Pani de Monsoreau (Dumas, 1926)/Tom III/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Podtytuł Romans
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Zakłady graficzne Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.
JAK CHICOT POWRÓCIŁ DO LUWRU I JAK GO PRZYJĄŁ HENRYK III-ci

Luwr był zupełnie cichy, albowiem dopiero wybiła jedenasta rano; straże przechodziły ostrożnie, a służba stąpała na palcach.
Król po pielgrzymce spoczywał.
W tym czasie, dwóch ludzi stanęło przed bramą Luwru; jeden z nich na arabskim prześlicznym koniu, drugi na zapienionym, andaluzyjskim rumaku.
Stanęli przed bramą i spojrzeli na siebie, albowiem przybywając z dalekiej drogi, tu się dopiero spotkali.
— Pan de Chicot! jakże się miewasz? — zawołał młodszy bardzo uprzejmie.
— A! to pan de Bussy. Zdrów jestem, Bogu dzięki — odpowiedział Chicot, z grzecznością znamionującą szlachcica.
— Przybywasz dzieńdobry królowi powiedzieć? — zapytał Bussy.
— I pan to samo zapewne.
— Bynajmniej; przybywam powitać księcia Andegaweńskiego. Wszak wiesz, panie Chicot że nie mam szczęścia być ulubieńcem króla.
— W tym względzie więcejbym winił króla, niż pana.
Bussy skłonił się.
— Zapewne przybywasz zdaleka!.. — zapytał Bussy — mówiono, że podróżowałeś.
— Tak panie, byłem na polowaniu — odpowiedział Chicot — ale i pan podobno jeździłeś?...
— Zrobiłem małą wycieczkę na prowincję. Ale teraz — mówił Buksy, po chwili przestanku — czy nie byłbyś tak dobrym, i nie zrobił mi jednej przysługi!...
— Ilekroć pan Bussy zaszczyci mię swojem zaufaniem, wielką mi radość uczyni.
— Masz prawo wejść każdej chwili do Luwru, zatem uprzedź księcia Andegaweńskiego, że czekam...
— Książę Andegaweński jest w Luwrze!... zatem wejdź pan razem ze mną.
— Lękam się złego humoru króla.
— Ba!...
— Jeszczem się nie przyzwyczaił do jego wykrzywiań.
— Bądź pan spokojny, niezadługo wszystko się zmieni.
— Jakto!... panie Chicot, czy jesteś wróżbitą!...
— Niekiedy. No, odwagi, idźmy razem.
I weszli, jeden skierował się ku mieszkaniu księcia Andegaweńskiego, który zamieszkiwał, jakeśmy powiedzieli, apartamenty po królowej Małgorzacie, drugi poszedł do królewskiego pokoju.
Henryk III-ci dopiero co się przebudził i na silny odgłos dzwonka mnóstwo lokai i dworzan wbiegło do królewskiej sypialni.
Natychmiast podano rosołek z drobiu, wino grzane, ciasta i mięso.
Chicot wszedłszy właśnie w tej chwili, nawet przed powitaniem swojego pana, wziął się do półmiska i butelki.
Na Boga!... zawołał król nieco gniewny otóż ten hultaj Chicot, włóczęga i próżniak.
— Co mówisz, mój synku!... — zapytał Chicot, siadając z zabłoconemi butami na krześle królewskiem alboż to zapomnieliśmy ów powrót z Polski, kiedyśmy uciekali jak jelenie a szlachta nas jak psy goniła, hau!... hau!... hau!...
— A!... czy licho tego hultaja nadało.... przecież przez trzy tygodnie byłem spokojny.
Ba! ba! ba! zawsze narzekasz mój synku, jakbyś poddanym był, a nie królem. Ale powiedz mi Henryczku, co robiłeś w mojej nieobecności?... jak tam szły twoje rządy?... Czy tu w tym czasie nie powiesili którego ufryzowanego gagatka?... A! przepraszam panie Quelus, nie widziałem cię.
— Ej, Chicot, bo się pokłócimy.
— Czy w waszej kasie, albo u żydków jest co pieniędzy, bo potrzebujemy się bawić, aby osłodzić to gorzkie życie.
I znowu zaczął jeść ciasta z emaljawanego półmiska.
— Coś robił przez ten czas?... zapytał król, śmiejąc się.
— Skomponowałem procesje w trzech aktach — odpowiedział trefniś.
Pierwszy akt. Pokutnicy ubrani tylko w koszulach, mają się ciągnąć za włosy idąc z Luwru do Montmartre.
Drugi akt. Pokutnicy obnażeni do pasa mają się biczować idąc z Montmartre do świętej Genowefy.
Trzeci akt. Pokutnicy wzajemnie się biczujący po ciele, maja powrócić do Luwru.
Myślałem jeszcze, aby przechodząc wstąpili na plac de Greve, aby ich kat żywcem co do jednego popalił; ale zastanowiłem się, że pan Bóg zachował dla nich nieco ognia z Sodomy i Gomory i nie chciałem pozbawić ich tej przyjemności.
Tymczasem, moi panowie, bawmy się.
— Ale co robiłeś? powiedz — mówił król do Chicota bo ja kazałem cię szukać po wszystkich szynkach paryskich.
— A w Luwrze kazałeś mię szukać?
— Od piwnic, aż do dachu — odrzekł król z uśmiechem.
— To szkoda.
— Czy ty pokutowałeś Chicot?
— Pokutowałem. Chciałem zostać zakonnikiem, aby się przekonać, jak oni żyją; ale nie podobało mi się i powróciłem.
— W tej chwili pan de Montsoreau wszedł do króla i powitał go niskim ukłonem.
— A! to ty wielki łowczy rzekł Henryk. Kiedyż zrobimy wielkie polowanie?
— To zależy od woli Waszej królewskiej mości. Otrzymałem właśnie wiadomość, że mnóstwo jest dzików w Saint­‑Germain­‑en Laye.
— Dziki! to niebezpiecznie rzekł Chicot. Król Karol IX‑ty jak sobie przypominam, o mało nie zginął na takiem polowaniu. Prócz tego, kordelasy są ciężkie i można dostać od nich pęcherzy na rękach. Nieprawdaż, synku?
Pan de Monsoreau spojrzał na Chicota zukosa.
— Patrzaj — rzekł Gaskończyk do Henryka twój wielki łowczy niedawno musiał się z wilkiem spotkać.
— Dlaczego?
— Bo jak obłoki Arisitofana, tak on zachował całą jego postać, a nawet i spojrzenie.
Pan de Monsoreau odwrócił się i rzekł, blednąc, do Chicota.
— Panie Chicot, nie przyzwyczajony jestem do bufonady.
— Jak widzę — odrzekł Chicot — pan zupełnie nie jesteś podobnym do nas, którzy żyjemy na dworze. Jednak z ostatniej bufonady, okropnieśmy się śmieli.
— Z jakiej bufonady ?... — zapytał de Monsoreau.
— Że cię król wielkim łowczym mianował. Przekonaj się pan, że mam słuszność.
Monsorean rzucił groźne spojrzenie na Gaskończyka.
— Przestańcie, przestańcie -— rzekł Henryk — mówmy o czem innem, panowie.
— Tak — odparł Chicot — mówmy o Najświętszej Pannie z Chartres.
— Chicot, tylko nie bluźnij!... — upomniał król.
— Ja bluźnić?... — odpowiedział Chicot. — Owszem, ja ciebie chcę ostrzec, mój synku, że źle postępujesz z Najświętszą Panną z Chartres.
— Jakto?
— Nieinaczej. Koszulki Najświętszej Panny były razem, a ty je rozdzieliłeś. Gdybym był tobą, Henryczku, połączyłbym je, a nawet nierozdzielnie.
Ta przymówka co do rozdzielenia króla z królową, rozśmieszyła dworzan.
Henryk przetarł oczy i roześmiał się także.
— Tym razem — rzekł — trefniś ma słuszność.
I zaczął o czem innem.
— Panie — rzekł cicho Monsoreau do Chicota — pozwól, że pomówimy z sobą na osobności.
— I owszem, z przyjemnością — odpowiedział Chicot.
— A zatem pójdźmy na stronę.
— Chociażby w las.
— Nabok żarty, bo ich niema kto słuchać — mówił pan de Monsoreau, idąc za Chicotem, który do odległego postępował okna. Jesteśmy sam na sam i winniśmy sobie powiedzieć prawdę. Otóż słuchaj panie Chicot, panie trefnisiu i bufonie: radzę ci być ze mną ostrożnym, bo w owym lesie, do którego mię zapraszałeś, może cię spotkać tysiące kijów, podobnych do tych, któreś od pana de Mayenne dostał.
— Ba! ba! ba!... — odpowiedział Chicot, nie dając poznać wzruszenia, chociaż jego oczy rzucały błyskawice. Przypominasz mi pan, com winien panu de Mayenne i chcesz abym tobie, jak jemu, był dłużnym i abym obudwu jednakową odpłacił wdzięcznością.
— Zdaje mi się, że w twoim rachunku zapomniałeś o kimś ważniejszym.
— Nie przypominam tobie, chociaż mam wyborną pamięć, proszę więc wymienić owego wierzyciela.
— Mikołaj Dawid.
— O! w tym względzie mylisz się pan; bo jemu już się wypłaciłem.
W tym czasie Bussy wmieszał się pomiędzy rozmawiających.
— Przybywaj panie Bussy na pomoc!... — zawołał Chicot — oto pan de Monsoreau, który jak dzika, lub jelenia, chce mię pędzić po lasach, ale ty pewnie mu powiesz, że jestem dzikiem, z którym igrać niebezpiecznie.
— Panie Chicot — odpowiedział Bussy — niesłusznie obwiniasz wielkiego łowczego, bo sądzę, że on cię uważa, jako prawdziwego szlachcica. Panie, — zwrócił się Bussy do pana de Monsoreau, — książę Andegaweński chce z tobą mówić.
— Ze mną?... — odrzekł niespokojnie łowczy.
— Z tobą samym.
Pan de Monsoreau rzucił na Bussego przenikliwe spojrzenie, którem chciał zbadać jego myśli, lecz oczy i cała powierzchowność młodzieńca, były spokojne.
— Czy pan będziesz mi towarzyszył? — zapytał.
— Bynajmniej. Uprzedzę księcia, że pan wykonasz jego rozkazy.
I Buksy oddalił się przesuwając lekko pomiędzy tłumem dworzan.
Książę Andegaweńska w rzeczy samej niecierpliwie czekał w swoim gabinecie i odczytywał list, który już znają czytelnicy.
Słysząc skrzypienie drzwi, ukrył list, bo sądził, że pan de Monsoreau wchodzi.
Bussy ukazał się.
— I cóż — zapytał książę. — Nic się nie domyśla?
— A chociażby się i domyślał. Wszak książę wywiodłeś go z nicości i możesz w nią wtrącić napowrót.
— Zapewne — odrzekł książę z owym wyrazem chmurnego zamyślenia, które malowało się na jego twarzy, ilekroć potrzeba było okazać siłę duszy.
— Czy się Waszej książęcej mości mniej winnym jak wczoraj wydaje?
— Stokroć winniejszym; jego przewinienia tem są większe, im bardziej nad niemi się zastanawiam.
— Wszystko na jednym zahacza się punkcie — mówił Bussy. — Porwał zdradliwie młodą dziewicę i zaślubił ją podstępnie. Musi więc żądać rozwiązania tego małżeństwa, albo Wasza książęca mość sam tego zażądasz.
— To już postanowione.
— Pamiętaj książę, że ojciec i córka niecierpliwie czekają.
— Ona będzie wolna, daję ci na to moje słowo.
— Jeżeli książę uczynisz to, zadłużysz na niewygasłą wdzięczność.
Bussy pochwycił ową rękę, która nie raz nie dotrzymała swoich podpisów, która łamała przysięgi i pocałował ją z uszanowaniem.
W tej chwili dała się słyszeć stąpanie w przedsionku.
— To on! — rzekł Bussy.
— Niech wejdzie! — zawołał książę Franciszek z surowością, która się zdawała dobrą dla Bussego wróżbą.
Tym razem, młodzieniec prawie pewny osiągnięcia zamierzonego celu, nie mógł wstrzymać spojrzenia pełnego ironji; wielki łowczy ze swej strony przyjął powitanie Bussego owem przenikliwem spojrzeniem, które przekrada się aż do duszy.
Bussy czekał na korytarzu, który znamy już dobrze, na tym samym, na którym Karol IX-ty, Henryk III-ci, książę d‘Alençon i Guise o mało nie udusili La Mola sznurkiem zakonnym królowej-matki.
Korytarz obecnie był zapchany dworzanami, czekającymi skinienia księcia.
Bussy’stanął pomiędzy nimi i czekał cierpliwie skutku rozmowy, która miała stanowić o jego przyszłości.
Bussy spodziewał się, że pana de Monsoreau bez walki pokonać niepodobna, że nawet książę Andegaweński, położywszy dłoń na nim, od jednego razu powalić go nie potrafi.
Niedługo znany głos księcia dał się słyszeć, głos ten był groźny.
Bussy podskoczył z radości.
— A! — rzekł — książę dotrzymuje słowa.
Po tym głosie, inny dał się znowu słyszeć; wszyscy milczeli i niespokojnie spoglądali po sobie, powszechna pomiędzy dworzanami panowała cisza.
Niespokojny, pomiędzy nadzieją a bojaźnią, Bussy czuł jak sekunda płynie po sekundzie i że więcej jak kwadrans upłynął.
Nagle, drzwi pokoju księcia otwarły się i dychać było dwa głosy, dość ożywione.
Bussy wiedział, że książę jest sam z wielkim łowczym i spodziewał się, że ich rozmowa nie powinna być wesołą.
Zadrżał.
Wkrótce głosy zbliżyły się, drzwi przymknięto, Monsoreau wyszedł na palcach kłaniając się nisko.
Książę odprowadził go aż do progu, mówiąc:
— Żegnam cię, przyjacielu. To rzecz ułożona...
— Przyjacielu! — mruknął Bussy — co to ma znaczyć?
— Tak więc — rzekł pan de Monsoreau — wolą jest księcia, aby tę rzecz jawną uczynić.
— Nieinaczej, te tajemnice, to czyste dzieciństwa.
— Kiedy tak — odrzekł wielki łowczy — dzisiaj ją przedstawię królowi.
— Bądź spokojny, ja wszystko przygotuję.
Książę schylił się ku wielkiemu łowczemu i coś mu szepnął do ucha.
— Stanie kię zadość woli Waszej książęcej mości — odpowiedział wielki łowczy.
Pan de Monsoreau ukłonił się księciu, który nie widząc Bussego, stojącego za drzwiami, spojrzeniem badał obecnych.
— Panowie — rzekł pan de Monsoreau, zwracając kię ku dworzanom, czekającym kolei przyjęcia — pozwólcie abym wam udzielił wiadomość. Jego książęca mość pozwala, abym związek mój z panną Dianą de Meridor uczynił jawnym, i abym moją małżonkę, od miesiąca już zaślubioną, dzisiaj na dworze przedstawił.
Bussy zachwiał się na nogach; chociaż czegoś podobnego mógł się spodziewać, cios jednak był zbyt okropny.
Wychylił głowę, a książę Andegaweński i on obadwaj bladzi z różnych uczuć, spojrzeli wzajem na siebie.
Monsoreau przebył tłum dworzan wpośród ukłonów i powinszowań.
Bussy chciał postąpić ku księciu, lecz ten odgadując jego zamiar, cofnął si e wtył przymknął drzwi i następnie słychać było zakręcenie klucza w zamku.
Bussemu krew napłynęła do serca, ręka pomimowoli dotknęła szpady, a nawet dobyła ją do połowy, albowiem, jak wiemy, był człowiekiem, rządzącym się pierwszemi wrażeniami; przecież młodość, która go popchnęła do tej gwałtowności, wstrzymała zapęd; gorzka i ciężka boleść gniew stłumiła.
Zastanowił się, iż zostawszy tu dłużej, mógłby się zdać widowiskiem. Wyszedł więc na korytarz, stamtąd tajemnemi schodami na dziedziniec Luwru, wskoczył na konia i skierował się na ulicę Świętego Antoniego.
Baron i Diana czekali przyrzeczonej odpowiedzi.
Ujrzeli Bussego, ze zmienioną twarzą i krwią nabiegłemi oczyma.
Diana wszystko zrozumiała.
— Pani!... — zawołał Bussy — pogardzaj mną, nienawidź mnie, bo sądziłem, że cośkolwiek znaczę na świecie, a widząc, że jestem tylko. Sądziłem, że zdołam cośkolwiek uczynić, a nawet własnego serca wydrzeć nie jestem zdolny... Uznaną pani jesteś za prawą żonę pana de Monsoreau i jako taka, dzisiaj masz być przedstawioną na dworze. Ja straciłem siły i zmysły... albo raczej, jak mówiłeś panie baronie, książę Andegaweński jest małoduszny.
I zostawiając strwożonych ojca i córkę, wściekły, rozjuszony, wybiegł z pokoju, skoczył na konia, wspiął go ostrogą i pędząc sam nie wiedząc gdzie, przestrach i trwogę roznosił.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.