— Brat Gorenflot będzie się starał otrzymać od niego dobrym sposobem, to co my zamierzamy otrzymać przemocą.
— Byłoby to doskonale — rzekł książę zamyślony.
— Henryk jest słaby i zabobonny — mówił Mayenne — zaręczam, że zlęknie się piekła.
— Ja zaś temu nie ufam — mówił książę — ale okręty spalone i cofać się nie można. Jeżeli ani przeor, ani Gorenflot nic nie dokażą, ostatniego środka użyjemy.
— A ja Walezyusza ostrzygę!... — zawołała księżna, wracając znów do ulubionej myśl?
— Król wychodzi z podziemia — rzekł książę Gwizyusz — dalej, Mayenne, wołaj naszych, przywdziejmy kaptury.
Po nakryciu głów, trzydziestu do czterdziestu mnichów, wiedzionych przez trzech braciszków, skierowało się ku otworowi podziemia.