Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom VI/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani de Monsoreau |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1892-1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame de Monsoreau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Król przejęty nabożeństwem i skruchą,; zdawał się Gwizyuszom, łatwym do pokonania.
Zwiedził właśnie podziemia, ucałował relikwie i zakończył wszystkie ceremonie, bijąc się w piersi i powtarzając psalmy pokutne.
Przeor udzielał mu nauk i napomnień, których król słuchał z pokorą.
Na dany znak księcia Gwizyusza, Józef Foulon skłonił się przed Henrykiem i rzekł:
— Najjaśniejszy panie, czy teraz nie zechcesz przed Ołtarzem Przedwiecznego, złożyć ziemskiej korony?
— Idźmy dalej — odpowiedział król.
Natychmiast zakon formując przed nim szpaler, poszedł ku celom długim kurytarzem, ciągnącym się na lewo.
Henryk zdawał się rozczulonym.
Bił się rękami w piersi, a paciorki z kości słoniowej, zawieszone u pasa, dzwoniły za każdem poruszeniem.
Przybył nakoniec do celi.
Na progu, zastąpił mu Gorenflot.
Mnich miał twarz czerwoną i oczy żarzące jak węgle.
— Czy tutaj? — zapytał król.
— Tu — odparł Gorenflot.
Król zawahał się, bo na końcu kurytarza ujrzał drzwi, albo raczej tajemną kratę, po za którą widać było pochyłość, aż ku podwórzu.
Henryk wszedł do celi.
— „Hic portus salutis” — wyrzekł głosem wzruszonym.
— Tak — odpowiedział Foulon — tu port prawdziwy.
— Pozostaw nas — rzekł Gorenflot z poważnem skinieniem.
Natychmiast drzwi się zamknęły i rozległy się stąpania oddalających.
Król doszedłszy do ławki w głębi celi, usiadł na niej i ręce oparł na kolanach.
— To Herod! Nabuchodonozor!... — mówił Gerenflot opierając się o drzwi.
Król zdawał się być zdziwiony.
— Czy do mnie — odezwał się — mówisz mój bracie?
— Tak, do ciebie, a dokogoźby innego?
— Mój bracie!... — pomruknął król.
— Nie masz tu brata. Oddawna dla ciebie gotuję kazanie i zaraz je posłyszysz... Jak dobry mówca, podzielę je na trzy części. Naprzód jesteś złym królem, następnie satyrem, w końcu będziesz z tronu zrzucony. Oto o czem mam mówić.
— Z tronu zrzucony, mój bracie!... — rzekł król wybuchając.
— Ani mniej ani więcej. Nie uda ci się uciec jak z Polski.
— To zasadzka!
— A! widzisz, Walezyuszu!
— To gwałt!
— Czy myślisz, żeśmy cię uwięzili, aby się z tobą, pieścić?
— Mój bracie, nadużywasz religii.
— Alboż to w tem religia?.. — zawołał Gorenflot.
— Czyż ludzie bogobojni tak mówią?
— Tem gorzej dla ciebie,
— Będziesz potępiony.
— Mniejsza oto, czyś gotów Walezyusza?
— Na co?
— Złożyć koronę; polecono mi przełożyć ci to...
— Popełniasz grzech śmiertelny.
— Ja mam prawo rozgrzeszania i sam siebie najprzód rozgrzeszyłem. Czy zrzekasz się Walezyuszu?
— Czego?
— Tronu.
— Raczej śmierć.
— A więc umrzesz... patrzaj, oto przeor przychodzi... decyduj się.
— Mam wojsko i będę się bronił.
— Być może, ale cię wprzódy zabiją.
— Pozwól mi chwilę rozważyć...
— Ani minuty, ani sekundy...
— Bracie, zanadto cię gorliwość unosi — przemówił przeor ukazując się.
I ręką skinął, jakby chciał mówić:
— Najjaśniejszy panie, twojemu żądaniu stanie się zadość.
Przeor drzwi zamknął napowrót.
Henryk w ciężkie wpadł zamyślenie.
— Dalej!... — rzekł mnich znowu, przyjmijmy ofiarę.
Po dziesięciu minutach, w czasie których Henryk namyślał się, zapukano do drzwi celi.
— Stało się — powiedział Gorenflot — przystaje...
Król posłyszał jakby szmer radości i zadziwienia na korytarzu.
— Przeczytajcie mu akt — rzekł głos, na który król zadrżał, tak dalece, że wyjrzał przez szpary drzwi.
Jakiś mnich podał Gorenflotowi zwinięty pargamin.
Gorenflot odczytał ten akt królowi, którego boleść była tak wielką, że twarz zakrył rękami.
— A jeżeli odmówię podpisu?... — zapytał łzy roniąc.
— Zgubisz się tem bardziej — odezwał się głos księcia Gwizyusza, stłumiony kapturem. Spojrzyj na świat jakby już umarły dla ciebie i nie chciej aby lud przelewał krew za człowieka, który był jego królem.
— Nikt mię do tego nie zmusi — rzekł Henryk.
— Przewidziałem to — pomruknął książę do siostry, stojącej z czołem pomarszczonem oczami złowróżbnie błyszczącemi. Idź mój bracie, dodał do pana de Mayenne, uzbrój ludzi niech wszystko będzie gotowe.
— Na co?... — zapytał król tonem żałosnym.
— Na wszystko — odpowiedział Józef Foulon.
Rozpacz króla zdwoiła się.
— Ha!... — rzekł Gorenflot — Walezyuszu podpisz albo...
— Uspokój się, uspokój — przerwał król — pozwólcie, że Panu Panów polecę się zyskam od niego odwagę.
— Jeszcze chce się namyślać!... — zawołał Gorenflot.
— Pozwolić mu do północy — rzekł kardynał.
— Dzięki za litość — odpowiedział Henryk w paroksyzmie osłabienia.
— To słaby mózg — rzekł Gwizyusz — dobrze usłużymy Francyi z tronu go strącając.
— Niech będzie słaby — mówiła księżna — zawsze mi będzie przyjemnie ostrzydz go.
W czasie tej rozmowy, Gorenflot z założonemi rękami, czynił okropne królowi wyrzuty.
Nagle głuchy jęk rozległ się w klasztorze.
— Ciszej!... — zawołał Gwizyusz.
Nastąpiło głębokie milczenie:
Wkrótce posłyszano silne uderzania w bramę opactwa.
Mayenne pobiegł tak szybko, jak mu na to pozwalała otyłość.
— Bracia — rzekł — tłum zbrojny jest przed bramą.
— Przychodzą po niego — odezwała się księżna.
— Zatem niech prędzej podpisuje — mówił kardynał.
— Podpisz Walezyusza!... — zawołał Gorenflot głosem piorunującym.
— Daliście mi czas do północy — odpowiedział król żałośnie.
— A! śmiałyś teraz, bo czujesz, że pomoc ci nadchodzi.
— Zapewne dla mnie odsiecz...
— Śmierć! — zawołała księżna rozkazująco.
Gorenflot ujął rękę króla i podał mu pióro.
Łoskot był coraz mocniejszy.
— Nowy tłum — rzekł jeden mnich, otacza opactwo.
— Dalej!... — zawołali Mayenne i księżna.
Król umaczał pióro.
— Szwajcarowie!... — rzekł przybiegając Foulon, napadli cmentarz i obtoczyli opactwo.
— Będziemy się bronili — odpowiedział z postanowieniem Mayenne. Nie mamy się czego lękać.
— Podpisał!. — zawołał radośni Gorenflot, wydzierając papier z rąk Henryka, który pozbawiony sił, zakrył twarz rękami.
— Zatem jesteś królem — rzekł kardynał do księcia — schowaj ten papier.
Król, w przystępie boleści wywrócił jedyną lampę, która oświecała tę scenę, ale książę Gwizyusz miał już w rękach pargamin.
— Co czynić? — zapytał mnich, pod którego habitem można było odgadnąć dobrze uzbrojonego szlachcica — Crillon z gwardyą przybywa i grozi rozbiciem bramy. Słuchajcie!
— W imieniu króla!.. — zawołał głosem potężnym Crillon.
— Już nie ma króla!.. — odpowiedział przez okno Gorenflot.
— Kto to powiedział?.. — zapytał Crillon.
— Ja! — odrzekł z dumą Gorenflot.
— Ognia do niego!.. — zawołał Crillon.
Gorenflot widząc, że broń przygotowywano, uciekł z okna i schował się w głąb celi.
— Wyważyć bramy, Crillonie — zawołał głos, przed którym wszyscy mnisi, prawdziwi zmyśleni zadrżeli.
Był to głos człowieka, który wystąpił z szeregu i postępował ku opactwu.
— Dobrze, Najjaśniejszy panie — rzekł Crillon — toporem uderzając w bramę, tak, aż mury jękły.
— Czego chcecie od nas?.... — zapytał z okna celi przeor, blady i drżący ze strachu.
— A!... to ty panie Foulon — rzekł ten sam głos poważny i spokojny; — powróćcie mi mojego błazna, który chciał tę noc w waszej celi przepędzić. Potrzebuję Chicota bo nudzę się w Luwrze bez niego.
— A ja się tutaj bawię, mój synku — odpowiedział Chicot, odsłaniając kaptur; on to bowiem grał rolę króla.
W tej chwili książę Gwizyuaz, któremu przyniesiono lampę, wyczytał na podpisie z taką pracą zyskanym:
— Ja, Chicot I-szy — zawołał uradowany błazen.
— Uciekajmy!.. — krzyknął kardynał — jesteśmy zgubieni.
— A!... łotrze — rzekł Chicot, okładając Gorenflota paskiem pokutnym, którym był przepasany.