Pani de Monsoreau (Dumas, 1926)/Tom II/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Podtytuł Romans
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Zakłady graficzne Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI.
JAK REMY LE HAUDOIN POD NIEOBECNOŚĆ BUSSEGO,
BYWAŁ PRZY ULICY ś-GO ANTONIEGO

Państwo de Saint-Luc nie mogli wyjść z podziwienia.
Tajemna rozmowa Bussego z panem de Meridor, zamiar rychłego wyjazdu do Paryża, nakoniec, zajęcie się Bussego sprawą zupełnie dla niego obcą, wszystko to było trudne do wytłumaczenia.
Co do barona, magiczna potęga tytułu: Jego książęca mość, wywarła na nim wpływ. Szlachcic z czasów Henryka III-go uśmiechał się do tytułów i herbów.
„Jego książęca mość“, znaczyło dla pana de Meridor, jak równie dla wszystkich, siłę przemożną.
Skoro zaświtał ranek, baron pożegnał gości. Państwo de Saint-Luc oświadczyli chęć opuszczenia Meridor, i udania się do sąsiedniej posiadłości Brissac.
Bussy potrzebował kilka sekund na usprawiedliwienie, a posiadając tajemnicę, którą w każdej chwili mógł odsłonić, był jak owi czarnoksiężnicy, którzy za jednem poruszeniem laseczki, wywołują łzy, rozjaśniają twarze i uśmiech sprowadzają na usta.
Tych kilka sekund użył Bussy na poszepnięcie paru słów do ucha młodej i pięknej pani de Saint-Luc.
Twarz Joanny zajaśniała radością; a gdy mąż pytał ją spojrzeniem, położyła palec na ustach i uciekła jak sarna, przesyłając ręką podziękowanie Bussemu.
Starzec nie uważał na jej poruszenia, z okiem wlepionem w dom rodzinny pieścił machinalnie dwa psy, które nie chciały go opuścić i głosem drżącym wydawał domownikom rozkazy.
Nakoniec, z pomocą masztalerza, wsiadł na ulubionego wronego konia, na którym niegdyś walczył i ręką pożegnawszy zamek, oddalił się w milczeniu.
Bussy iskrzącemi oczyma patrzył na Joannę i odwracał się często, aby spojrzeć na przyjaciół.
Gdy ich opuszczał, Joanna rzekła mu cicho:
— Dziwny z ciebie człowiek, panie Bussy; przyrzekałam ci wesele w Meridor, a ty właśnie sprowadzasz szczęście, które z niego uleciało.
Z Meridor do Paryża daleko, osobliwie dla starego barona.
W drodze Bussy pozyskał serce starca, w którem na wstępie obudził nienawiść.
Szóstego dnia rano pod Paryżem, pan de Meridor odezwał się głosem, objawiającym zupełną zmianę.
— Hrabio — rzekł — blisko już do mojego nieszczęścia, a przecież jestem spokojniejszy.
— Za dwie godziny, — odpowiedział Bussy — ocenisz mnie pan, jak na to zasługuję.
Wjechali do Paryża przez przedmieście Ś-go Marcelego.
— Jedziemy do Luwru? — zapytał baron.
— Panie — odpowiedział Busisy — najprzód zaprowadzę cię do mojego pałacu, abyś odpoczął i przebrał się, stosownie do godności osoby, której mam cię przedstawić.
Ludzie hrabiego nie oczekiwali go jeszcze, albo raczej oczekiwać przestali.
Wyszedł bowiem z domu w nocy przez małe drzwi, od których jeden klucz posiadał, sam osiodłał konia i wyjechał, widząc się tylko z Remy Haudouin.
Łatwo pojąć, że jego nieodgadnione zniknięcie, przygody doznane w zeszłym tygodniu, którym nawet rany nie przeszkadzały natchnęły domowników myślą, że ich pan wpadł w zasadzkę, a los odwrócił się.
Kiedy najlepsi przyjaciele i wierni słudzy Bussego odprawiali nowenny na intencję jego powrotu, więcej pozytywni szukali ciała jego po piwnicach, kanałach, rzece i fosie Bastylji.
Jeden tylko człowiek, gdy go pytano o Bussego, odpowiadał:
— Jest zdrów i cały.
Człowiekiem, tak pewnym życia swojego pana, był Remy le Haudouin, który od rana do wieczora włóczył się po mieście, a nawet w nocy, i ilekroć powracał, zwątpiałym domownikom przynosił nieco radości.
Właśnie powracając z jednej z tajemniczych wycieczek, posłyszał na dziedzińcu wesołą wrzawę i ujrzał tłum służących, otaczających pana.
Bussy mówił:
— Jesteście uradowani z mojego przybycia, dziękuję wam. Zapytujecie oczyma, czy to ja sam czy tylko mój cień. Pomóżcie lepiej temu panu zsiąść z konia i pamiętajcie, że jest on przedmiotem szczególniejszego mojego uszanowania.
Bussy umyślnie zwrócił uwagę służących na starca. Sądząc z jego skromnych i niemodnych sukni, ze starego konia, który nie mógł wytrzymać porównania z wierzchowcami Bussego, brali go za jakiegoś prowincjonalnego masztalerza, którego pan ich, lubiący przygody, z sobą przyprowadza.
Po tych wyrazach, obstąpili barona. Hauduin śmiejąc się, patrzył zdaleka na wszystko; potrzeba było całej powagi Bussego, aby spędzić radosny uśmiech z wesołej twarzy młodego lekarza.
— Prędzej, pokój dla tego pana zawołał Bussy.
— Jaki?.. — zapytało naraz kilka głosów.
— Najlepszy, mój własny!
Pan de Meridor pozwalał się wieść prawie bezwładnie.
Podał rękę starcowi, aby wejść na schody i przyjąć go jak najgodniej.
Przyniesiono złocony puhar, w który Bussy chciał nalać wina na powitanie.
— Dziękuję, — rzekł starzec — idźmy prędzej, gdzie iść mamy.
— Pójdziemy, bo nietylko pan, ale i ja znajdę tam szczęście.
— Przyznam się, hrabio, że używasz języka, którego nie rozumiem
— Mówię, że miłosierna Opatrzność chowa dla nas nieodgadnione pociechy i że zbliża się chwila, w której się o tem przekonamy.
Baron z podziwieniem spojrzał na Bussego, który ręką dał znak, jakoby chciał powiedzieć; zaraz powrócę i wyszedł z uśmiechem na ustach.
Zastał młodego lekarza przy drzwiach; poprowadził go do oddzielnego gabinetu.
— I cóż, mój Hipokratesie, — rzekł — daleko jesteśmy?
— W czem?
— Co do ulicy świętego Antoniego.
— Jestem w punkcie bardzo interesującym.
Buissy odetchnął.
— Czy mąż powrócił? — zapytał.
— Powrócił, lecz bezskutecznie. Myślę, że potrzeba do rozwiązania dramatu ojca, którego chyba sam Bóg ześle cudownym sposobem.
— Skąd wiesz o tem?
— Mości hrabio — rzekł Haudouin ze zwykłą wesołością — ponieważ w czasie twojej nieobecności nie miałem komu służyć, starałem się obrócić wolny czas na swoją korzyść.
— Opowiedz mi co uczyniłeś.
— Po wyjeździe pana hrabiego przeniosłem pieniądze, książki i szpadę do mieszkania, najętego na rogu ulicy św. Antoniego i św. Katarzyny.
— Wybornie.
— Stam tąd mogłem widzieć cały dom, któryśmy wynaleźli, ale to od piwnic, aż do kominów.
— Cóż dalej?
— Sprowadziwszy się, zasiadłem w oknie.
— Bardzo rozumnie.
— Jednak była w tem niedogodność.
— Jaka?
— Że można było dostrzec cień mężczyzny, ustawicznie patrzącego w jednym kierunku, a stąd posądzenia, że jestem szpiegiem, kochankiem, albo obłąkanym.
— Słusznie; cóż więc uczyniłeś?
— O! panie hrabio, na wszystko są środki.
— Jakiż więc wynalazłeś?
— Zakochałem się.
— Co?...
— Zakochałem się, a do tego szalenie.
— W kimże?
— W Gertrudzie.
— W Gertrudzie, służącej pani de Monsoreau?
— Nieinaczej. Alboż to ja szlachcic, abym się w paniach kochał; jestem ubogim lekarzem, nie pacjentów i z jednego, którym mię Pan Bóg obdarzył nie myślę wielkich ciągnąć korzyści, a potrzeba robić doświadczenia „in anima vili“.
— Biedny Remy, wierz mi, umiem oceniać poświęcenie.
— Mości hrabio, mimo wszystko, niema mię co żałować. Gertruda jest smacznym kąskiem, ma jeden nieoceniony talent.
— Jaki?
— Cudownie opowiada.
— Doprawdy?
— Przez nią wiem wszystko, co się u jej pani dzieje.
— Haudouin, czy Opatrzność cię na mojej postawiła drodze. A więc dobrze jesteś z Gertrudą?
— „Puella me delligit“ — odpowiedział Haudouin.
— I bywasz w domu?
— Byłem wczoraj o samej północy; wszedłem na palcach, przez ową bramę, którą pewnie pamiętasz, hrabio.
— Jakżeś tego szczęścia dostąpił?
— Bardzo prostym sposobem. Nazajutrz po wyjeździć, kiedy sprowadziłem się do świeżo najętego mieszkania, zaczekałem przed bramą, aby pani moich myśli wyszła za kupnem żywności. Jak tylko ukazała się, dziesięć minut na dziesiątą, udałem się za nią.
— Poznała cię?
— Tak, aż krzyknęła i uciekła.
— Wtedy?....
— Wtedy pobiegłem za nią, i dogoniłem.
— Jezus!... — wykrzyknęła.
— Marjo! — dodałem. — To ją dobrze usposobiło.
— Lekarz!.. — rzekła.
— Piękna gosposia!.... — odpowiedziałem.
Uśmiechnęła się i odrzekła po chwili:
— Pan jesteś w błędzie, ja pana nie znam.
— Ale ja znam panią — odpowiedziałem — bo od trzech dni tylko dla ciebie żyję, tak dalece, że nie mieszkam już przy ulicy Beautreillis, ale przy ulicy Ś-go Antoniego, a zmieniłem mieszkanie tylko dlatego, aby cię widzieć. Jeżeli panienko będziesz miała kogo do opatrzenia, to udaj się do mnie.
— Ciszej!...
— A!... widzisz!...
— Tym oto sposobem zawarłem znajomość.
— Jak daleko znajomość posunąłeś?...
— Jak może tylko; kochanek... z Gertrudą wszystko jest względne. Jestem uszczęśliwiony, że mogę działać w interesie pana hrabiego.
— Może się czego domyśla?...
— Bynajmniej; nawet nie mówiłem o panu. Alboż biedny Remy le Haudouin, zna takich panów, jak hrabia de Bussy? Badałem ją w sposób obojętny:
— Czy wasz młody pan zdrowszy?...
— Jaki młody pan?...
— Ten, którego u was opatrywałem.
— To wcale nie mój pan!
— Leżał na łóżku twojej pani, sądziłem...
— Ach!... ten młody człowiek, on nie jest żadnym pani krewnym i tylko raz potem był w naszym domu.
— I nie znacie nawet jego nazwiska?
— Takiego nazwiska nie zapomina; się...
— Jak się nazywa?...
— Nie słyszałeś kiedy o panu de Bussy?
— Co u licha! — Bussy, waleczny Bussy!?
— Ten sam, pewnie ten sam.
— Zapewne twoja pani?...
— Jest zamężna...
— Zamężna i pewnie cnotliwa małżonka, jednak myśli niekiedy o owym młodzieńcu, osobliwie dlatego, że był ranny, interesujący i spoczywał na je] łóżku.
— Mówiąc szczerze, moja pani myśli o nim niekiedy.
Żywy rumieniec wystąpił na twarz Bussego.
— Mówimy o nim niekiedy — dodała Gertruda — osobliwie gdy jesteśmy same.
— Wspaniała dziewczyna! — zawołał hrabia.
— Cóż mówicie o nim? zapytałem.
— Opowiadam pani, jak jest waleczny; mówi o tem cały Paryż. Nawet nauczyłam panią piosneczki, która bardzo jest w modzie:

Kto szuka przygody?
To d‘Amboise młody.
Kto czuły i wierny?
Ach! to Bussy dzielny.

Moja pani ustawicznie ją śpiewa.
Bussy uścisnął rękę lekarza.
— Wszystko? — zapytał Bussy — człowiek w żądzach jest nienasycony.
— Panie hrabio, wszystkiego się dowiem; ale trudno wymagać więcej w ciągu dnia, lub raczej w ciągu jednej nocy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.