Pani de Monsoreau (Dumas, 1926)/Tom III/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Podtytuł Romans
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Zakłady graficzne Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII
CO ZASZŁO MIĘDZY KSIĘCIEM ANDEGAWEŃSKIM I WIELKIM ŁOWCZYM

Czas jest wytłumaczyć ową wielką zmianę, jaka zaszła w sposobie postępowania księcia Andegaweńskiego względem Bussego.
Kiedy książę przyjął pana de Monsoreau, postąpił z nim stosownie do rady swojego dworzanina, był bowiem nader Bussemu przychylnym. Serce jego snadne do gniewu, dwiema głównemi burzyło się namiętnościami: obrażoną miłością własną i obawą rozgłosu o wypadkach panny de Meridor.
Książę Andegaweński przyjął wielkiego łowczego z twarzą surową, przed którą drżeli najmniej bojaźliwi, wiedząc, jak Franciszek mścić się potrafi.
— Wasza książęca mość przyzwałeś mnie — mówił Monsoreau spokojnie, patrząc na obicia, albowiem przywykły do humoru księcia, wiedział, że pod ową zimną powierzchownością ogień się ukrywa — i zdawało się, że z martwych przedmiotów chce wyczytać zamiary swojego pana.
— Nie lękaj się — rzekł książę — nikogo tutaj niema i możemy rozmawiać szczerze.
Monsoreau pokłonił się.
— Wiernym jesteś poddanym, panie wielki łowczy i przywiązanym do mojej osoby.
— Nie mylisz się, Mości książę.
— Pewny tego jestem; ty doniosłeś o robionych na mnie zasadzkach, narażałeś życie własne.
— Mości książę!...
— Wiem o tem... Ostatnim razem, muszę ci to przypomnieć, bo tyle miałeś delikatności, że nawet najmniejszy wyraz nie zdradził zrobionych mi przysług, osobliwie, co do ostatniej przygody...
— Jakiej, Mości książę?...
— Co do porwania panny de Meridor; biedna dziewczyna!...
— Niestety!... pomruknął pan de Monsoreau tak, aby odpowiedzi nie można zastopować do słów Franciszka.
— Żałujesz jej, nieprawda?
— A Wasza książęca mość?
— Ja? o! wiesz dobrze, że żałowałem tej grymaśnicy. Potrzeba było całej twojej przyjaźni i życzliwości, abym zapomniał o porwaniu tej biednej dziewczyny.
Monsoreau uczuł cios i rzekł do siebie: miałyżby to być wyrzuty sumienia?
— Mości książę!... — odezwał się głośno — twoja wrodzona dobroć każę ci jej żałować, lecz ani ty, ani ja nie byliśmy przyczyną jej śmierci.
— Jakto?
— Albowiem nie miałeś zamiaru posunięcia gwałtu, aż do zadania śmierci pannie de Meridor. Zatem nie masz Mości książę o co siebie obwiniać; jest to wypadek, jak wiele innych, które się przytrafiają codziennie.
— Prócz tego — dodał książę, zatapiając wzrok w panu de Monsoreau — śmierć pokryta jest tajemnicą.
Głos księcia tak był drżący, że pan de Monsoreau odgadł z niego, iż nie wyrzuty sumienia jego pan uczuwa.
— Mości książę — rzekł — czy chcesz abym szczerze mówił z tobą?
— Dlaczego się wahasz?... — zapytał książę z dumą. — Cóż masz mi do powiedzenia?
— Chcę mówić Mości książę, że z osobą podobnego umysłu i serca, szczerość jest obowiązkiem.
— Dlaczegóż pierwej tak nie uczyniłeś?
— Bo widać Wasza książęca mość nie życzyłeś sobie tego.
— Ha! ha! ha!... — odezwał się książę. A mimo śmiechu, gniew wrzał w nim namiętny.
— Wasza książęca mość chciałeś powiedzieć, że panina de Meridor żyje może i że sprawcy jej śmierci mogą być spokojni.
— Przyznam ci się, że dość późno przynosisz mi pożądaną pociechę. Na honor, wierny z ciebie służący! Widziałeś mię smutnym; słyszałeś, jak gorzko opłakiwałem śmierć tej kobiety i pozwoliłeś cierpieć, mogąc jednym uspokoić wyrazem. Jakże mam nazwać postępowanie twoje?
Książę wymówił te wyrazy z oznakami mającego wybuchnąć gniewu.
— Mości książę — odparł Monsoreau — rzecby można, że Wasza książęca mość mnie obwinia.
— Zdrajco!... — wykrzyknął nagle książę, przyskakując ku wielkiemu łowczemu, — obwiniam ciebie i oskarżenia mego dowiodę. Oszukałeś mię i wziąłeś kobietę, którą kochałem.
Monsoreau zbladł, nie stracił jednak przytomności, a nawet i powagi.
— Mów ciszej, Mości książę — ciągnął Monsoreau głosem spokojnym. — Wasza książęca mość zapominasz, że mówisz do szlachcica i wiernego sługi.
Książę rozśmiał się konwulsyjnie.
— Do dobrego i wiernego sługi — powtórzył Monsoreau, równie spokojny jak pierwej.
Książę zastanowił się.
— Co to ma znaczyć?
— Chciałem powiedzieć i powiem, jeżeli Wasza książęca mość zechcesz mię słuchać, że dlatego wziąłem tę kobietę, ponieważ ty Mości książę, pragnąłeś ją posiadać.
Książę nie wiedział co odpowiedzieć, zdumiony śmiałością łowczego.
— Oto moje usprawiedliwienie — rzekł z pokorą pan de Monsoreau; — kochałem pannę de Meridor.
— I ja także! — odparł z godnością Franciszek.
— Prawda Mości książę; lecz panna de Meridor ciebie nie kochała.
— A ciebie?
— Może — mruknął Monsoreau.
— Kłamiesz; przymusiłeś ją, jak ja chciałem przymusić; minie, jako panu nie powiodło się, ty, chociaż sługa, zyskałeś, coś pragnął. Ja miałem za sobą władzę, ty tylko zdrady użyłeś.
— Strzeż się, Mości książę — rzekł Monsoreau schylając głowę, jak tygrys, który na łup skoczyć zamierza. — Kochałem ją, powtarzam i nie jestem bynajmniej twoim służalcem. Moja żona, równie jak majątek, należy do mnie i nikt mi jej wydzierać niema prawa. Kochałem tę kobietę i zaślubiłem ją.
— Czy tak? — rzekł Franciszek postępując do dzwonka, leżącego na stole. — Zaślubiłeś, lecz musisz ją oddać.
— Mylisz się, Mości książę — zawołał Monserou, nie dozwalając księciu ująć dzwonka. — Wstrzymaj się książę, bo jeżeli ubliżysz mi...
— Powiadam ci, powrócisz tę kobietę.
— Powrócić! o! nie, ona jest moją żoną, zaślubiłem ją w obliczu Boga.
Monsoreau liczył na wrażenie tych słów, lecz książę nie zmieniał swojej postawy.
— Chociaż zaślubiłeś w obliczu Boga, musisz powrócić ludziom.
— Jak to! miałżebyś książę wiedzieć o wiszystkiem?
— Tak, wiem, to małżeństwo musi być rozwiązane, chociażby było zawarte w obliczu Wszystkich Świętych.
— Mości książę, zastanów się.
— Jutro panna de Meridor musi być powrócenia ojcu, jutro musis się oddalić na wygnanie. Za godzinę kto inny zajmie twoją godność wielkiego łowczego. Oto moje warunki i strzeż się lenniku, abym cię nie zdruzgotał jak szkło, które mam w ręce.
Książę pochwycił kryształowy kubek, dar arcy-księcia Austrjackiego, rzucił nim ma pana de Monsoreau i rozbił w kawałki.
— Nie powrócę mojej żony, nie wyrzeknę się urzędowania i Francji wcale nie opuszczę — odrzekł pan de Monsoreau, biegnąc ku osłupiałemu księciu.
— Co to ma znaczyć? — zapytał Franciszek.
— Będę błagać przebaczenia u króla francuskiego, obranego w opactwie Świętej Genowefy, ten zaś nowy władca, tak dobry, tak szlachetny, nie odrzuci pierwszej prośby, jaką mu podadzą po wstąpieniu jego na tron.
Monsoreau z mocą wymówił te wyrazy, ogień zapalił jego mowę i pożądany wprowadził skutek.
Franciszek zbladł, cofnął się szybko, zasunął firankę nad drzwiami i ująwszy łowczego za rękę, rzekł dobitnie:
— Dobrze, dobrze hrabio, podaj twoją prośbę, wysłucham jej.
— Będę mówił — rzekł Monsoreau uspokojony nagle — będę mówił z pokorą, jak wierny sługa Waszej książęcej mości.
Franciszek wolnym krokiem obszedł pokój, i kilka kroć spojrzał na firankę.
Sądził, że słowa pana Monsoreau wszyscy usłyszą.
— Co miałeś mówić?... — zapytał.
Mówiłem, Mości książę, że nieszczęśliwa miłość była powodem wszystkiego. Miłość, Mości książę, jest, najsilniejszą namiętnością. Zapominając o tem, że Diana podobała się Waszej książęcej mości, naraziłem się na wszystko...
Nie potępiaj mię, Mości książę. Otóż co myślałem: Wiedziałem, że jesteś młody, bogaty, szczęśliwy; wiedziałem, że jesteś pierwszy pomiędzy chrześcijańskimi pany...
Książę zrobił poruszenie.
— Wiedziałem — mówił Monsoreau do ucha księciu, że jesteś gwiazdą, którą cień, łatwy do rozproszenia, zasłania. Widziałem świetność twojej przyszłości, i porównywając wielkość twoją z drobnostką, której pragnąłem, mówiłem sobie: Zostawmy księciu świetną jego przyszłość, wielkie zamiary i cele, on czuć nie będzie ubytku jednego listka z wieńca sławy, on nie będzie wiedział, że mu jednej perełki w bogatej brakuje koronie.
— Hrabio! hrabio!... — mówił książę omamiony obrazem świetności.
W tej chwili książę wzniósł oczy. Spojrzał na ścianę, na której wisiał portret Bussego., na który jak niegdyś La Mola, patrzeć lubił. Portret miał dumne spojrzenie i wyniosłą postawę; ręką wspartą na lędźwi, zdawał się być żyjącym; księciu zdawało się, że na niego patrzy i że mu odwagę zaleca.
— Nie — rzekł — nie mogę ci przebaczyć. Ojciec bolejący dopomina się swej córki, a zawiedziona kobieta przyzywa zemsty; pierwszym zaś obowiązkiem panującego jest: sprawiedliwość.
— Jeżeli sprawiedliwość jest obowiązkiem, wdzięczność jest koniecznością.
— Co mówisz.
— Mówię ze król nie powinien zapominać komu winien koronę. A ty Najjaśniejszy panie, mnie ją winieneś.
— Monsoreau — zawołał książę — zatem jesteś zdrajcą dla króla, równie jak dla księcia.
— Najjaśniejszy panie, muszę szukać obrony, gdzie ją widzę.
— Nieszczęsny!...
Książę znowu spojrzał na portret Bussego.
— Nie mogę — rzekł — ty sam czujesz, że nie mogę pochwalić tego, co uczyniłeś.
— Dlaczego, Mości książę!...
— Bo to jest czyn niegodny mnie i ciebie. Wyrzecz się tej kobiety... tak, proszę cię o to, wynagrodzę ci tę ofiarę, czem tylko zechcesz.
— A więc Wasza książęca mość kochasz Dianę?... zapytał Monsoreau tonem zazdrości.
— Oh!... nie, nie, przysięgam ci.
— Cóż więc ona obchodzi Waszą książęcą mość? Ona jest moją żoną, a kto ma prawo mieszać się w moje prywatne życie?...
— Uczyń to dla mnie, Momsoreau.
— Nie mogę.
— Kiedy tak... — mówił książę z namysłem...
— Rozważ, Najjaśniejszy parnie.
Książę otarł z czoła pot, który za wymówieniem „ Najjaśniejszy“ wystąpił.
— Może mię oskarżysz?...
— Przed królem przez ciebie Mości książę strąconym; tak, bo jeżeli nowy monarcha podkopuje moje szczęście, powrócę do dawnego.
— To nikczemnie!...
— Prawda; ale ją zanadto kocham.
Książę postąpił ku panu de Monsoreau, lecz ten powściągnął go jednem spojrzeniem.
— Skoro mnie zgubisz, nic na tem Mości książę nie zyskasz — mówił — albowiem są tajemnice, które razem z trupami wypływają. Lepiej bądź, Mości książę, monarchą łaskawym, mnie zaś będzie przyjemnie, być wiernym tobie poddanym.
Książę trzaskał palcami i rwał włosy.
— Panie! uczyń łaskę dla człowieka, który tobie najwierniej służył.
Franciszek powstał.
— Czego żądasz?... — rzekł.
— Aby Wasza Królewska mość...
— Nieszczęsny! — zawołał książę — więc ja mam niebie błagać!...
— Mości książę!...
Monsoreau skłonił się.
— Mów!... — zawołał Franciszek.
— Czy mi przebaczysz, Mości książę?...
— Przebaczę.
— Potwierdzisz nasze małżeństwo?
— Potwierdzę — rzekł książę głosem stłumionym.
— I uśmiechniesz się do mojej żony, wtedy gdy ukażę się w orszaku królowej, której chcę ją przedstawić.
— Czy już wszystko!... — zapytał Franciszek.
— Wszystko, nic więcej nie żądam.
— Masz moje słowo.
— Ty zaś, Mości książę, zachowasz tron, na który przy mojej pomocy wstąpiłeś. Żegnam cię, Najjaśniejszy panie.
Tym razem ostatnie słowo rzekł tak cicho, że przyjemnie wpadły księciu do ucha.
— Teraz mi nic nie pozostaje — pomyślał sobie Monsoreau — tylko dowiedzieć się, skąd książę wie o wszystkiem.
Tego samego dnia wielki łowczy przedstawił swoją żonę królowej matce i królowej panującej.
Henryk w złym humorze jak zwykle, położył się wcześnie, uwiadomiwszy pana de Morvilliers, że nazajutrz ma być wielka rada.
Król pragnął spać, nawet o nic nie pytał kanclerza. Wszyscy szanowali spoczynek i sen monarchy. Kanclerz doskonale znał swego pana i wiedział o tem, że Henryk często spędza noce bezsennie i dlatego myślał, jak jutrzejszą audjencję, stosownie do okoliczności, najwięcej interesującą uczynić.
Wszystko się stało jak pan de Morvilliers przewidział.
Pu trzygodzinnym śnie, Henryk przebudził się, przypomniał sobie kanclerza, usiadł na łóżku i zaczął myśleć; następnie, utrudzony myślami, zsunął się z materaca, wdział pantofle i podobny do nocnego widziadła, przy blasku bladej lampy, której od wypadku z Saint-Lucem nie gaszono, udał się do pokoju Chicota tego samego, gdzie siedział Saint-Luc po zaślubieniu panny de Brissac.
Gaskończyk spał mocno i chrapał okropnie.
Henryk aby go obudzić, trzy razy pociągnął za rękę, przyczem mocno zawołał:
— Chicot.
Gaskończyk roztworzył oczy.
— Mój przyjacielu — rzekł król — jak możesz spać, gdy twój pan jest dręczony bezsennością?...
— A! mój Boże!... — zawołał Chicot — jakby nie poznawał króla — czy Najjaśniejszy pan ma niestrawność?...
— Chicot, mój przyjacielu — mówił Henryk, to ja... Ja, Henryk.
— Aha!... zapewne mój synku, bekasów strawić nie możesz. Wczoraj mówiłem ci kochanku, że jesz za wiele.
— Nie, mój drogi — zaledwie ich skosztowałem.
— To chyba cię otruli... Co u licha!... czegoś tak blady, Henryku?...
— Mam maskę na twarzy.
— Więc nie jesteś chory?...
— Bynajmniej.
— Dlaczegóż nie śpisz?...
— Jakiś mię smutek opanował.
— Kiedy kto smutny, to myśli, a tyś także powinien pomyśleć, że kiedy się kogo budzi o drugiej rano, to chyba podarunek mu się przynosi... Cóżeś mi przyniósł?...
— Nic, mój drogi, tylko przyszedłem z tobą pogadać.
— Tylko?...
— Alboż nie dosyć?... Czy wiesz, Morvilliers wczoraj był na moim dworze.
— Bardzo dobrą miałeś kompanję... A poco przybył!...
— Żądał posłuchania.
— Otóż ten człowiek żyć umie; on wcale do ciebie Henryku.niepodobny, bo nie chodzi budzić ludzi o drugiej rano.
— Co on ma do powiedzenia?...
— I dlatego mnie obudziłeś?..
— Przecież wiem,. że on zarządza moją policją.
— Na honor, nie wiedziałem o tem.
— Ale ja, mój drogi, przekonany jestem, że on zawsze wie o wszystkiem.
— A ja przekonany jestem — odrzekł Chicot — że spałbym jak najlepiej, gdybyś mnie nie obudził.
— Więc wątpisz o kanclerzu?... zapytał Henryk.
— Wątpię i mam powody...
— Jakie?...
— Jeden jest. dostateczny.
— Zapewne jeśli dobry.
— A potem zostawisz mnie w spokoju?...
— Zostawię.
— Otóż pewnego wieczoru wybiłem cię na ulicy Froid-mantel; wszak wtedy byłeś z Quelusem i Schombergiem?...
— Ty mnie wybiłeś?... I zaco?...
— Obraziłeś mojego pazia; czemuż Morvillieres nic ci o tem nie mówił?...
— Jakto! to ty byłeś... ach! zbrodniarzu!
— Ja sam; a co Henryczku, wszak dobrze biję?...
— Każę cię kijem oćwiczyć, zuchwalcze.
— Ale ja nie o to pytam.
— Daj pokój.
— Czy jutro przyjdzie Morvilliers?..
— Kazałam mu.
— Czy opowiadałeś mu przygodę, która się przytrafiła jednemu z twoich przyjaciół?
— Opowiadałem.
— I kazałeś mu winnych wynaleźć?...
— Kazałem.
— Czy ich wynalazł?
— Nie.
Idź spać Henryczku; widzisz jaka twoja policja doskonała.
I odwróciwszy się do muru, Chicot zaczął tak okropnie chrapać, że król strącił nadzieję, aby go mógł przebudzić powtórnie.
Wzdychając, powrócił król do pokoju i nie mając z kim rozmawiać, począł się żalić przed chartem Narcyzem, że królowie tylko wypadkiem dowiadują się prawdy.
Nazajutrz, rada zgromadziła się.
Tym razom składała się z Quelusa, Maugirona, Epernona i Schomherga, wszystkich będących w łaskach od sześciu miesięcy.
Chicot siedząc przy rogu stołu, wystrzygał figielki z papieru i mówił, że Arcychrześcijańskiej mości buduje flotę, na wzór katolickiego króla.
Zapowiedziano pana de Morvilliers.
Mąż stanu oddawszy uniżony ukłon, na który Chicot mu odpowiedział, zbliżył się do króla.
— Przybywam rzekł — na radę Waszej królewskiej mości. Mam donieść o ważnym spisku, knującym się przeciw osobie Waszej królewskiej mości.
— O spisku!... zawołali obocni.
Chicot nadstawił uszu i zawiesił budowę fregaty, którą przeznaczył dla admirała floty.
— Tak, o spisku — powtórzył pan do Morvilliers, zniżając głos tajemniczo.
— Ho! ho! ho! spisek — mówił król — czy czasom nie hiszpański?
W tej chwili wszedł oczekiwany przez rade książę Andegaweński i drzwi za nim natychmiast się zamknęły.
— Cy słyszysz mój bracie — rzekł Henryk po odbyciu ceremonii powitalnych, — pan Morvilliers donosi nam o spisku przeciw naszej osobie?
Książę rzucił na obecnych przenikliwe spojrzenie.
— Czy podobna?... — mruknął.
— Opowiedz nam wszystko — odezwał się Chicot kładąc fregatę w kryształową miednicę, stojącą na stole.
— Tak — wyjąkał książę Andegaweński, — opowiedz nam wszystko panie kanclerzu.
— Słucham — rzekł Henryk.
Kanclerz przybrał głos stłumiony, postawę schyloną i wzrok pomieszany.
— Najjaśniejszy panie — rzekł — oddawna czuwałem nad niektórymi malkontentami.
— Aha! niektórymi?... — zawoła! Chicot — to bardzo umiarkowanie.
— Byli to — mówił dalej kanclerz — ludzie mało znaczący, przekupnie, rzemieślnicy, duchowni, młodzież i...
— No, to przynajmniej nie magnaci — rzekł Chicot spokojnie, kładąc nowy statek w miednicę.
Książę Andegaweński uśmiechnął się złośliwie.
— Ja postaram się przekonać cię, Najjaśniejszy panie — mówi! kanclerz, — malkontenci chcą głównie z dwóch rzeczy korzystać, to jest z wojny i z wiary.
— To prawdopodobne — odpowiedział Henryk.
Kanclerz zadowolony pochwałą — mówił dalej;
— W wojsku, mam osoby przychylne Waszej królewskiej mości, które mi donoszą o wszystkiem: w duchowieństwie, nieco mi trudniej. Wyprawiłem więc na prowincję moich podwładnych.
— Bardzo dobrze — rzekł Chicot.
— Nakoniec — mówił Morvilliers, — udało mi się skłonić jednego.
— Do czego?... — zapytał król.
— Aby miał baczność na kaznodziei, podniecających lud.
— Ho! ho!... — pomyślał Chicot — czyby znali mojego przyjaciela?
— Ludzie ci mówią, że mają natchnienia, ale ja myślę — że to są szatańskie natchnienia.
— Tak, tak — rzekł król.
— Bardzo słusznie — dodał Chicot.
— Znam nawet ich zamiary — dodał triumfująco Morvilliers.
— Wybornie!... — zawołał Chicot.
Król dał znak Gaskończykowi aby milczał.
Książę Andegaweński z mówcy oczów nie spuszczał.
— Przez dwa miesiące — mówił kanclerz — kosztem Waszej królewskiej mości utrzymywałem ludzi zręcznych, odważnych, doświadczonych i uczciwych, których używałem na korzyść panującego. Za ich to pomocą, chociaż wiele wydałem, będę wiedział o pierwszem posiedzeniu spiskowych.
— Wybornie!... — rzekł Chicot — niechaj król płaci.
— Jakiż cel spisku?... — zapytał król — jakie zamiary spiskowych?
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział kanclerz — pewnie zamierzają wznowić dzień świętego Bartłomieja.
— Przeciw komu?
— Przeciwko hugonotom.
Obecni spojrzeli po sobie.
— A wiele to mniej więcej kosztowało?... — zapytał Chicot.
— Siedemdziesiąt pięć tysięcy liwrów z jednej strony, a sto tysięcy z drugiej.
Chicot obrócił się ku królowi.
— Jeśli chcesz, za tysiąc talarów powiem ci cały sekret!... — zawołał.
Morvilliers zadziwił się, a książę Andegaweński umilił twarz, jak nigdy.
— Powiedz — rzekł król.
— To jest czysta i prosta Liga — rzekł Chicot — Liga zawiązana od lat dziesięciu. Pan de Morvillliers dowiedział się tego — co każdy mieszczanin paryski zna jak „Ojcze nasz“.
— Panie... — przerwał kanclerz.
— Mówię prawdę i dowiodę jej!... — zawołał Chicot tonem obrończym.
— Zatem wymień miejsce zebrania należących do Ligi.
— Najchętniej: 1. Plac publiczny; 2. Plac publiczny; 3. Plac publiczny.
— Pan Chicot żartuje — odrzekł kanclerz, krzywiąc się niemiłosiernie.
— Należący do Ligi, ubrani są po parysku, a idąc podnoszą nogi — odpowiedział z powagą Chicot.
Ogólny śmiech przyjął ten dowcip. Pan de Morvilliers uznał za stosowne iść za wszystkimi, i śmiał się także. Lecz nagle, zachmurzając się, rzekł:
— Jeden z moich był obecny na posiedzeniu i w miejscu, o którem pan Chicot nie wie.
Książę Andegaweński zbladł.
— Gdzie — zapytał król.
— W opactwie Ś-tej Genowefy.
Chicot upuścił papier, który w ręku trzymał.
— W opactwie Ś-tej Genowefy!... — rzekł król.
— To niepodobna. — mruknął książę.
— A co tam robili, co uradzili panie kanelerzu? — zapytał król.
— Wybrali naczelników i uradzili, aby wszyscy stanęli pod broń i aby wszystkich hugonotów, których Wasza królewska mość...
Król się uśmiechnął.

— Wymordować w dniu oznaczonym.
— Czy już wszystko? — zapytał Henryk.
— A co, czy już wszystko?... — powtórzył książę.
— Nie, Mości książę.
— A! to co innego — pomyślał Chicot — bo za sto siedemdziesiąt pięć tysięcy liwrów, to by było za mało.
— Mów, kanclerzu — rzekł król.
— Otóż są i naczelnicy — rzekł — to rzecz naturalna; ale za te pieniądze czegoś więcej potrzeba.
— Jak się nazywają ci naczelnicy? — zapytał król.
— Najprzód pewien kaznodzieja, fanatyk, za którego nazwisko zapłaciłem dziesięć tysięcy.
— Dobrze.
— Braciszek dominikański, Gorenflot.
— Biedaczek!... — zawołał z ubolewaniem Chicot. — Gotów powiedzieć, że mu się mowa nie udała.
— Gorenflot! — powtórzył król, zapisując to nazwisko — a dalej?...
Morvilliers badawczo spojrzał po zgromadzonych i król mógł się domyślić, że chce powiedzieć: gdybyś Wasza królewska mość był sam...
— Mów, kanclerzu — rzekł król — widzisz, że sami przyjaciele są przy mnie.
— A!... Najjaśniejszy panie — odpowiedział Morvilliers — ten, którego mam wymienić, ma bardzo silnych przyjaciół.
— Czy silniejsi ode mnie? — zagadnął król z gniewem.
— Najjaśniejszy panie, tajemnic nie mówi się głośno. Przebacz mi, ale jestem mężem stanu.
— Słusznie.
— Bardzo słusznie — dodał Chicot — ale i my jesteśmy mężami stanu.
— Pożegnamy króla — rzekł książę Andegaweński — jeżeli nasza obecność jest na przeszkodzie.
Pan de Morvilliers wahał się.
Król dalł znak kanclerzowi, aby się zbliżył, bratu, aby pozostał, Chicotowi, ażeby milczał, a trzem ulubieńcom, aby się nieco oddalili.
Morvilliers schylił się do ucha Jego królewskiej mości; lecz zaledwie zrobił poruszenie podług wszelkiej dworskiej etykiety, kiedy ogromny hałas rozległ się na dziedzińcu Luwru.
Król powstał: panowie Quelus i d‘Epernon, udali się do okna, książę Andegaweński pochwycił za szpadę, jakby ten hałas dla niego zgubę zwiastował.
Chicot spiąwszy się na palcach, widział wszystko na dziedzińcu i w pokoju.
— Patrzajcie!... — pan de Guise — zawołał pierwszy. — Książę de Guise w Luwrze.
Król obejrzał się.
— Prawda — mówili dworzanie.
— Książę de Guise?... — mruknął książę Andegaweński.
— To szczególne, że de Guise w Paryżu — mówił król zwolna, jakby w oczach pana de Morvilliers chciał to samo nazwisko wyczytać.
— Czy w zwierzeniu, jakie mi miałeś uczynić, miał być książę Guise?... — zapytał cicho urzędnika.
— Tak, Najjaśniejszy panie, to on przewodniczył posiedzeniu — odpowiedział kanclerz tym samym tonem.
— A inni?
— Innych nie znam.
— Henryk zmierzył oczyma Chicota.
— Cóż u licha!... — zawołał Gaskończyk, rozpierając się po królewsku — czemuż nie prosicie mego krewnego księcia de Guise.
A schyliwszy się do króla, rzekł:
— To nazwisko znasz dobrze i nie potrzebujesz go zapisywać.
Odźwierni otworzyli drzwi z trzaskiem.
— Połowę, panowie — rzekł Henryk — połowę, całe dla mnie tylko.
Książę de Guise był tak blisko, że mógł słyszeć te wyrazy, przecież nie zmieniły jego twarzy i z uśmiechem zbliżył się do króla.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.